Matka

Sławomir Shuty

Październikowy poranek, prawie południe, niebo – wata szarych chmur. Na poddaszu resztki ciepła, izba na dole chłodna jak trumna. Zimno, że wzdraga; rześko. Choć ciałem trzęsie przyjemny dreszcz, szybko rozpalam kozę. Izba mętnieje ciepłem, wciągam ustami wrzątek herbaty, za oknem bezlistny jesion i grusza, czas ruszać w drogę, mówię i biorę go jak ciało Jezusa.

Próba pisania, głowa wciąż lepka, słowa jak gluty, plamy bez wyrazu, robię pacana, dodaję gazu, wiraż wyrzuca z drogi, szukam roboty zastępczej. Tej nie brakuje, jest wiele rzeczy, zawsze gdzieś coś się spruje, ostatnio myszy wyżarły kawałek podłogi, którędy tu weszły – pod progiem? Szczelina tu sroga, znajduję też lukę w omszeniu, zatykam ją sianem i biorę się za sprzątanie.

Podłogę ścielą korpusy owadów, okna nieszczelne, gadzina wchodzi szparami w ramach. Niektóre wciąż żywe, prostują skrzydełka, są jak zabawki, którym ktoś spuścił prąd z baterii. Zmiatam je na szufelkę, wyrzucam za drzwi. Nie zrobisz tego – zobaczysz, rozgrzejesz chatę, zostaniesz władcą. Much, ciem i biedronek. Wczoraj sprzątać nie szło, wypluty z miasta wcale nie miałem na to ochoty. Zrobiło się ciemno, zimno, wino.

• • •

Tekst towarzyszący wydarzeniu POLOWANIE. Główna odsłona, w którym Sławomir Shuty bierze czynny udział wraz z wieloma innymi artystami (m.in. Jan Hartman, Zenon Kruczyński, Marek Styczyński, Andrzej Tomek, Olga Tokarczuk, Adam Wajrak).

Wernisaż:

13 marca 2015, piątek, godz. 19:00

Pofabryczna hala przy ul. Romanowicza 4, Kraków

• • •

Odpuściłem, potem padłem, rój nie dawał czytać. Latało wszystko, co żyło, ciepło wróciło, ciała dźwignęły się z grobów, zgasiłem światło, do środka śpiwora wpełzały biedronki. Rankiem pełno ich było w pościeli. Ktoś kiedyś gdzieś wspomniał, że był nad morzem, leżał na plaży i przeżył atak biedronek. Pełno ich było na skórze, ponoć kąsały jak komar. Kto wie, zmiany w klimacie, może czeka nas koniec o twarzy żarłocznej biedronki?

U góry jest stary odkurzacz, ciągnę korpusy owadów rurą, kilka rusza wolno łapkami, nóżki skostniałe. Szkoda się robi owada, owad – życie jak każde, rozmyślam, ale nie ma litości, to instynkt, wchodzisz mi w szkodę – umierasz. Na pulpicie pejzaż wspomnienia – dzieciństwo – wieś w górach – chata i lato – mgła nudy – ja, łowca much – skradam się z packą z plastiku i bach! – szach mat! – rozlewa się owad po okleinie. Na kremowym blacie pod ciałkiem kolory, czerwony i biały, krew – tłuszcz.

Sprzątanie pożera niemal godzinę, czy wchodzi? No chyba nie, a może tak? No raczej nie, poczekaj, za wcześnie człowieku, mówię i idę na pole. Co to za jesień! Raz upał, raz mróz! W południe ukrop, a w nocy lód. Nie było takiej jesieni jeszcze, pogoda wariuje, świat trzeszczy, a potem kleszcze stadami żerują. Herbata rozgrzewa, stawia chemię na nogi jak prąd. Za drzwiami chaty rześkie powietrze, patrzę w ten dzień jak w cudowny obraz i sprzątam.

Odkurzacz leży na górze. Jest stary, czerwony, rzęzi i wyje. Wciąga, choć pierdzi tumanem kurzu. Znoszę drewno do kozy, i na ognisko, które się pewnie później rozpali. Las przejrzysty teraz, bezlistny. Łatwo namierzyć suchą leszczynę. Dwa kursy, naręcza gałęzi i wracam do środka. W chacie ukrop jak w piekle, a może mi wchodzi? A może nie wejdzie, gie z tego będzie?

Czekam, sączę herbatę, dopalam. Laptop włączony, telefon ściszony, cisza wibruje jak nicość, włączam muzykę. Chyba mi wchodzi. Wyciszam do zera, gram teraz. Drumla ciemność pruje głęboko, czuję, jak idzie gdzieś wewnątrz wężowa spirala. Łuski, pustka, chrust, coś jak mus, ciąg, trwoga, swąd, otwieram oczy, przerywam, przez chwilę się zdaje, że gram jeszcze, a to echo daje.

Piekło – gorąco! Koza chatę dopaliła, czas w las kolego, mówię i zbieram się wyjść. Ciężko już ubrać buty. Zawiązać sznurówki – sztuka. Palę i idę cięgiem przez łąkę. Zamykam oczy. W kierunku lasu. Niech las powie mi, że jest, kiedy jest, kiedy wtedy będzie, jak do niego przyjdzie moje ciało.

Nie otwieraj oczu, mówię, tnę łąkę na wskroś, nie otwieraj ich jeszcze, ale ona staje się inna. Nie niska, miękka, wysoka i twarda, harda, czyżby to las? Przedsionek lasu? Nie otwieraj oczu, zaciskam szczelnie powieki, pojawia się strach. Wejdziesz, potkniesz się, przewrócisz, upadniesz, na coś nabijesz, mówi się; chwila nieuwagi – nie żyjesz.

Otwieram oczy, kurwa, człowieku! Bo znów za wcześnie, piętnaście kroków do ściany zieleni! Czegoś się bałeś? Zimnej gałęzi na twarzy? Złość, choć cieszy zabawa, iść łąką do góry i oczy zamknąć do czasu wejścia w zaświaty lasu. Znów skucha kolego, na skraju lasu cześnia, dzika czereśnia, słodkie rodzynki zwiędłych owoców.

Stuknęła jej pewnie setka, a może więcej. Rozrośnięta, przysadzista, pień jak czaszka boksera, zgrubienia, narośle, musiała ta cześnia naprężać mięśnie, tu, na skraju lasu. Wskakuję na górę. Niełatwo, pień śliski, to już przymrozek? Na górze tron – łapa potwora, konary jak szpony, a każdy twardy, zbity na kamień. Przyciskam ucho do kory. Co powiesz? Wyświetla się dramat walki o życie z wichurą. Napada dolinę, odbita od dna wraca, z impetem po korzeniu maca.

Las jak galeria sztuki. Dobry ten kwas, czysty zachwyt biologią, lasem. Las musi być lasem, nie angielskim parkiem, mówię, bo lubię lasem nie spacerować, a przedzierać się, gubić. Czuć zew przygody. Zrozumieć człowieka, który żył z lasem, w lesie i z lasu. Nie przycinał lasu jak parku, był przez las przycinany, żył tak, bo inaczej nie umiał. Czy głupi był? Może różnie to widział, rozumiał.

Wchodzi mi, brodzę w warstwach empirii jak w grze. Tryb: stalker, myśliwy. Las jak otwarta księga, w szarym gąszczu ścieżka, prawie nieczytelna, wciąż czynna, labirynt tropów w błocie, główne arterie i boczne uliczki, umysł jak GPS, oczy widzą las równoległy, masa szczegółów, detali. Kolonie grzybów, choć niejadalne, to jak witalne, biegnę błotnistą ścieżyną. Skaczę ponad pniami, skrótem w światło przecinki, na ścieżce odchody, czarne tik taki, wącham, bezwonne, wyrzucam, lecę do przodu, staję i dyszę, na dłoni wciąż kropki, a nie, to te bobki.

Takie gówno mógłbym nawet jeść, mówię, bo i tak pewnie jem większe, tylko ładniej zapakowane. Wraca wspomnienie; mama dała braciom po czekoladowym cukierku. Dwa dla nich, jeden dla kuzyna. Bracia swoje zjedli, podzielili się trzecim, a potem owinęli gówno złotkiem. Kuzyn nie poczuł różnicy. Już trudno, mówię, jesz gówno człowieku, to sobie go nie obrzydzaj, ludzie jedzą gówno i nic im się nie dzieje, najgorzej jeść i o tym wiedzieć, to zaraz sobie weźmiesz do głowy, że rak albo że coś innego nie tak.

Dawne dróżki przez las to teraz drogi, są większe, myślę, niż wtedy. Kiedy tu byłem? W maju? Całkiem niedawno, choć dla tych stąd, szmat czasu, myślę, bo Marian, kiedy mnie widzi, mówi: dawno cię tu nie było. Potem pijemy herbatę w chałupie, opowiada, że wiele się zmieniło, jeden się powiesił, drugi sprzedał pole, a Jaśka piorun prawie spalił w stodole. W lesie zaprowadzili nowe drogi, lepszymi ciągnikami jeżdżą, ciągną, rżną, ino huczy.

Na szczęście tu u mnie, w lesie za chatą, prawdziwa puszcza, gąszcz świerków, hałdy gałęzi po starej ścince, gdzie słońce dociera, tam wieniec ziół. Zmęczony miastem, cieszy mnie byle chwast, który się rozrasta, zarasta, to Matka Natura w kosmicznym afekcie. Las teraz inny, bardziej liściasty. Wysoka trawa złapana między palce tnie ostrzem.

No korze jaworu grube huby, czaszki oblane syropem. Jedne duże jak drzewa dusze, drugie małe jak blaszki. Suchy, złamany kikut olchy – wysokościowiec. Przycupnęły na spadzistym dachu motyle grzybów, to lepsze niż Gaudi człowieku, to piękne, że aż cudowne. Chcesz cudu, mówię, masz cud, pole cudów, zaorane, złote grudy, przetrzyj oczy, zobacz.

Chcesz cudu, masz cud, mówię, niewierny Tomaszu.

Wkładam paluchy w zmurszały pień, mięśnie ma miękkie. Pomiędzy włóknami otwory, korytarze, no to w nie palcem włażę. Labirynt odnóg, w środku owadzie jaja, larwy, pająki, chrząszcze, może mrowisko na dolnym piętrze, cała planeta, paleta emocji, walka o życie, podział suchego pniaka na piętra, konieczność współżycia. U stóp wieżowca kształt broszy, proszę – jelonek rogacz! Już prawie sztywny, bo zimno, witam się palcem, porusza główką jak król, jedna żuwaczka złamana na w pół, druga – majestatyczna jak maczuga, dużo musiał zakrętów pokonać, by tutaj, u stóp pnia, olchy skonać.

Gram mu smutno na drumli, bardziej ten dźwięk w środku wibruje, niż niesie się w pole. Gram, kłaniam się ludowi wieżowca, nurkuję w gąszcz. Zew wzywa, ściółka płonie suchym igliwiem, wśród igieł kości, kręgosłup i czaszka, pokryta patyną jak rzeźba z prawieków. Świerkowy młodnik, ciek wodny, paprocie, gęstwina się nagle kończy, ucina. Wśród liści butelka po winie, nawet nie zmięta, ciepnięta prosto za wyro. Las nieco przerzedniał, drzewa to tu, to tam, nie ma podszycia, pnie suche, kora ruszona ręką odpada płatem, pod nią hieroglif kornika drukarza. Wróżę z żerowiska w łyku.

Pięknie cię otagował, bracie, mówię, mam chęć zabrać i przeczytać go w chacie, w cieple, ale lezę dalej. Lasu tu mniej, im dalej w las, tym mniej drzew, kilka świerków strzelistych, reszta wycięta, pocięta, spryzmowana. Czyli to ściema, że dżungla? Z wierzchu tak tylko wygląda? A środek – jądro – matecznik – pusty? Dusza wyrwana, tylko skorupa.

Orzeszki w panierce bez orzeszków, sama panierka, mówię, widok jest straszny, pusto tu, głucho, brak ptaka, dalej sosenki maleńkie rosną rządkami, coś niby się dzieje, wymiana pokoleń, w przyszłości las tu urośnie, choć teraz to czysty rabunek, las apokalipsa.

Wchodzi mi dalej, wracam w gęstwę kluczyć, uczyć się slangu traperów. Tropiciel zwierzyny, wpół dziki łowca, w łapie gnat, maczuga korzenia, szukam jedzenia, jest blisko zwierzyna, w listowiu świeże odchody, ciepła uryna, biegnę, rozwidla się szlak, biorę na prawo wiedziony instynktem, nagle świst w poszyciu, harmider, łamane gałęzie, wśród liści pysk łani, jest piękna, pięknie umyka, biegnę jej śladem w trójkąt przecinki i brodzę po pas w ostrężynie, las kończy się brzeziną, o, jaka piękna dolinka!

Zeschnięte trawy łożą się jak zawilgła sierść Matki Ziemi. Dolinę w pół przecina rzeczka, pomiędzy biustem wzgórz łono źródliska. Padam na płaszcz darni, przeciągam – naciągam, kręgosłup trzeszczy, mięśnie przenika rozkoszny ból, wreszcie błoto miasta puściło. Ziemia jest zimna, wyciąga ciepło jak gąbka, oddaję, co muszę, odtruty wstaję na nogi. Próg jazdy przekroczony, na wzniesieniu po drugiej stronie dolinki ambona, ciągnie mnie do niej, zamieniam się w dziecko, ciekawe, jak jest tam na górze, czy widać stamtąd daleko?

Wskakuję po szczeblach drabinki, budowla masywna, w ziemię wbite betonowe stopy jak buty potwora, na górze balkonik, przestronny, widok daleki, szeroki, na drzwiczkach ciężka kłódka, jak to nie wejdę do środka? Czasy się zmieniły, nie masz już ambon takich jak kiedyś, mówię, pamiętam spędzane na nich noce, ambona to czasem schron wędrujących dziko lasem. Przespać się możesz, schronić przed deszczem, popatrzeć na świat. Ta jest zamknięta na cztery spusty. Wnętrze oglądam przez boczną szybkę, w środku luksus leksusa. Otwarta flaszka mrozi się w wiadrze, dywany, mini trofea, czaszki, łupiny łusek, grzejnik, muszą tu mieć dopływ żywego prądu, może dowożą akumulowany? Auta na wsi coraz większe, silniki coraz mocniejsze. Sto metrów dalej, na linii okienka, coś białego, schodzę z ambony i idę do tego, bo nie wiem, czy dobrze widzę, szmata czy paśnik?

Na miękkiej ziemi sterta kapusty, liście wciąż świeże, łamię chrupiący kawałek. Słodki, soczysty, istne pyszności, nie dziwi nic, że zwierzę tu ciągnie hurmą, wyszynk jak złoto, wokół mrowie śladów. W głowie wyświetla się scena, film sensacyjny, miejscami myśliwski. Otwarta butelka, luneta, sztucer zapięty, strzał, szach mat, na płótnie z błota szkarłatna farba, igrzyska śmierci, krótka emocja, log pod chlej stejszyn, nad ranem powrotnym do Rygi.

Wóda i mięso, i sól, i cukier, święte narodu przyprawy, boska ambrozja, kwas gada przez ciebie, człowieku, mówię i zgadzam się tu z jego tezami, matka natura jak dziwka, teraz ojciec panuje, pozornie, czas może przykręcić mu fiuta? To musi być związek przynajmniej partnerski.

Dzień gaśnie, ćma zasnuwa dolinkę jak gaz, mrok pełznie od lasu, czas wracać do chaty. Z powrotem wskakuję na lepszą drogę, asfalt tu też poprawili, kiedyś wąski, dziurawy, teraz szeroki, porządnie, warstwowo wylany, choć chaty we wsi drewniane, a droga główna dziurawa jak twarz po ostrej ospie, to gospodarka leśna – niemiecka dokładność, profesjonalizm.

Nocą, kiedy już schodzi, wychodzę popatrzeć w dolinę. Jej środek, gdzie rzeka, tną światła. Dolina huczy dużym silnikiem, biją przyczepy o doły na drodze. Jeżdżą jedna za drugą, każda pełna bukowych metrów. Jakie ich przeznaczenie? Buk najlepszy na węgiel.

• • •

• • •

Sławomir Shuty (1973) – artysta intermedialny: pisarz, reżyser filmowy, fotograf, performer, twórca artzina „Baton”. Jest autorem książek: Nowy Wspaniały Smak (1999), Bełkot (2001), Cukier w normie (2002), Zwał (2004), Produkt Polski (2005), Ruchy (2008), Baton III Taltosz (2012) i Jaszczur (2012). Autor pierwszego polskiego hipertekstu literackiego Blok (www.blok.art.pl). Pomysłodawca i menedżer cyklu performansów Cyrk z Huty. Wespół z Cyrkiem Shuty wyreżyserował filmy: W drodze (2003) i Luna (2005), za który otrzymał pierwszą nagrodę na czwartej edycji Festiwalu Filmu Offowego w TVP2. W 2005 roku nagrodzony Paszportem „Polityki” w kategorii literatura. Pochodzi z Nowej Huty, mieszka w Krakowie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information