Kresy nie istnieją (5): Zjazd na wschodzie

Konrad Janczura

Polska to kraj małych miasteczek, dlatego – jak wszyscy wiemy – kraj ten tworzy iluzoryczny ład, w którym sielska pobożność i nabożna pracowitość są wyciągnięte na wierzch, a następnie pokazywane całemu światu. W państwie polskim lokalne periodyki jedynie fotografują rządzących, dumnie rozsiadających się na kolejnych nadaniach i rocznicach, by pokazać jeden najwspanialszy i niedościgniony wzorzec, odziedziczony po „szlachcicu na włościach”, będącym za pan brat z klerem i mającym wszystko w swoim posiadaniu. Niech zatem Lubaczów – małe miasteczko na Podkarpaciu – posłuży jako wzór dla opisania innych polskich miejscowości, gdzie życie od lat toczy się innym torem niż od Święta Plonów do Dni Swojskiego Jadła, wśród ludzi innych niż ci z serialu Ranczo. Niech pokaże się Polska wypełniona młodością, buntem i pokątnie poszukiwaną popkulturą. Z opowieściami o szaleńcach i kombinatorach. Inspirująca nieogarniętą, wariacką anegdotą. Bez obleśnych, źle ubranych pasibrzuchów. Na sportowo i z siekierą, z obłędem w oczach. Taka jest nasza ojczyzna.

 

 

Kresy nie istnieją (5): Zjazd na wschodzie

 

Gdy pożegnałem się z Paris, musiałem stawić czoło upałom i uświadomieniu sobie tego, że mam kaca, a za kilka godzin będę miał zjazd. Dlatego też postanowiłem jak najszybciej pomyśleć o powrocie na rodzinne włości. Kac w Krakowie był chyba bardziej uciążliwy. Szedłem przez Planty, gorąco. Usiadłem na ławce. Zacząłem poszukiwać transportu na BlaBlaCar. Wprawdzie perspektywa rozmowy z jakimś natchnionym kierowcą nie jawiła się nadzwyczaj pozytywnie, a nawet straszliwie, skoro spodziewałem się narkotykowego zjazdu, jednakże jakoś można to przetrwać, można usiąść na tylnym siedzeniu, czy udawać, że się śpi, byle dojechać i nie słuchać rozmów z autobusu albo pociągu.

No dobra. Znalazłem jeden samochód, który był w stanie niczym taksówka podwieźć mnie na Podkarpacie. Tu i teraz. Lepiej być nie może. 15:00 spod dworca. Idę na to.

Zadzwoniłem, wszystko się zgadzało. Mogłem spokojnie iść jeszcze na jakiś lipny, krakowski posiłek. Wybrałem oczywiście pierogi, a co! Ze szpinakiem, do tego woda. Czas rozpocząć trzeźwienie, najgorsze przede mną.

Po wymęczonym posiłku zacząłem powoli wlec się na umówione miejsce. Na Rynku jak zwykle tłum. Planty pełne meneli i zakochanych. Wciąż wyglądałem jak szmata, tak też się czułem. Marzyłem o chłodnym, wakacyjnym wieczorze, by iść niczym Alex Turner i pod nosem nucić Whyd you only call me when youre high?. Jakie to śmieszne. Moje skacowane marzenia są śmieszne, trzeźwe jeszcze bardziej. Bo jestem, jak wszyscy moi rówieśnicy, niespełnioną gwiazdą rocka. Tak nas zaprogramowały gazety, teledyski i koncerny odzieżowe.

Powoli dochodziłem na miejsce. W przejściu podziemnym koło Galerii Krakowskiej prawie wywaliłem kosz z oscypkami. Przez moment przeraziłem się, że nie dość, że bym musiał za to wszystko zapłacić, to jeszcze to wszystko zjeść… ble! Nienawidzę krakowskich przysmaków. Wszystkich przysmaków nienawidzę: krakowskich, włoskich czy kresowych. Je się to co odżywcze, nie to co smaczne. Wszystko dziś jest pieprzonym Lidlem. Rany, skończ pierdolić, Konrad – mówiłem sobie w duchu.

Stanąłem w umówionym miejscu, przy dolnej płycie dworca autobusowego. Rozpoznałem granatowe audi, jakich jest teraz mnóstwo na Podkarpaciu. Kierowca, dziwnie wesoły, już mi nawet pomachał.

– Siema, Krzysiek jestem – oznajmił mi średniego wzrostu brunet, z piwnymi oczami i pucułowatą twarzą zdradzającą jakieś 22 lata.
– Konrad, miło mi - jak zwykle musiałem powiedzieć, że mi miło, choć wcale miło mi nie było, ale to wiadome. – Czekamy jeszcze na kogoś?
– Nie, jedziemy.

To akurat bardzo mnie ucieszyło. W ten upał zupełnie nie chciało się czekać, a tym bardziej poznawać kolejnych przemiłych osób. Wpakowałem się na przednie siedzenie klimatyzowanej audicy i oczekiwałem w spokoju narkotykowej śmierci. Starałem się stwarzać dobre pozory. Nie trząść się, nie zamiatać oczami. Zresztą, narkotyki zawsze wprawiały mnie w specyficzny stan trzeźwości. Chyba po to je stworzono (gówno prawda).

– Przepraszam, że zapytam, ale czy ty jesteś może synem pana Marka? – brunet rzucił mi gdzieś w okolicach Wielickiej.
– Tak, jestem, a co? – odparłem ze znużeniem, bo już wiedziałem, co się święci.
– Był moim nauczycielem, chyba najlepszym. Szczere kondolencje, poważnie.

No nie. Kolejny z tych śmiesznych uczniów mojego ojca, który będzie mi prawił wspaniałości na jego temat. Znowu będę musiał przytakiwać i robić dobrą minę do złej gry. Jak ja tego nie cierpię!

– Marek jeszcze mógł żyć, ale na każdego przyjdzie pora. Szkoda gościa, porządny był.
– No.
– Pamiętam jeszcze lekcje z nim. Najlepsze, inne były nudne.
– No.
– Ale pogrzeb był piękny…
– No.
– I jak, radzisz sobie po śmierci ojca?
– No.
– To najważniejsze. Nie ma co się załamywać, trzeba żyć dalej, bo co zrobisz? Życie jest piękne.
– No.
– Ja pamiętam, jak mój dziadek umarł. Też na początku było mi ciężko. Piłem trochę. Ale trzeba się ogarniać, zawsze trzeba się ogarniać.
– No.
– Ci chuje z Ukrainy tylko tacy nieogarnięci. O, popatrz jak jadą.

Właśnie wyprzedzał nas samochód z ukraińską rejestracją i, jak to u mieszkańców rejonów przygranicznych bywa, od razu podgrzała się krew w klimatyzowanej audicy. Byliśmy już w żywiole A4, więc Krzysiek gwałtownie przycisnął pedał gazu. Nie mogliśmy dać się wyprzedzać Ukraińcom, jak to tak! On się pieklił i krzyczał „już go prawie mamy!”, a ja coraz bardziej odczuwałem, jak moje żyły sztywnieją, a oczy to zamykają się, to wyłażą z orbit. Nadchodziła pora zjazdu.

– Chujom się całe życie wydaje, że im wszystko wolno. Po co my się pchamy na tą Ukrainę? Niech ich ruscy wytłuką i będzie spokój! – manifestował Krzysztof, a jego pucułowata twarz nabierała patosu.
– Ruscy… no – odpowiadałem monotonnie, bo nie byłem w stanie jakkolwiek inaczej.
– Teraz jeszcze z tym Banderą wyskoczyli, skurwysyny!
– Taki naród, co zrobisz.
– Oni to chuj nie naród, całe życie tylko kombinują.
– Polacy też kombinują…
– Ale normalnie, a nie jak kurwy! – zripostował Krzysztof, nabierając przy tym wielkiej pewności swoich racji – Polak myśli o żonie, o przyszłości, o dzieciach, ubrać się potrafi, a to by tylko chlało i knuło, jak kogoś w chuja zrobić.
– Różni są ludzie. Znałem kiedyś spoko Ukraińca…
– Ta, ja też kurwa znałem niejednego, ale oni nawet jak wydają się spoko, to są chuje!

Na tę argumentację nie było mocnych. Zresztą, kłócić się z obywatelem Podkarpacia o Ukrainę to jak rzucać grochem o ścianę. Pamięć podkarpacka jest żywa i wciąż pielęgnowana, wyrastająca spośród gęstych lasów, które okalają wschodnie drogi. Pełno tam pomników, często o bardzo absurdalnym kształcie, jak np. wystające z ziemi ręce w otoczeniu wielkich, biało-czerwonych orłów. A w każdym z tych szalonych domów opowiadane są co wieczór historie o ukraińskich mordach i brutalności; o tym, kto na wiosce kim był, kto jest nasz, a kto nie. Odżywa to wszystko zwłaszcza teraz, kiedy sprawa ukraińska stała się w mediach tak żywa i wszechobecna.

Tymczasem w mojej głowie robiło się ciężko, boleśnie, wirująco. Zgaga również dawała o sobie znać. Na dodatek z mojego nosa zaczęła wyciekać krew, jak w dzieciństwie. Wtedy to cierpiałem na słabą krzepliwość i ciągle wychodziłem z klasy z zakrwawioną chusteczką. Na szczęście miałem ze sobą paczkę chusteczek, wyjąłem i zacząłem tamować krwotok. Od Krzysztofa, niewzruszonego zbytnio, usłyszałem standardowe: „To od upałów! Głowa wysoko i przejdzie”. Dało mi to właściwie swoisty luksus, bo nie musiałem zbytnio angażować się w ten wschodni dialog, tym bardziej że mój kierowca po prostu chciał się wygadać i musiałem to uszanować.

– Twój stary to był porządny gość. Ile on się z tymi Strzelcami nałaził po lasach! Ale przynajmniej młodzież czegoś dobrego nauczył. On o Ukraińcach dużo wiedział, oni się go bali. Przy granicy apele organizował. Pokazał chujom, gdzie ich miejsce.
– To fakt – odpowiedziałem krótko, z głową wysoko.
– Porządnych ludzi to zawsze Bozia szybciej zabiera. A kurwa kurwą jest, kurwą będzie i kanarkiem zdechnie!
– Racja.
– Banderowcy u nas sobie pomniki stawiają, jakieś krzyże na Radrużu. Ta, to rozpierdolić trzeba i tyle, oni naszych też nie szanują. A Lwów! Takie piękne miasto! Polskie miasto! I jak teraz wygląda? Wszystko zniszczą, pizdy jebane.
– Co zrobisz…
– Zabrać im to i tyle. O, teraz biją się z ruskimi, to my z drugiej strony i kłopot z głowy. Zresztą, ruscy już nam proponowali.

Miałem już dość. Choć mój umysł był w najgorszej z możliwych form, musiałem skierować tę rozmowę na inny tor. Nie szło wytrzymać tego wiejsko-nacjonalistycznego bełkotu, tym bardziej że na kacu i zjeździe „byle reklama zmusza do płaczu”. Może więc trochę geografii…

– A te bunkry koło Werchraty to jak się trzymają? – zagadnąłem.
– O, bunkry jak bunkry. Stoją.

Marek (mój ojciec) tam często się szwendał. Ze Strzelcami, samemu.

– Przyjechałbym tam kiedyś, zobaczył. Ojciec wiele razy miał mnie tam zabrać, a nigdy tego nie zrobił.
– Ta, pewnie, przyjedź. Ja z Brusna, ja ci wszystko pokażę. Wiem, gdzie co jest.
– Ta?
– O, panie.

W pewnym momencie zakiełkował mi w głowie szatański plan. Czemu właściwie nie wspiąć się na wyżyny dziedzictwa krwi i nie odwiedzić bunkrów Linii Mołotowa. Tak po prostu. By spędzić tam noc, pomyśleć. Bo, jak to u smutnych właścicieli laptopów i smartfonów, moje życie biegło, ale sam nie wiedziałem do końca dokąd. Na chwilę wejść w tę kulturową pretensję, w której mieści się wnikanie w przedmiot. Magiczny przedmiot. Śmieszności.

– Ty, a nie podwiózłbyś mnie na te bunkry?
– Ta, jak chcesz, to cię zawiozę, pokażę. Tylko jak ty później wrócisz do Lubaczowa, ja bym się już napił czegoś, nie będę cię woził…
– O mnie się nie martw. Ojciec nieraz spędzał noc w tym lesie. Mówił, że w bunkrze (choć nie do końca mu wierzyłem). Posiedzę, flaszkę wypiję, może coś pozwiedzam.
– No a jak, czemu nie. Lato jest, to i przygoda – w tym momencie czułem już, że zaczyna mnie rozumieć i ufać, chyba dlatego, że będę pił flaszkę. – A jak trzeba wódki, to mogę dorzucić ze dwa Nemiroffy, jeszcze mam w bagażniku, bo kuzynce wiozłem do Krakowa – dodał z dziarską uprzejmością, co przyjąłem właściwie z upodobaniem.

Dalsza część podróży minęła nam już ekspresowo. Nie mogłem się doczekać swojego beznadziejnego błądzenia po lesie, choćby miały zjeść mnie robaki i pokąsać chrabąszcze, których w tym roku było pełno. Przez miejską turystykę, pachnącą hotelami, czystymi ręcznikami i bezpiecznym seksem, odczuwałem coraz większą nudę współczesności. Nocna wódka w bunkrze to wprawdzie nie jest żadna bajroniczna brawura, ale zawsze coś, co może rozruszać kondycję egzystencji, zdystansować do życia, do wyścigu. A może i nawet zaskoczyć czymś jeszcze.

– O, posiedzisz, wypijesz, rano do sklepu po piwko i do domu. Co, mało tak robi? Normalna rzecz, ładny wieczór, pogoda jest, to na co w domu siedzieć. A nie zawsze chce się kogoś słuchać, czasem to człowiek musi posiedzieć sam. Bo jak ci tak gadają, gadają, to już się nie wie, co gdzie jak. Ja wiem, o co chodzi.

Tu się zgadzałem z Krzysztofem. Gadają i gadają, i samemu się nie wie, o co chodzi.

Powoli dojeżdżaliśmy. Lasy, tak bardzo splugawione niegdyś koszmarem wojny, teraz jakby obojętnie zapraszały nas do siebie, byśmy o tej wojnie pogadali, odkopali pociski i ustawili je w gablotach. Tak się tu spędzało życie. Na przeklinaniu Ukrainy oraz kolekcjonowaniu dawnej broni, na rybach, grzybach i koniach. Bo gdzie lepiej, jak nie u nas.

Wręczyłem Krzysztofowi zapłatę za przejazdi dobre słowa, otrzymałem instrukcję, jak dojść do poszczególnych miejsc (bunkry, bunkry, miejsca mordu, bunkry, cmentarz wojskowy, bunkry). Do wódki dostałem też dwie szklane butelki oranżady, które Krzysztof wyjął mi z transportera, co zupełnie zamazało złe wrażenie z początku naszej znajomości. Po męskim uścisku dłoni i błogosławieństwie rozstaliśmy się, Krzysztof odjechał, a ja zacząłem wgłębiać się w łagodną leśną ścieżkę.

Zjazd o dziwo nie dawał się jeszcze porządnie we znaki (może dostałem naprawdę dobre prochy?). Było grubo po 19:00, nastawał przyjemny chłód letniego wieczoru. W lesie powoli się ściemniało, ale przy polanie, gdzie położony był bunkier, podobno wspaniale błyszczało się nocne niebo. Wejście na polanę utorowane było gęstwiną suchych krzaczorów, ale po przebiciu się przez nie przywitał mnie wspaniały zapach leśnego bzu.

Zobaczyłem ruinę zabudowań wojskowych, jakby sporą ziemiankę, w którą wbity był betonowy barak, gdzie u wejścia zdążyły już wyrosnąć dwie spore topole. Tam właśnie usiadłem. Rozłożyłem ubrania, które miałem w plecaku, przygotowując sobie tym samym bardzo wygodne legowisko. Nie miałem zbytnio ochoty nocować w środku, tym bardziej że ta ruina w każdej chwili mogła obudzić mnie spadającą cegłówką czy po prostu piskiem szczura.

Otworzyłem wódkę. Nie była wprawdzie najchłodniejsza, ale popijana tutejszą oranżadą przechodziła przez gardło. Byłem zmęczony, ale całkiem szczęśliwy. Nie myślałem o jedzeniu, a powinienem. Cóż – szybko wypiję, szybko zasnę. Łykałem więc spore dawki Nemiroffa w dosyć krótkich odstępach czasu, coraz krótszych…

– Synu, synu, gdzieś ty to zalazł… – usłyszałem nagle znajomy głos. – To twój tatuś był taki pojebany, że ty też musisz?

Cholera, niemożliwe. Odwróciłem się i zobaczyłem nagle… swojego zmarłego ojca, Marka Janczurę. Siedział jak żyw przy wejściu do bunkra, odziany w katanę, jeansy i zamszaki. Jak na swoich fotografiach z młodości. Z dawną, szczupłą sylwetką, krótkim zarostem, rozczochranymi, długimi włosami. Przez moment byłem przestraszony, ale właściwieco... własnego ojca mam się bać? Zagadałem więc buńczucznie, tak jak mnie nauczył.

– A ty co, ojciec, nie powinieneś być w niebie? I dalej piwo pijesz, nawet tam.
– Tam już mi nikt nie zabrania, nawet twoja mamusia – odpowiedział Marek ze swoim szatańskim błyskiem w oczach, po czym przechylił butelkę czerwonej Warki.
– Jak wrócę, to jej powiem, zobaczysz, zadzwoni.
– Haha, niech dzwoni, i tak nie mam zasięgu – odpowiedział znowu tym swoim koszmarnym tonem, który nieraz doprowadzał mnie to do szaleństwa, to do rozczulającego uśmiechu. – A ty czemu nie w Krakowie? Wiesz, jak mama reaguje, gdy spędzasz czas z ojcem…
– Wiem, wiem. Teraz to już szczególnie nie ma powodów do dumy. Wszystko porzuciłem i nawet nie wiem, za co się biorę. I żenić się nie chcę. A nawet jakbym chciał…
– Wiadomo, nie żeń się. Ty jesteś taki jak twój tatuś. To, że tu jesteś, to najlepszy dowód. Ale nie przejmuj się, synu. Pamiętasz ten kawałek Breakoutu? „W spadku ci daję, w spadku ci daję mojej drogi kres…”
– „Niepewny dzień i niepewne jutro, dla ciebie synku to dziedzictwo mam”. Tak, pamiętam, ale ostatnio mam wrażenie, że tu, u nas, i ogólnie wszędzie wszystko się zmieniło. Ludzi takich jak my coraz mniej. Neoliberalizm…
– Jaki kurwa neoliberalizm. Gadanie. Synu, wszyscy udają. Wieśniaki chodzą po świecie i murują domy, a ty ich słuchasz.
– Ale już nie tylko domy są obiektem namiętności, ale i elektronika, i auta…
– I dobrze, synu. Niech mają, wieśniaki. Tyle ich z życia. Siedzą z tymi swoimi paskudnymi żonami, to mogą chociaż z dumą popatrzeć na ten ich bezużyteczny, drogi szajs.
– I na ich głupie dzieci…
– O tak, ilu ja idiotów uczyłem. Ile to trzeba było się namęczyć, żeby choć trochę ta hołota wyszła na ludzi. W ogóle to mówili mi, że nawet z jedną gdzieś się szwendałeś…
– No, zdarzało mi się.
– To dobra dziewczyna, zostaw ją w spokoju. Ja wiem, jaki ty jesteś. Poza tym ja tam uczyłem, nie psuj mojego imienia!
– Ono i tak jest wystarczająco zepsute…
– Oni wiele nie wiedzą. I dobrze. I niech tak zostanie. Ani pary z ust!
– Ale ojciec, ja myślałem ci kiedyś pomnik tam wybudować!
– Ty się zajmij swoimi sprawami. Pomniki się buduje chujom i zbrodniarzom. O, nawet tu, niedaleko, Bandera na pomniku stoi…
– Nic się nie zmieniłeś.
– A co się miałem zmieniać? Po tamtej stronie całkiem jak tu. Nie wiesz, że Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo?
– A ty mnie na swoje.
– No i dobrze. Ty jesteś taki jak ja: oni i tak cię słuchają, i tak. Nic się nie martw, synu, jakoś to wszystko ci się ułoży. A jak nie, to umrzesz młodo, jak twój tatuś. I chuj. Ale bym posłuchał Ten Years After.
– A wiesz, byłem niedawno na Patti Smith…
– O, dobrze, dobrze. Twarda baba…
– Taka trochę ciotka Elka.
– Trochę tak. Oj, Elżbieta, dawno jej nie widziałem, dawno.
– A dobrze ci tam po drugiej stronie?
– Co ci będę mówił, sam zobaczysz. Ogólnie to nigdzie nie jest dobrze, a to, że jest, to wymyślili, by przenosić ludzi z miejsca na miejsce. Taki głupi figiel władzy, rozumiesz.
– To chyba już wiem. Ale śmierć coś rozwiązuje?
– O tak, śmierć wiele rozwiązuje. Ale później nie zostaje nic. Dosłownie nic.
– To jakim cudem tu jesteś?
– A, widzisz. Bo żyjesz po to, by jak najwięcej ludzi cię dobrze zapamiętało. I tyle. Żadnego powodu innego nie ma. Dzięki temu żyje się bardzo długo.
– Poważnie? Zawsze wydawało mi się to bardzo naiwne.
– Naiwne to jest wszystko inne. Co, wiara w kasę, chodzenie na dziwki i te elektroniczne błyskotki, które masz – to nie jest naiwne? To jest szczyt naiwności. Wiesz, co Lem by napisał o takich jak ty? Nic by nie napisał, bo gdy oni się pojawili, to już mu się pisać odechciało. Hehe, alem powiedział.
– No tak, Lem doskonale wiedział, że to wszystko poszło w złą stronę. Ale chyba nie da się zawrócić.
– Dlatego warto patrzeć na bezsens tego świata, synu. Bezsens jest najciekawszy. I ci zdeformowani ludzie, piękne.
– I tyle?
– I tyle. Myślisz, że dlaczego tyle lat pracowałem w szkole? Dlaczego tyle chodziłem do knajp? Bo ci ludzie to bardzo ciekawe przypadki. Darmowe kino. Śmiech na sali.
– To za dużo dla mnie. Idę spać, ojciec.
– Idź spać, dopij wódkę, Konradku. A jutro rano dostaniesz piwo (stary tekst, który słyszałem podczas wielu spotkań z ojcem).

Postać ojca jeszcze chwilę migotała mi cieniem przy wstającym świcie, po czym nagle stała się przezroczysta i powoli zaczęła znikać. Słońce zbudziło mnie straszną suchotą. Obok mnie leżała butelka oranżady, doprawdy, do 0,7 wódki wypiłem tylko jedną, świetnie! Przechyliłem ją jednym haustem, po czym zapaliłem papierosa. Zacząłem podążać w stronę sklepu, osłabiony, spocony, brudny i przede wszystkim… oszołomiony. Co właściwie się działo? Czy to się działo? Nie, to była wódka. Albo zjazd. Ale właściwie… a, do diabła!

• • •

Kresy nie istnieją – spis odcinków

• • •

Konrad Janczura – widzi i opisuje, czyta i recenzuje. Garstkę prozy opublikował w „Ha!arcie”, związany głównie z Popmoderną jako pokręcony recenzent. Kiedyś myślał o karierze akademickiej, dyskursy jednak już go nie kręcą. Na papierze wystąpił jako autor opowiadania grozy w antologii poświęconej Stefanowi Grabińskiemu oraz jako wojak w 45. numerze Ha!artu. Pewnie coś jeszcze się trafiło. Pozdrawia małe miasteczka.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information