Robert Walser - Mikrogramy [fragmenty]

Redakcja

MikrogramyRadio

Wczoraj po raz pierwszy użyłem słuchawek radiowych. Stwierdziłem, że to całkiem przyjemny sposób, by być przekonanym, że ma się jakąś rozrywkę. Słuchamy czegoś odległego, a ci, którzy wypuszczają owo słyszalne w świat, równocześnie przemawiają do wszystkich, tzn. pozostają w zupełnej niewiedzy co do liczby i szczególnego charakteru słuchaczy.

Słuchałem między innymi doniesień o wydarzeniach sportowych w Berlinie. Ten, kto mnie o nich informował, nie miał zielonego pojęcia o mej obecności, ba, istnieniu. Następnie słuchałem wierszy deklamowanych w szwajcarskiej odmianie niemieckiego, co chwilami zdawało mi się niebywale zabawne. Towarzystwo radiosłuchaczy z naturalnych przyczyn wpływa na ograniczenie sztuki konwersacji. Zajmując się słuchaniem, odrobinę lekceważymy, by tak rzec, sztukę dotrzymywania towarzystwa. Jest to efekt całkiem przyjemny, zrozumiały sam przez się. Oto ja i ci, którzy siedzieli obok mnie, słuchaliśmy, jak w Anglii grano na wiolonczeli. Było w tym coś osobliwego, cudownego.

Nieuprzejmością byłoby, ot tak po prostu odwracać się plecami od triumfalnego pochodu ducha wynalazczości technicznej. Wprost cudownym znalazłem upajanie się pląsającą ku mnie z czarownej dali grą na fortepianie, której właściwa była pewna uskrzydlona ociężałość. I oto dziś znajduję w pewnym znakomitym dzienniku ogłoszenie o konkursie na stanowisko dyrektora. Wspominając, jak razu pewnego ktoś, późną porą, nazwał mnie „udanym” — ocena, która bynajmniej nie wydała mi się pochlebstwem — zadałem sobie pytanie, czy powinienem zgłosić się na rzeczone stanowisko. Posada kierownicza. Jak to znienacka przychodzą człowiekowi do głowy szczegóły dawno minionej przeszłości, np. owo błahe zdarzenie związane z tym, że nazwano mnie człowiekiem „udanym”. Jak nie skoczę z miejsca, żądając natychmiastowych wyjaśnień od autora owej, jak mi się zdawało, niestosownej oceny. „Jesteś mi pan winien wytłumaczenie”, zawołałem, na co on odparł, że chciał po prostu w ten sposób wyrazić, iż uważa mnie za niesłychanie miłego człowieka. Zadowoliłem się tą odpowiedzią. Co się tyczy dyrektorowania, od kandydatów wymaga się energii i wprawy. Wykształcenie ogólne stanowi, jak brzmiało ogłoszenie, warunek zasadniczy. Nieszczególnie mnie dziwi, że kwestia, czy w wystarczającym stopniu spełniam owe wymagania, tak mnie zajmuje.

Nawiasem mówiąc, dziewczyna z domu stojącego w najlepszej części miasta zapytała mnie przed kilku dniami: „Czy chciałbyś, żebym w przyszłości zwracała się do ciebie «Robcio»?”. Pytanie to skierowano do mnie przy bramie ogrodowej, uznałem, że wolno mi na nie odpowiedzieć twierdząco. Ludzie będą wiedzieć, że ogłoszenie o stanowisku dyrektora daje mi do myślenia, i w żadnym razie nie uznają za osobliwe, iż w głębi duszy dumny jestem z pytania, jakie przedstawicielka wyższych kręgów społecznych uznała za stosowne do mnie skierować. To, że wczoraj pierwszy raz słuchałem radia, napełnia mnie uczuciem międzyna­rodowości, przez co nie chcę zresztą poczynić żadnej nieskromnej uwagi.

Mieszkam tutaj w pewnego rodzaju sali chorych, a jako podkładka do pisania niniejszego szkicu służy mi tylko gazeta.

[maj–czerwiec 1926]

 

 

Sznycel po wiedeńsku

Wczoraj, gdy sobie w najlepsze wędrowałem, zarazem spałem. Można pędzić na wyprzódki, a jeszcze się przy tym wyśpi człowiek. Między innymi napotkałem też stado owiec. Parę biednych owieczek odłączyło się, aż pastuch musiał z batem pobiec. Takie stado porusza się jak fale na jeziorze, jednostajnie, coś miłego i głupkowatego, coś bezradnego znajduje wzruszający wyraz. Gdy mnie tak gnało, zaświtało mi w pamięci, że zaniedbuję się w korespondencji. Gdy więc tak biegłem, donikąd mi się nie spieszyło, przy czym miło mi było rozglądać się po otoczeniu i zawołałem kogoś po imieniu. Samo takie imię już bardzo wiele mówi. Leniwie tu słowa składam, piętrzę zdania na zdaniach. Szedłem więc sobie, czas wcale mi się nie dłużył, bo na wędrówce nigdy nie zaznaję nudy. Zapuszczałem się coraz głębiej w dość rozległą wycieczkę i jednakim zainteresowaniem obdarzałem to to, to tamto oblicze krajobrazu. Powiem Państwu, że po bardzo długim czasie najszybszego marszu oraz najwytworniejszego, najbardziej eleganckiego kłusa dotarłem do biednego motyla o bezwładnych skrzydłach. Wstyd mnie ogarnął, gdy widziałem sparaliżowane piękno wijące się na ziemi. Mało nie przejechał go jakiś cyklista. „Marnie z tobą”, rzekłem do nieboraka, poszedłem dalej i ujrzałem wioski, które sobie wygodnie leżały aż po horyzont i dalej. Od czasu do czasu grzecznie pozdrawiałem spacerujących ludzi, np. rosłą, spokojnie stojącą przy drodze wieśniaczkę, która najuprzejmiej w świecie odwzajemniła pozdrowienie. Nieokiełznany konik wyglądał dziecinnie, a mały chłopczyk, drepczący krnąbrnie przed matką, najwyraźniej nic sobie nie robił z jej besztania. Zachowywał się całkiem ozięble, znajdował widać w sobie dość siły, by spokojnie przyjmować wymówki. „Biedna mamuśka”, pomyślałem i chwacko wyprostowany zaszedłem do gospody. Mam zwyczaj wkraczać do gospód zawsze bardzo dystyngowanie. I cóż widzę? Bardzo sympatyczną kobietę obok staroświecko ubranej gosposi, która zajmuje się synkiem swojej pani. Byłem w dobrym nastroju, więc jednym haustem wypiłem kufel piwa i uznałem za wskazane natychmiast znowu się oddalić. Ludziom, którzy budzą moja sympatię, nie daję tego wyraźnie poznać. W związku z tym robię sobie wymówki, które spijam jak kielich wina. Nic mi tak nie przypada do smaku jak własne niedostatki. Odszedłem stąd, tj. stamtąd, gdzie rządy sprawowała owa sympatyczna dama, bogato obdarowany, jako że piękne zjawisko zawsze jest dla mnie wzbogaceniem, i popędziłem do miasta nieasfaltowaną drogą, którą przemierzyłem w mierze zasługującej na miano umiarkowanej. Co robiłem potem? Odegrałem wobec pewnego młodzieńca karzącą matkę, targając go za włosy. Rozczochraniec postawił mi się. Zniosłem to spokojnie. Gdyby ktoś to widział! Mianowicie byliśmy obaj wyborni. Chłopak krzyczał, że mnie stłucze, ale z szacunkiem poprzestał na krzyku. Gdy wyszedłem z domu, czekała na mnie cała gromada, wymachując kijami, pięściami itp., ale rzecz rozwinęła się pokojowo, odprawiłem ich kilkoma gestami. Potrafię mianowicie znakomicie uśmierzać, jeśli już o to chodzi. Tak też było w tym wypadku. Ale co za paryżankę spotkałem potem. Spowita była w najbogatsze futra i najbardziej upajające perfumy. Chwała Bogu, sznycel po wiedeńsku zjadłem i chwaliłem sobie osobiście. Co stwierdzamy jednomyślnie.

[wrzesień–listopad 1924]

 

 

Mam tu do czynienia ze zwycięzcą

Mam tu do czynienia ze zwycięzcą. Pragnę się zadumać. Nie chcę się przechwalać. Słowo za słowem niechaj zanurzy się w kąpieli rozwagi, aby język, spływający mi spod pióra, tryskał aksamitno-czarną głębią. Nie zmyślam ani sylaby. Wierzę, między innymi, że trzymam się z dala od wszelkiej maści wojskowych butów z cholewą i tym podobnych. Interesuje mnie oblicze, figura, człowiek, los. Było to w średniowieczu, zanim jeszcze proch wszedł do użytku. W tym czasie istniały smukłe, eleganckie zamki i chude, wysokie władczynie o jastrzębich nosach, w szatach zdradzających antyczne wpływy. Zatrudnienia dostarczało rolnictwo i kowalstwo. Ale nie mogę zatrzymywać się na detalach, muszę w te pędy zabierać się do swojej potężnej akcji i wielkiej sprawy, jakbym leciał niesiony na skrzydłach. Na wzgórzu odbyła się bitwa z powodu rozkwitającego miasta. Soczyście to mówię, nieprawdaż? Co też wpadło do głowy temu miasteczku, chcę powiedzieć miastu? Zwariowało, żeby myśleć, że może kwitnąć, że musi się rozwijać? Zaczęło budowę niebosiężnego kościoła. W rzeczy samej jego wola powiększania czy rozszerzania zdawała się widoczna. Na drodze stała mu szlachta, czy też szlachta uznała ze swojej strony, że miasto stoi jej pod jakimś względem na przeszkodzie. Tu pojawia się zwycięzca ze swoim niedorzecznym bodaj zachowaniem. Był on, jeśli chodzi o stan, hrabią, o wyglądzie poważnym i ponurym, a to może stąd, że jego zachwycająco piękna pani małżonka przysparzała mu samych strapień, o których nie chciał mówić, miast tego starannie je ukrywał. Sprzeniewierzyła mu się? Nieeleganckie pytanie. Droczyła się z nim? Przyzwoitość każe mi to delikatnie przemilczeć. Milczał godzinami. Pokój, w którym mieszkał, oferował mu, zamieszkującemu, przebywającemu w nim, prześliczny widok, kiedy wyglądał przez okno. Nie zadowalało go to jednak widocznie w najmniejszym stopniu. Nie ciągnęło go do niczego uroczego, przeciwnie, pragnął wyjść naprzeciw próbom. Dzień za dniem irytował się w nader wytworny sposób. Nerwy wzywały go bez przerwy, by coś zrobił, aby bronił się w jakiś sposób. Nie na próżno nosił brodę, reprezentującą męską nieustraszoność. Czy jego imponująca postać miała zwiędnąć niewykorzystana? Nie, taki jak on powinien być w samym środku. Tak więc stanął jako przywódca na czele młodej miejskiej drużyny, aby walczyć i zwyciężać w boju. Zwycięski manuskrypcie, co dziś mnie zajmuje, pofruń dalej i zyskaj uznanie. Także ja jestem tu swego rodzaju zwycięzcą, wiem o tym. Ze zrozumiałych względów szlachta nienawidziła teraz tego odmieńca spośród równych stanem, który odważył się trzymać z innymi. Na jednym ze zgromadzeń, jakie odbywały się w okazałej sali, określili go w toku obrad, którymi się wspólnie zajmowali, mianem chachara, co jest wyrażeniem pochodzącym z języka arabskiego i pokrywa się mniej więcej z pojęciem tupeciarza. Ci, którzy niegdyś na niego liczyli i liczyli się z nim, a których zostawił na lodzie na rzecz ich wrogów, potępili go i wykluczyli, ci zaś, którym się przysłużył, których wyciągnął z tarapatów, wzruszyli ramionami na jego sukces, który wydał im się tyleż mile widziany, co nieodpowiedni. Przeklęty przez szlachtę, ze względu na stosowność opuszczony przez miasto, osłonił się płaszczem, skrył twarz w dłoniach i wstydził się. Na próżno oczekiwano go w domu. Nigdy więcej nikt go już nie zobaczył. Skompromitowany, zniknął. Przyszły wychowawca postawił mu jednak z wdzięczności pomnik w dogodnym momencie. Spływający z hełmu pióropusz przyozdabia żelazną postać, uosabiającą ideę, która go pociągnęła, która kazała mu zignorować własne prawo materialne, którą współcześni wykorzystują, a docenić może dopiero późny potomek.

[1930–1933]

• • •

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz, Łukasz Musiał, Arkadiusz Żychliński

• • •

Publikacja dotowana przez Szwajcarską Fundację dla Kultury – Pro Helvetia

• • •

Więcej o książce Mikrogramy Roberta Walsera w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Mikrogramy w naszej księgarni internetowej

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information