Przypadki Piotra Polaka (1): Żona dla radomiaka

Marcin Kępa

Piotr Polak i Melchior Ostrówski, goście o całkiem odmiennych charakterach, mieszkają w Radomiu. Wrócili tutaj po studiach polonistycznych i pracują w kulturze. Organizują wystawy, piszą teksty, łażą po mieście. Jak wszyscy inteligenci, stykają się z absurdami świata, ale że jest to Radom, odczuwają je w dwójnasób. Lokalne piekiełko przypala skrzydełka. Remedium na radomską rzeczywistość znajdują we wspólnym piciu alkoholu i długich, sokratejskich rozmowach o wszystkim i o niczym. Napędzają się tym samym i motywują do działania. W bliższym tle żyje ćwierćmilionowe miasto, raz lepiej, raz gorzej. W tle dalszym – Polska współczesna. Na pierwszym planie – zmęczony życiem Piotr Polak, tuż za nim – kreujący się na narodowego (na razie lokalnego) wieszcza Ostrówski.

Czy praca w radomskiej kulturze, marnie nagradzana, ma sens?
Czy Polak znajdzie wreszcie żonę?
Czy Ostrówski zrobi w końcu literacką karierę?
Czy komuś w Radomiu potrzebne jest lotnisko?
Czy Radom to miasto, czy sposób myślenia?

 

 

Przypadki Piotra Polaka. Głosy z Radomia (1): Żona dla radomiaka

 

Piotr Polak od jakiegoś czasu uporczywie szukał żony. Ogłaszał się często-gęsto na różnej maści randkowych portalach, co rusz dawał cynk znajomym, że „jeszcze aktualne, pomóżcie”, umawiał się z kandydatkami w przeróżnych miejscach Radomia i okolic, a w wolnych chwilach usiłował także przypodobać się niektórym mężatkom, gdzieś przy na poły oficjalnej wizycie u żonatych kolegów. Z tym ostatnim szło mu najlepiej, cudze żony go uwielbiały, traktowały jak przyjaciela domu, powiernika swych małych rodzinnych sekretów; częstowały obiadem bądź ciepłą kolacją, z nieskrywaną przyjemnością przyjmowały drobne upominki i kwiaty – raz to białe róże, raz to żółte tulipany. Z żadną jednak nie połączył go, jak dotąd, płomienny, zakazany romans.

Na oficjalnych rendez-vous z pannami, rzadziej rozwódkami, nie potrafił przełamać pierwszych, najmocniejszych barier; trochę się przy tym wygłupiał, czym – niezgrabnie – maskował swoją ponadprzeciętną nieśmiałość. Uciekał oczami. Kiedy kobiety zaglądały w jego duże, inteligenckie oczodoły, gdy przelotnie studiowały jego szlachetną fizis z orlim nosem, trochę zbyt nagle złamanym w jednej trzeciej od brwi, on drapał się nerwowo w lewe, wkrótce czerwone ucho, skubał gładko wygolony podbródek, jeździł językiem po zębach, a gdy któraś zaczynała podejrzewać, że coś z nim jednak nie tak, robił krowie oczy, czym definitywnie grzebał swoje szanse na sukces.

– Współczesne kobiety są nastawione do związku bardzo marketingowo – mawiał przy piwie z kolegami, kiedy ci podsuwali mu kolejny „stuprocentowy pewniak”; byle tylko na początku nie spalił. A on palił, choć nie palił i odżywiał się zdrowo, robił szereg faux-pas, i dzięki temu w cnocie i celibacie trwał od kilku lat, odkąd rozpadł się jego jedyny dłuższy i poważny związek.
– Rzuciła mnie – komentował po piątym piwie i krzywił się okropnie na uporczywe wspomnienie. – Potraktowała mnie jak śmiecia, pobawiła się i wio! – machał z rezygnacją ręką, zanurzając usta w kufel jasnego piwa w „Parkowej”. Ostatnie słowa bulgotały już z cicha w szkle, buzowała pożywna piana. Zaraz odstawiał śpiesznie kufel i ocierał biały wąs z pianki, niestety nie poliuretanowej.

Przyjaciele słyszeli najróżniejsze wersje powodów rozstania, znali też iście precyzyjnie, niemal dzień po dniu, burzliwe koleje związku, o których opowiadał soczystą prozą, wtrącając doń wątki kolejowe, gdyż był nieomal szaleńcem, jeśli idzie o ciuchcie, parowozy, składy i tendry. (Love me tender). – To nadzwyczaj erotyczne – rzucał swym basem i pokazywał miniaturę wagonu czy lokomotywy, którą przed chwilą wyjął ze swej przepastnej teczki i której kształty głaskał czule, zatrzymując się na ostrych wybojach. – Spróbuj – zachęcał któregoś z kumpli, podawał mu lokomotywę. – To się nazywa trainspotting. Koledzy frywolnie macali falliczne miniatury. Piotr śmiał się najgłośniej.

Czas upływał, a żony jak nie było, tak nie było. Libido koncentrował więc na pisaniu tekstów satyrycznych, na pucowaniu swojego nie najnowszego samochodu oraz na drobnych remontach w swojej zadbanej kawalerce w śródmieściu. Sporo czytał, czasami też przynosił do domu pracę. Cyzelował swoje ręko- i maszynopisy, zagłębiając się w Słownik poprawnej polszczyzny i Słownik frazeologizmów polskich albo po prostu w popularną encyklopedię PWN-u w kilkunastu tomach, rzędem ułożonych na odkurzanych często półkach. Robił notatki, w punktach, wyrysowywał ołówkiem jakieś strzałki, glosy, które niejednokrotnie kwitował wykrzyknikiem albo podkreślonym znakiem zapytania. Jeśli coś go szczególnie dręczyło, obrysowywał kilkukrotnie linie napisanych słów, kontury rysunków. Bywało, że uciekał się do kreślenia przedziwnych znaków, z których odszyfrowaniem miał potem problem.

Rzeczywistość za oknem była jak garbaty fraktal albo kopnięty kwadrat, któremu bylejakość przetrąciła, jak kobyle, zdrowe boki. Jak zbiór przyporządkowanych funkcji i znaczeń, w które ciemna ręka tchnęła wirus chaosu. Polak uparcie uciekał od nieładu świata, bał się nieporządku jak zarazy, jak trującego gazu, co wsącza się niepostrzeżenie z zewnątrz w zakamarki duszy i zabija powoli poczucie jakiegokolwiek sensu. Wsobny i introwertyczny, miewał okazyjnie eksplozje autopromocji i autoprezentacji, najczęściej jednak przed lustrem, rzadziej wśród znajomych, sporadycznie w pracy, nigdy sam na sam z kobietą.

– Ty jesteś jak Gombrowicz – powiedział mu kiedyś jeden z jego przemądrzałych kolegów, lokalny wieszcz Melchior Ostrówski, młodszy od Polaka o kilka lat, ale wcześnie ustatkowany, ożeniony i dzieciaty, zza bezpiecznej podwójnej gardy wyprowadzający na zewnątrz wątłe literackie ciosy. – Zbyt wrażliwy, zbyt delikatny na trudy świata, a do twardzieli należą niemal wszystkie kobiety.
– Brawo, panie prezesie – odpowiadał wtedy z szerokim uśmiechem, bo czuł, że Ostrówski w gruncie rzeczy ma rację.
– Ech – machał tamten, odpalając papierosa, którego ćmił z przymrużonymi, kocimi oczami. To miało u lokalnego wieszcza sugerować wszechwiedzę i wszechświadomość.

Z nudów zapisał się na podyplomowe studia z antropologii kultury w stolicy. – To takie szklenie dupy, ale bardzo twórcze. Co z tego będzie, Bóg raczy wiedzieć – tłumaczył się nieraz znajomym ze swojego kroku. Po cichu liczył jednak na jakąś pokrewną, płci przeciwnej, duszę, która – tak jak on – szukać będzie intelektualnego i emocjonalnego zbliżenia wśród podstarzałych post-żaków, kiedy w przerwie między zajęciami zagadnie go na korytarzu mimochodem o kontekstualizację stringów w postkolonialnym i postsekularnym społeczeństwie, oczywiście bez naleciałości Lacanowskich, za to w świetle metodologii „tu i teraz” Rocha Sulimy. On jej odburknie: „Burszta”, ona mu śpiewnie: „Barthes”, i nić Ariadny powoli oplecie ich kształtne, skołatane głowy, w których zakiełkuje... A zresztą, zostawmy te mrzonki.

Póki co skupiał się na rzeczach niepotrzebnych, za to pozwalających mu lawirować między weryzmem a metafizyką lotów wysokich. Idealnym materiałem do tego typu zajęcia była lansowana ostatnio w jego rodzimym mieście marka strategii Radomia. Nikt, poza włodarzem miasta, kilkoma etatowymi pracownikami Biura Strategii Marki Radomia w urzędzie miejskim, no i Polakiem, ni w ząb nie pojmował hasła „Siła w precyzji” jako werbalizacji pragnień i szansy na sukces postindustrialnego, prowincjonalizującego się coraz szybciej Radomia, gdzie przemysł dawno padł jak przecinak, a bezrobocie rosło wprost proporcjonalnie do zadłużenia gminy. Polak uporczywie bronił kolorowych baloników z czterema barwami (każdy kolor wyznaczał miastu priorytety, jednocześnie je symbolizując), precyzyjnych gadżecików wyprodukowanych na zlecenie gminy w Hamburgu, oraz pełnej niespodzianek i meandrów kampanii brandingowej, która miała przekonać wpierw radomian, a potem resztę świata, że Radom jest najlepszym miejscem do życia, inwestowania i rozmnażania. Z ogniem w oczach i otuchą w sercu przywitał kolorowy, wyszykowany w cztery kolory autobus, który pomknął ulicami jego miasta, wioząc – jak mniemał Piotr – nadzieję oraz „nowe” mieszczanom. Stukał ogryzionym i obślinionym ołówkiem w leżącą na jego biurku podkładkę pod mysz, też z logotypem i w barwach kampanii, powtarzając pod nosem: „To jest to!”.

– Wiesz – mówił mu Melchior – to elitarne, co robisz z „Siłą w precyzji”. – Jesteś jedną z kilku osób w mieście, która rozumie i popiera kampanię, te cztery barwy, pasy, srasy; z tym, że tylko ty rozumiesz, o co chodzi, bo pozostali udają, żeby ich nie zwolnili z pracy.

Polak zaśmiewał się na to.

– Robię to, popieram, bo to są rzeczy niepotrzebne, ale właściwie potrzebne – niezbyt jasno wywiódł z tezy antytezę. – Nie ma babek, za to mam „Siłę w precyzji”. To jest fascynujące, paraorgazmiczne...
– A zerżnąłbyś wreszcie jakąś i nie pierdolił głupot – poradził mu raz pijany tubylec z Plant, kiedy Polak wraz z Ostrówskim spożywali duże ilości piwa w kultowym lokalu niedaleko dworca. Autochton miał proste recepty na życie, w związku z tym niemal non stop wprowadzał do organizmu baśniowy element.
– E, tak to nie, to nie w moim stylu – odpowiedział mu Polak i dopił jednym łykiem mętny płyn na dnie szklanki. – Tak to robi jeden z radomskich plastyków, to nie mój patent.
– E tam, kurwa – tyle panowie zrozumieli z dalszego zawiłego mędrkowania tubylca.

I tak to się toczyło. Od pracy do domu, od domu do baru, potem studia, portale, strategia marki przerabiana w niekończący, wciąż chorobliwie rozrastający się esej, który dłubał dla lokalnego towarzystwa naukowego od kilku miesięcy. A żony – na lekarstwo. Czas płynął i Polak nieubłaganie dobiegał czterdziestki. – Jeszcze cztery miesiące, jeszcze trzy... – odliczał w popłochu, uciekając myślami od piątego krzyżyka na wygolonym starannie karku.

– Nie przejmuj się wiekiem, Gombrowicz dopiero po sześćdziesiątce spotkał Ritę – pocieszał Ostrówski.
– I zaraz zmarł... – dodał Polak, bo coś jeszcze pamiętał z polonistycznych studiów. – Zresztą on jej nawet chyba nie, tego, skonsumował...

Lokalny wieszcz zamyślił się trochę, zapalił papierosa, pociągnął piwa z brązowej butelki i westchnął.

– Ale za to mieli fajną psinę.

Polak nie wiedział, czy to koniec wywodu, środek, czy też po prostu dowcip; w każdym razie jakoś się nie uśmiechnął. Patrzył nieobecnymi oczami na kolegę, który z kolei wlepił wzrok w blat drewnianego stołu, na którym jakiś frustrat napisał: „Wszystkie baby to chuje”.

Zima w Radomiu była lekka tego roku i dziewczyny chodziły po ulicach z odkrytymi głowami.

• • •

Przypadki Piotra Polaka. Głosy z Radomia – spis odcinków

• • •

Marcin Kępa (ur. 1977, w Radomiu) – pisarz, publicysta, animator kultury. Absolwent polonistyki UW i zarządzania kulturą UJ. Współpracownik „Gazety Wyborczej”, gdzie prowadzi stałą rubrykę „Literacki Atlas Radomia”. Współautor (z Ziemowitem Szczerkiem) zbioru opowiadań Paczka Radomskich oraz autor książki Twierdza Radom. Napisał teksty do wielu popularnonaukowych i naukowych wydawnictw poświęconych rodzinnemu miastu, m.in. Radom. Spacer sentymentalny i Na pamiątkę. Radomianie na starych fotografiach. Opowiadania publikował w ukraińskim „Granosłowije”, „Gazecie Wyborczej” i „Miesięczniku Prowincjonalnym”. Wieloletni pracownik Ośrodka Kultury i Sztuki „Resursa Obywatelska” w Radomiu, w którym kieruje Działem Dziedzictwa Kulturowego. Twórca Klubu Dobrego Filmu i Radomskiego Festiwalu Filozofii „Okna” im. prof. Leszka Kołakowskiego. Od 2010 r. prezes Radomskiego Towarzystwa Naukowego. Laureat Radomskiej Nagrody Kulturalnej za 2013 r. Kocha skomplikowaną i trudną miłością swój prowincjonalny Radom, dlatego czasami mu tu ciasno i wyściubi nos poza rogatki. Tylko po to, żeby przekonać się, że wszędzie jest podobnie, a Radom to Polska w pigułce.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information