Kresy nie istnieją (7): SKR Obsza, czyli kresy o lekkim zabarwieniu erotycznym

Konrad Janczura

Polska to kraj małych miasteczek, dlatego – jak wszyscy wiemy – kraj ten tworzy iluzoryczny ład, w którym sielska pobożność i nabożna pracowitość są wyciągnięte na wierzch, a następnie pokazywane całemu światu. W państwie polskim lokalne periodyki jedynie fotografują rządzących, dumnie rozsiadających się na kolejnych nadaniach i rocznicach, by pokazać jeden najwspanialszy i niedościgniony wzorzec, odziedziczony po „szlachcicu na włościach”, będącym za pan brat z klerem i mającym wszystko w swoim posiadaniu. Niech zatem Lubaczów – małe miasteczko na Podkarpaciu – posłuży jako wzór dla opisania innych polskich miejscowości, gdzie życie od lat toczy się innym torem niż od Święta Plonów do Dni Swojskiego Jadła, wśród ludzi innych niż ci z serialu Ranczo. Niech pokaże się Polska wypełniona młodością, buntem i pokątnie poszukiwaną popkulturą. Z opowieściami o szaleńcach i kombinatorach. Inspirująca nieogarniętą, wariacką anegdotą. Bez obleśnych, źle ubranych pasibrzuchów. Na sportowo i z siekierą, z obłędem w oczach. Taka jest nasza ojczyzna.

 

 

Kresy nie istnieją (7): SKR Obsza, czyli kresy o lekkim zabarwieniu erotycznym

 

To był 11 listopada. Przyjechałem z Krakowa w rodzinne strony, by uczcić dzień, w którym Polska stała się Polską. Wiedziałem, że na Podkarpaciu raczej Polskę, nie wiosnę zobaczę (tym bardziej, że jesień trwała w najlepsze, choć całkiem pogodna).

Pobyt w rodzinnych stronach zaczynam zazwyczaj zupą pomidorową, którą na powitanie szykuje mi babcia. Wymieniamy wówczas kilka refleksji na temat polityki, żartujemy sobie i takie tam, rodzinne śmiszki. Tak było i tym razem, musi się również pojawić pytanie:

– A masz tam kogo?

Tradycyjnie odpowiadam, że nie mam zbytnio czasu, że dużo pracuję, poza tym pogoda fatalna, smog itd. O smogu zresztą wtedy trąbiły wszystkie media, czemu moi dziadkowie nie mogli się nadziwić, bo jak to tak, w swoim mieście w masce chodzić.

Jako lekturę weekendową zabrałem… „Playboy'a Ekstra”. Specjalny numer z wywiadami, które na przestrzeni lat ukazywały się w piśmie Hugh Hefnera. Był więc Sinatra, Orson Welles, Jack Nicholson, Roman Polański, Steve Jobs i cała masa gwiazd-samców alfa, jakimi świecił wiek dwudziesty.

Herbatka i ciasteczko od dłuższego czasu były moimi podstawowymi atrybutami, bo unikałem alkoholu i starałem się mniej palić. Dlatego też, wraz z przyjazdem w rodzinne strony, zaczęło się moje oblężenie koca, czyli coś, co oglądam na wszystkich memach środowiska literackiego. Ale nie jestem z tych, więc pod kocem wytrzymałem pół godziny i już zaczynała dopadać mnie nerwowość, „co by tu zrobić?”.

Z wywiadów najbardziej podobał mi się ten z Beatlesami, a konkretnie to, że jeden z członków zespołu na każde pytanie miał odpowiedź: „It’s been a hard day’s night”.Chciałem taki być!

Gdzieś po 22:00 zadzwonił do mnie kumpel, Zola. Zapomniałem, że istnieje. Nawet zaciekawiło mnie, czego chciał.

– Siema, co tam? krzyczał do słuchawki.
It’s been a hard day’s night!
– Co kurwa?
– A, nic. Co cię wzięło na telefon?
– A, bo dawnom cię nie widział. Może jakieś piwko? Ja właśnie zerwałem z laską.
– I co, cieszysz się?
– Cieszyć się nie cieszę, ale przynajmniej mogę się spokojnie napić.
– Ja raczej mało piję. Zdrowie już nie pozwala powiedziałem poczciwym tonem dziadka.
– Ale pogadać zawsze można…
– Pewnie.
– To co, może ustawimy się na jutro? Jedziemy z Leszkiem i Rikim na Obszę!
– Na Obszę? Popierdoliło się wam? Przecież to wiejska wixa.
– No i o to chodzi!
– Widzę, że Podkarpacie pochłania.
– E tam, co tu innego robić. A tak, potańczyć można, dziewczyny ładne i wiesz…
– Ale wyobrażasz tam sobie mnie?
– Ta, Kruku, nie tacy się tam bawią.
– No dobra, niech będzie. Ale jak mnie pobiją?
– Ta, kto cię pobije, my ich pobijemy.
– OK.
– To jutro o 19:00 krzyknął podekscytowany, po czym odłożył słuchawkę.

Na co się dałem namówić? Obsza to wieś na pograniczu Lubelszczyzny i Podkarpacia, która słynie z klubu SKR, gdzie bawi się okoliczny lud. Bawi, walczy, grzeszy ciałem. I bóg wie co jeszcze.

Nazajutrz, to było w przeddzień Święta Niepodległości, kolega zajechał swoim audi A4 pod mój dom. Wyszedłem w swoim cipowatym płaszczyku, jeansach i sztybletach, a włosy związałem w kok. Wyglądałem jak jakiś Antonio, zatem chłopcy w samochodzie przywitali mnie:

– Cześć Antonio!
– Elo!
– Co jest, kurwa, byku?

Co mogłem odpowiedzieć?

It’s been a hard day’s night.
– Co kurwa? wykrzyknął Riki, rosły przechuj w bluzie „żołnierze wyklęci”, krótko ostrzyżony, no, co tu jeszcze dodawać?
– Nic. Dobrze. Jedziemy?
– No, kurwa…
– Ty, Antonio, my z tobą będziemy mieli niezłe dzisiaj rwanie! odezwał się Leszek, który popijał browara na tylnym siedzeniu. Obaj zresztą siedzieli z tyłu, co mnie zdziwiło, bo przednie siedzenie zarezerwowano dla mnie. Jak dla dziewczyny, można by sądzić.
– Przecież ja w życiu nic nie wyrwałem na dyskotece ani gdziekolwiek starałem się stonować ekscytację.
– No no, ty zawsze taki skromniś łajał mnie Leszek. Ej, patrz tu. Napisała do mnie laska, co jej odpisać? Ty jesteś literat, ty wiesz.
– Napisz jej: „Siema”.
– OK. I tyle?
– Nie no, czekaj, niech odpisze.
– O, odpisała!
– No?
– Pisze: „Siema, co tam?”.
– To napisz jej: „It’s been a hard day’s night”.
– OK, ale ty to napisz, bo ja się gubię w angielskim.
– Dawaj.

Chwyciłem smartfon Leszka, by napisać temu nieszczęsnemu dziewczęciu beatlesowską frazę. Opary absurdu były wszędzie. Zola bezrefleksyjnie prowadził swoją audicę między tutejszymi, zalesionymi drogami. Koledzy na tyle otwierali co chwilę puszki z piwem. Było wesoło, opowiadali mi lokalne nowiny. Okazało się, że jednej nocy ktoś podpalił dwa samochody należące do policjantów, po czym, kiedy służby mundurowe zajęte były gaszeniem pożarów, podpalacz chciał włamać się na komisariat, a następnie do sklepu poczciwej kobieciny, która na środku oleszyckiego rynku sprzedaje artykuły spożywcze od wielu, wielu lat. Najlepsze, że wszyscy podejrzewali, o kogo chodzi, ale zmowa milczenia obowiązuje także mnie, więc wybacz, drogi czytelniku. Tymczasem Leszek mi słodził:

– Ty to przechuj jesteś, literat.
– Dlaczego?
– Napisałeś to swoje angielskie i wysłała mi serce.
– Widzisz, bo to zaklęcie.
– A znasz jakieś zaklęcie, żeby poszła ze mną do łóżka?
– Ja do takich rzeczy mam różdżkę. W majtkach, hyhyhy! dołączył się Riki, po czym wystawił mi z tylnego siedzenia plastikowy kubek z wódką. Łykaj literat. Za spotkanie!
– Za spotkanie!

Nie zamierzałem odmawiać tego wieczoru, bo nie dość, że pierwszy raz miałem się znaleźć na wiejskiej dyskotece, to jeszcze wigilia Święta Niepodległości. Trudno w takich momentach nie być patriotą.

Spośród wszędobylskich drzew i skromnych, okolicznych domostw nagle wyłoniła się wielka, świecąca palma. To tu, SKR Obsza. Tutaj uczcić mieliśmy polską niepodległość.

Przy wejściu gromadziły się tłumy. Pobocze pełne było golfów, audic i beemek. Mercedesy jednak palą zbyt dużo. Wszyscy czekali na wejście do krainy rozpusty. Tam bania za dwójkę, tam piwo za piątkę. Tylko wstęp za piętnastaka, ale co tam.

– Dobra, literat. Wysiadka powiedział Zola, do tej pory raczej prawilnie milczący. Chyba tęsknił za swoją eks. Biedny. W ogóle to wyglądało na to, że ksywka „literat” przylgnie do mnie tego wieczoru.
– Jeszcze banie na odchodne rzucił Riki i zaczął polewać.
– Zdrówko powiedziałem frywolnie, kiedy dostałem swoją porcję.
– Literat, jak to było? It’s… it’s…
It’s been a hard day’s night! pomogłem Leszkowi.
– Ja to będę dzisiaj mówił wszystkim laskom! wykrzyknął z radością Leszek.
– Ja też odrzekłem. Byliśmy zgodni. Magiczny wieczór, nie ma co.

Riki i Leszek byli mojego wzrostu. Obaj wyglądali na typowych „prawilniaków”. Ubrani w takie same streetwearowe jeansy i białe, sportowe buty. Leszek nie miał bluzy z wyklętymi żołnierzami, a z niejakim „grubym lolo”. Wyglądali jak moi łysi ochroniarze. Leszek był z twarzy podobny trochę do Leonarda Cohena, ale to tylko moja opinia.

Zola miał rozczochrane, długie włosy i twarz araba. Ksywka jeszcze z boiska, wiadomo przez koszulkę, którą w kółko nosił. Był średniego wzrostu, ale niesamowicie wysportowany. Musiały być w nim jakieś obce geny. Ubierał się jak rastaman, miał też podobny styl bycia. Mówił jednak, że nie pali już jointów, ale skoro zerwał z dziewczyną, to pewnie coś tam w kieszeniach chowa.

No i ja z nimi, w swoim płaszczyku, sztybletach i ze związanymi, wygładzonymi włosami. Nawet się ogoliłem, choć rzadko to robię. Nie liczyłem na żaden podryw, bo dobry kontakt z kobietami mam tylko w Krakowie, ale chciałem, jak to wielu w tych czasach, „się pokazać”. Wziąłem więc nawet koszulę, którą mama wysłała mi z Niemiec. Od Hugo Bossa. Ojejujej.

Kolejka szybko się posuwała. Każdy dostawał pieczątkę, ci w wątpliwym wieku musieli pokazywać dowód. Przyjąłem znamię, oddałem płaszcz do szatni i rozpocząłem swój hard day’s night.

Zajęliśmy lożę na czymś w rodzaju balkonu. Okazało się, że dzisiejszego wieczoru jest występ zespołu Power Play. To jakaś gwiazda nowej generacji disco polo. No cóż, musiałem jakoś to zdzierżyć. Dobrze, że byłem już częściowo wstawiony. Na razie grał DJ, ludzie tańczyli, ale jeszcze chyba trochę niemrawo, bo ich seksualność nie wchodziła w taniec (całe szczęście, choć wiadomo, że było to nieuniknione).

Koledzy moi wypełnili stolik kielonkami z wódką. Wychodziło po jakieś 8 bań na osobę, oczywiście nasz kierowca alkoholu odmawiał. Piliśmy, na dodatek pospiesznie, bo chłopcy chcieli tańczyć. Ja oczywiście do tańca się nie rwałem. Szukałem baru, by zająć przy nim pozycję „z dystansu”. Do baru jednak pchała się cała banda małolatów, między których nie chciałem zbytnio włazić.

W końcu zostałem sam przy stoliku. Z kilkoma wódkami, by się nie nudziło.

Zabawa rozkwitała na dobre. Dominowała odzież streetwearowa i patriotyczna, a u dziewczyn jeansowe szorty plus rajstopy. Niektóre miały szpilki albo to coś, co noszą gwiazdy porno buty na olbrzymich koturnach. W pewnym momencie zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem, bo co, mam przesiedzieć całą imprezę popijając wódkę przy stoliku? Przecież nie będę z tym całym ludem tańczył.

Stwierdziłem, że najpierw popiję, a potem jakoś to będzie.

Disco polo wyło, dziewczyny się wiły. Chłopcy machali rękami w swoich nieśmiertelnych, obserwowalnych na wszystkich wiejskich imprezach układach. A ja, gdzieś przy ósmym kielichu, zacząłem podśpiewywać sobie Tell me why you cry Beatlesów. I chciałem nawet chwilę się poruszać, mając w myślach tę piękną kompozycję, ale zanim zacząłem wstawać, przysiadła się do mnie niebrzydka blondynka.

– Cześć, Diana jestem jej przedstawienie się, tak bardzo fryzjerskie, oszołomiło mnie do tego stopnia, że nie wiedziałem zbytnio co robić. Postanowiłem jednak podjąć rozmowę, skoro już się zaczęła.
– Cześć, Konrad, miło mi wypowiedziałem swoją stałą frazę, wyrobioną na miejskich melanżach, posiadówach i barowych wymianach zdań o dupie Maryny. Rozmowa nasza nie była właściwie rozmową, a krzyczeniem sobie do uszu, gdyż disco polo tak bardzo chciało nas wziąć w tany.
– Co tak sam siedzisz? zapytała, a ja poczułem z jej ust całkiem przyjemny zapach gumy balonowej.
– Bo lubię odrzekłem niemrawo.
– Wyglądasz na takiego, co lubi.

No dobra, niech będzie. Potowarzyszę chwilę tej młodej damie, zanim zorientuje się, że jestem aseksualnym nudziarzem. To jedna z tych dziewczyn, po których urodzie widać całą tragiczną historię ziem, z których pochodzę. Odniosłem wrażenie, że miała coś z żydówki, trochę z cyganki, a była blondynką. Świeciły jej piękne, zielone oczy, a twarz, nawet całkiem rozsądnie upudrowaną, zdobiły wydatne, różowe usta. Taka trochę wschodnia bardotka, ale bardziej egzotyczna. Ubrana oczywiście w szorty i czarną, opadającą bluzkę.

– Skąd jesteś? spytała, kiedy między jednym a drugim kawałkiem trwało krótkie, dosyć ciche przejście.
– A czy to ważne? Wszystkie miejscowości tutaj wyglądają tak samo.
– Nie wyglądasz, jakbyś był stąd.
– Ale tak mówię, nie zauważyłaś?
– Nie, jakoś inaczej.
– Ech, możliwe, że Kraków zamordował także i moją mowę.

Dzięki tej chwilowej ciszy rozmowa robiła się całkiem ciekawa, ale jak nie huknęło basem, jak nie huknęło wokalem! Moja młoda towarzyszka zaczęła się gibać, coraz bardziej ją chyba brało. Dopiła błyskawicznie drinka, którego miała ze sobą, i porwała mnie za rękę. Co miałem robić? Wszedłem w tę mieszaninę potu i perfum, próbując jakoś tam nieznacznie sygnalizować, że jestem na disco.

Co innego Diana. Do kompletu brakowało jej tylko metalowej rury. Była typową, nowocześnie wyuzdaną dziewczyną, wychowaną na filmach z Brazzers. I w takich momentach właśnie czuję się stary, bo wówczas tęsknię za kobitkami w sukienkach bez dekoltów, ze skromnie zaczesanymi włosami, bez makijażu i z jakąś kompletnie ckliwą książką pod pachą. Takimi, którym śpiewałbym Tell me why you cry.

Tymczasem moja obecność na parkiecie zauważona została przez kolegów. Każdy z nich obracał już swoją farbowaną brunetkę, przysunęli się z nimi do mnie i zaczęli zbijać piątki. „Literaaattt, kurrrrrrwa!!!!!! Yyyyyyyyy! Eeeeeeeeee!” – mniej więcej tak to wyglądało.

Na tej piekielnej i piekielnie oświetlonej sali rozstawione były podesty i klatki, gdzie tańczyły na wpół roznegliżowane dziewczęta. Czasem tańczyli z nimi chłopcy, ale zazwyczaj stali obok i kręcili filmiki.

W pewnym momencie zaczęło mnie mdlić. Duchota, pot, efekty specjalne, ludzie – za dużo tego. Powiedziałem chłopakom i Dianie, że idę na fajkę. Diana poszła za mną, oni mieli zaraz dołączyć.

Wyszliśmy na zewnątrz, przed klub. Kłębiła się tam masa samochodów i ich właścicieli, a raczej synów właścicieli, bo średnia wieku wynosiła jakieś 19 lat. Poczęstowałem Dianę lucky strikem. Spytała, jak podoba mi się impreza. Powiedziałem, że jestem pierwszy raz i myślałem, że będzie gorzej. Krzyknęła: „Żartujesz?”, po czym rozmowę przerwał nam jakiś parobek, oczywiście w bluzie patriotycznej.

– A ty gdzie, kurwa, chodzisz? Wszędzie cię szukam – powiedział z twarzą desperaty. Był średniego wzrostu, łysy, z niezbyt delikatnie wyciosanymi rysami twarzy. Właściwie taką twarzą wyciosaną „jednym cięciem natury”, jakby to powiedział Gogol.
– A co ja mam z tobą? Chodzę sobie, gdzie chcę, nic ci do tego.
– Diana, ale porozmawiajmy – mówił ze smutnymi oczami.
– Odczep się ode mnie, już rozmawialiśmy! – odkrzyknęła mu, po czym chłopaczyna zaczął ją tarmosić.

Mogłem właściwie nie reagować, bo byłem pijany i jakoś specjalnie mi nie zależało na znajomości z małolatą. Ale jakimś bezwarunkowym, rycerskim gestem podszedłem do prawilniaka i go odepchnąłem, mówiąc: „Młodzieńcze, ta pani nie chce z tobą rozmawiać” (oklaski). Prawilniak krzyknął do Diany: „Co to za Antonio?”, a ja wyprostowałem rękę, nie wiem po co, chyba żeby myślał, że ma się nie zbliżać na tę odległość. On oczywiście w nią uderzył, po czym zaczął atakować moją twarz, którą zręcznie zasłoniłem. Widziałem, że się zbliżył, więc zaryzykowałem cios kolankiem w splot społeczny, co nawet się udało. Prawilniak złapał zadyszkę, a wtedy odezwał się we mnie sadyzm i moje cipowate sztyblety wylądowały na jego twarzy. Polała się młodzieńcza krew.

Koło jakiegoś czerwonego golfa rozległy się krzyki: „Patrzcie, Zychy się bije z jakimś lamusem”. I już zaczęli biec w moim kierunku. Było ich czterech. Diana mówiła, żebym uciekał, bo oni są pojebani, ale gdzie miałem uciec? Zaraz mieli dojść moi kumple. Prawilniaki rzuciły się na mnie jak hieny. Udało mi się kopnąć jednego z drugim, ale któryś zaszedł mnie od tyłu i podstawił haka. Wylądowałem na ziemi i zasypał mnie grad butów. Zasłaniałem twarz, którą chcieli mi uszkodzić, tak jak ja uszkodziłem ją tamtemu dzieciakowi. Aj, kurwa, bolało.

Kopniaki zostały jednak przerwane, bo wyszło moich trzech kumpli, a to była już inna liga. W mig poskładali dzieciaków, którzy rzucili się do ucieczki. Oni pobiegli za nimi, krzycząc: „Chodźcie, kurwy”. Ci jednak wsiedli do samochodu i odjechali, prawdopodobnie po posiłki.

Diana podeszła do mnie ze łzami w oczach.

– Bardzo cię przepraszam. To są idioci. Najgorsze jest to, że z nimi przyjechałam. Oni tu pewnie zaraz wrócą, z resztą wsi. Musicie uciekać.
– Spoko, nic mi się nie stało.
– Byłeś taki dzielny. Nikt jeszcze mnie tak odważnie nie bronił. Dziękuję.
– E tam, drobiazg. Właściwie to nawet nic mi się nie stało – mówiąc to wstawałem otrzepując płaszcz z trawy.
– Literat, wracamy na parkiet? Czy spierdalamy? Bo na chuj nam rozróby, chodź, pójdziemy do Deja Vu! – wtrącił wracający Zola.
– Czemu nie, i tak mi się zbytnio tu nie podoba. Diana, jedziesz z nami?
– W sumie… a odwieziecie mnie jutro?
– No jak nie, jak tak – odkrzyknał Zola.
– No nic, wsiadamy.

Zapakowaliśmy się do audicy. Tym razem ja siedziałem z tyłu, Diana między mną a Leszkiem. Riki usiadł z przodu. Zaczęliśmy polewać wódkę. Nawet podobał mi się taki obrót sprawy.

– Literat, jak to było? It’s… it’s…
It’s been a hard day’s night!

• • •

Kresy nie istnieją – spis odcinków

• • •

Konrad Janczura – widzi i opisuje, czyta i recenzuje. Garstkę prozy opublikował w „Ha!arcie”, związany głównie z Popmoderną jako pokręcony recenzent. Kiedyś myślał o karierze akademickiej, dyskursy jednak już go nie kręcą. Na papierze wystąpił jako autor opowiadania grozy w antologii poświęconej Stefanowi Grabińskiemu oraz jako wojak w 45. numerze Ha!artu. Pewnie coś jeszcze się trafiło. Pozdrawia małe miasteczka.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information