Not Smiling Country (1): Donieck

Aleksander Przybylski

Kiedy po zwycięstwie Majdanu i ucieczce Janukowycza Ukraińcy odetchnęli z ulgą, nie przypuszczali nawet, że ten jeden oddech będzie musiał im wystarczyć na niezwykle długie nurkowanie. Nie bardzo wiadomo, gdzie jest dno, od którego będzie można się odbić. Na dodatek ocean jest lodowaty i roi się od rekinów.

Przyjechałem na Ukrainę, gdy na Krymie i we wschodnich obwodach zaczynały się pierwsze prorosyjskie protesty. Nie widziałem Majdanu, ale za to zobaczyłem początek tego, co w przeciągu zaledwie trzech miesięcy przerodziło się na oczach świata w regularną wojnę. Odwiedziłem Donieck, Sewastopol, Dniepropietrowsk i Kijów. Postanowiłem pisać dziennik by przekazać to, czego nie da się zamknąć w kilkuminutowym newsie czy relacji na żywo. Nie są to mądre analizy politologiczno-militarne ani opisy dramatycznych wydarzeń z frontu, bo tam po prostu nie byłem. Ale starałem się uchwycić codzienność Ukrainy ogarniętej konfliktem – jej dramaty, absurdy i nadzieje. Dziennik zaczyna się drugiego marca i urywa w połowie lipca, bo wciąż nie sposób postawić ostatniej kropki.

Zanurzanie trwa.

* Tytuł zainspirowany obrazem kijowskiego malarza, członka grupy Żłobologia, Serhija Koliady.

 

 

Donieck

 

1 marca

W Doniecku wylądowaliśmy późno. Jednak nie na tyle, by wydawca nie zażądał od nas lajfa. W hotelu zostawiliśmy graty i pojechaliśmy taksówką na plac Lenina, zadając kierowcy rytualne pytanie o to, czy w mieście jest spokojnie.

– Spokojnie – odparł, parkując obok pomnika, przy którym od kilku dni gromadzili się prorosyjscy demonstranci.

Rozmowny to on nie był. Wzięliśmy od niego numer telefonu i powiedzieliśmy, że zadzwonimy, jak tylko ogarniemy się z robotą.

Filip Dutka, operator, który przetrwał na Majdanie najgorszą strzelaninę i walki z Berkutem, uśmiechnął się tylko, gdy zobaczył trzy smętne pałatki i jeden pozbawiony ścian namiot, który pasowałby lepiej do festynu niż do obozu ludzi, którzy mieli zatrząść Ukrainą w posadach.

Ktoś brzdąkał na gitarze, ktoś zawodził piosenkę Wysockiego, komuś wciąż gasła zapalniczka. Kubki z kawą parowały na lekkim mrozie, rosyjskie flagi powiewały na wietrze. Wokół cisza i spokój. Nie licząc wcześniej wspomnianych miłośników Wysockiego.

Zbliżała się 23:00, godzina ostatniego serwisu informacyjnego. Filip zaczął grzebać przy aviweście. To ustrojstwo wielkości samochodowej apteczki pracuje na karty sim i umożliwia całkiem przyzwoitą transmisję obrazu. Oczywiście pod warunkiem, że w okolicy hula bezprzewodowy internet. A w Doniecku nie hula. Więc Filip pocił się na mrozie, przeklinał i na klęczkach walczył z upartym urządzeniem. Ja postanowiłem przywitać się z separatystami. Separatyści to nawet zbyt duże słowo, bo lokatorami tych biedapałatek okazała się grupa nastolatków. Żadne tam dresiarstwo, po prostu zwykłe dzieciaki z jakiegoś blokowiska. Noszą tanie ciuchy, raz w tygodniu chodzą na pizzę albo do kina, piwo dla oszczędności piją w parku i organizują domówki, na których słuchają beznadziejnej muzyki z jutuba. Chłopcy o kartoflanych twarzach, dziewczyny niezbyt ładne, ale humory w normie, jednym słowem – wiejska dyskoteka. Przywitałem się i poczęstowałem papierosem, a oni mnie mocną kawą, na którą kazali mówić „kafje”. Wytłumaczyłem, że jesteśmy z Polski i chcemy zrobić kilka obrazków, może nagrać wywiad z ich liderem.

– Rukowoditiela u nas niet – usłyszałem w odpowiedzi. Dzieciaki wydawały się zażenowane naszym zainteresowaniem i właściwie nie były w stanie uzasadnić, dlaczego tutaj stoją.
– Jesteśmy za jedną wielką Rosją – zaczął w końcu objaśniać najodważniejszy z nich, noszący modną wełnianą czapkę i zarost, co upodabniało go do radzieckiej wersji Colina Farrella – Jest nas tutaj osiemdziesiąt procent! Stanowimy większość i chcemy w naszym Donbasie mówić po rosyjsku.
– No i mówicie, ze mną teraz mówicie.
– Ale Ukraińcy nam nie pozwalają!
– I mówisz, że ilu was jest, ruskich? Osiemdziesiąt procent? I wam nie pozwalają? – odparłem z udawanym oburzeniem.
– W Kijowie faszyści przegonili Janukowycza. I t e r a z nie będą nam pozwalać – powiedział z przekonaniem jeden z nich.

Rozmowę przerwał telefon z reżyserki i „haloolkuzawieszaaam”, rzucone przez producenta. Ustawiłem się przed kamerą i z czterema pikselami w miejscu twarzy wygłosiłem do widzów pogadankę o nastrojach lokalnej społeczności. Kiedy skończyłem, Colin Farrell podszedł do mnie ze smartfonem i pokazał mi artykuł o Rzezi Wołyńskiej, zamieszczony na jakiejś rosyjskiej stronie. Zdjęcia wyświetlały się powoli, ale to nie miało znaczenia, bo już fragment obrazka wystarczył mi, żeby rozpoznać słynne zdjęcie z dziećmi przywiązanymi do drzewa drutem kolczastym. Wygrałem w swoim prywatnym upiornym konkursie pod tytułem „Zgadnij, jakie to ludobójstwo”.

– Zobacz, oni was mordowali, a wy ich wspieracie? – mówił Farrell, przekonany, że objawia mi jakąś nieznaną prawdę. – Tam, na Majdanie, wszyscy to banderowcy i teraz będą robić to samo z nami.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem, wybąkałem jakiś banał na temat przyjaźni między narodami i pożegnałem się. Filip na odchodnym rzucił po polsku:

– Jak już koniecznie chcecie z nami rozmawiać o masowych mordach, to mogliście zacząć od Katynia.

Mróz i zmęczenie dawało już nam w kość. Filip zadzwonił do naszego kierowcy i poprosił, żeby przyjechał pod McDonalda. Fast food wybudowano obok pomnika Lenina. Wódz rewolucji spoglądał jednak w przeciwnym kierunku. Pewnie był obrażony i celowo odwrócił głowę od amerykańskiej zarazy. My natomiast ochoczo dreptaliśmy w kierunku dwóch złotych łuków.

Kierowca jeszcze nie przyjechał, więc odmrażając sobie tyłki usiedliśmy na wyłożonym glazurą murku. Filip zaczął przepakowywać kamerę i wyjął cały sprzęt na chodnik. To był błąd, bo zwróciliśmy na siebie uwagę czterech panów z pałkami bejsbolowymi. Ci nie mieli fajnych czapek z H&M-u. W ogóle nie mieli czapek, byli za to łysi i nosili spodnie zaprasowane w kant i skórzane kurtki. Ubrani według uniwersalnego mafijnego dresscode'u, postanowili nieco rozweselić tę smutną kolorystykę kotylionami w rosyjskich barwach, wpiętymi w klapy kurtek. Donieccy szafiarze.

– Skąd jesteście, gdzie wasze dokumenty? Paszport!

Filip usiłował tłumaczyć coś po angielsku, udając, że ni w ząb nie rozumie ruskiej mowy. Ja zaś zastanawiałem się, ile czasu możemy zyskać na zgrywaniu debili, zanim łysi natłuką nam pałami. Dawanie paszportu było idiotyzmem, bo albo zabraliby go nam, albo, co pewniejsze, chcieliby za jego zwrot pokaźnej sumy pieniędzy.

– Idziemy na komendę, natychmiast! Dalej! – krzyczeli jeden przez drugiego.

Powiedziałbym, że ich agresja rosła, gdyby nie fakt, że rosnąć już nie mogła. Powyżej poziomu, jaki osiągnęli, czekał nas już tylko wpierdol. Na szczęście w tym samym momencie podjechała taksówka. Kierowca nie zdążył wyhamować, a ja już trzymałem klamkę i chciałem wsiadać do środka. Ale jeden z facetów chwycił mnie za plecak i siłą odciągnął od drzwi. W tym czasie drugi podszedł do uchylonego okna i kazał kierowcy się wynosić. Dwóch pozostałych chwyciło Filipa pod ręce. „Czyli jednak wpierdol” – pomyślałem. Ale nie – w ostatnim (a nawet, niczym w groszowych powieściach, najostatniejszym) momencie nadbiegł Colin Farrell. Z daleka już krzyczał do facetów w skórach, że są durniami i mają nas zostawić. Łysi puścili nas, a my wrzuciliśmy luzem kamerę oraz statyw do samochodu, wsiedliśmy szybciej niż kierowcy bolidów F1 i z ulgą zatrzasnęliśmy za sobą drzwi. Taksówkarz ruszył z piskiem opon.

– Gówniarze, wpinają sobie te wstążki i wyobrażają sobie, że są bóg wie kim, jebani! Nie dość im Krymu, to teraz zaraza przyszła do nas – małomówny kierowca stał się nagle gadatliwy. – Ale, żurnalisty, nie napiszecie chyba, że Donieck to bandyckij gorod, co? – spytał z obawą w głosie.

 

3 marca

Rano demonstranci wdarli się do budynku obwodowej administracji. Widzieliśmy czarną masę kurtek, ramion, czapek i nóg, która napierała na jedną z bocznych bram, oplecionych koncentriną. Potem się okazało dzięki nagraniu wykonanemu z wnętrza budynku przez jednego z urzędników, że po drugiej stronie stał pluton żołnierzy wojsk wewnętrznych. To byli młodzi, niekiedy nawet nastoletni chłopcy. Wycofali się, jeszcze zanim rozwalono bramę. Wysadzenie jej z zawiasów zajęło separatystom jakieś trzy minuty.

Bierność tutejszej milicji jest zrozumiała. Po pierwsze, to ludzie miejscowi, więc w ich szeregach podatność na separatystyczne hasła jest całkiem spora, po drugie, dowództwo zostało obsadzone za czasów Janukowycza i do tej pory nie było wymieniane, po trzecie, nowa władza w Kijowie jeszcze nie okrzepła i wydaje sprzeczne rozkazy, a po czwarte, faceci w czarnych mundurach dostają za ich noszenie dwa tysiące hrywien miesięcznie. Za tyle raczej nikt nie będzie się narażać. Zwłaszcza że przecież separatyści mogą dojść do władzy, a wtedy będą wyciągać konsekwencje. Jak to, Igorze Pietrowiczu? Tłukliście pokojowych demonstrantów pałą? No nieładnie, paszoł won w odstawku!

Więc, żeby się zabezpieczyć, lepiej działać niemrawo i opieszale. Wtedy będzie można powiedzieć, że sabotowało się rozkazy Kijowa. Ale tym nowym, co do władzy doszli na plecach ludzi z Majdanu, też nie warto podpadać. Bo póki co to oni wysyłają przelewy opiewające na te, pożal się boże, dwa tysiące hrywien. Więc przeciętny doniecki milicjant jest jak Truffaldino z komedii dell'arte – służy dwóm panom, i jednocześnie zastanawia się, jak na tym najwięcej skorzystać. Walkę z tą biernością zapowiedział nowo mianowany gubernator Serhij Taruta. Ten podobny do Woody'ego Allena biznesmen jest obok Achmetowa jednym z najbogatszych Ukraińców. Dorobił się w branży stoczniowej (kilka lat temu kupił między innymi Stocznię Gdańsk) oraz hutniczej. Prywatnie miłośnik kwiatów, wściekły na Rosjan za to, że nie może odwiedzać swojego prywatnego ogrodu botanicznego, który wybudował na Krymie. Oprócz roślin podobno lubi też mężczyzn. Kijów postawił na oligarchę, bo liczy, że dzięki swoim nieformalnym wpływom będzie w stanie zdławić rebelię albo przynajmniej podjąć dialog z demonstrantami.

• • •

Not Smiling Country – spis odcinków

• • •

Aleksander Przybylski – przedstawiciel pokolenia Czarnobyla i vibovitu. Dziennikarz z pretensjami literackimi (najgorszy przypadek). Naprawdę dobrze wychodzą mu tylko przetwory z pigwy oraz innych owoców, którymi poi przyjaciół. Zbiera książki, one zbierają kurz, kurzu nie zbiera nikt. Obecnie pracuje w TVN24 jako reporter, chociaż zdarza mu się czasami coś napisać, np. dla tak poczytnego tytułu, jakim są „Szamotulskie Zeszyty Muzealne”. Ha!art w wersji online ma być kolejny.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information