Daniel Kot - Kierunkowy 0-22. Odcinek 9. Prognoza na jutro
– To taki nowy sposób unikania odpowiedzialności, mamo. Chodzi o to, żeby się nie zobowiązywać, do niczego: do związku, do godziny, do pomocy. W ten sposób NIESPOSÓB cię o cokolwiek oskarżyć czy się przypieprzyć. I zawsze tłumaczysz to troską o drugą osobę; „wiesz, nie chcę mówić, o której będę, bo się mogę spóźnić i czekać będziesz bez sensu, bez sensu się denerwować”. No, a sama powiedz, co jest gorszego od bezsensownych nerwów? – zawiesiłem głos. Mama westchnęła.
– Chyba tylko bezsensowne czepianie się. Bo kiedy czepiasz się kogoś, kto wyraźnie niczego ci nie obiecywał, to chyba bez sensu, stwarzanie problemów, rozumiesz.– Rozumiem wszystko poza tym, co niby jest nowego w takim unikaniu odpowiedzialności?
– Nowe technologie, mamo, używanie nowych technologii. Pisząc SMS-a jesteś za grubą szybą, której nic nie przebije i zza której nic nie widać.
– Może – znowu westchnęła, dopiła herbatę i wstała z fotela. Spędzałem właśnie kilka dni w domu u rodziców. Cisza i spokój wielkiego, starego domu, postawionego przy równie starym sadzie, uspokajała, wypełniała przyjemną pustką. Myślałem, myślałem bez emocji, spokojnie, jak na przykład o Zuzie, którą poznałem niedawno, raptem miesiąc temu, ale od samego początku rzuciła mi się w oczy pewna jej cecha. Nienawidziłem tego i podziwiałem, nie mogąc się zdecydować; łatwość, z jaką tłamsiła w sobie złość, żal i smutek, jak z głową wypełnioną po brzegi żółcią i toksynami sięgała po książkę, zamykając się w sobie, bez problemu zasypiając i tak dalej. Potrafiła w jednej chwili przeskoczyć ze wspólnego toru na swój własny i, wypełniając czas codziennością, przetrwać w samotnej twierdzy zapewne przez wiele tygodni, a może i miesięcy. Nie musiała nikomu niczego tłumaczyć, jeśli tylko była przekonana do swojej racji; wydaje mi się, że w szkole podczas debat czy jakichś konfrontacji zupełnie wyłączała się, znudzona.
Nienawidziłem jej za to już od pierwszych dni naszej znajomości, ale i szalenie podziwiałem; podziwiałem i zazdrościłem. Zuza miała tak, że im więcej mówiła, tym samotniejsza się stawała.
Śpisz. Dopiero co zasnęłaś chyba. Poblask nie zgaszonej lampki przy łóżku kładzie się spokojnie po twoich plecach i ramionach. Dotykam twojej dłoni, w dwóch palcach – najdelikatniej jak potrafię – podnoszę kruchy nadgarstek, cienkie, białe palce wiszą jak małe gałązki, wplatam w nie język i chwilę ślizgam się po paznokciach, jak mały ptaszek. Wyobrażam sobie, że jesteś martwa, że oto obudziłem się, a ty – jesteś trupem. Jest cicho i przytulnie, na parapecie za oknem zalega gruba warstwa śniegu. Piszę to w twoim notesie na ostatniej stronie, zaraz wstanę napić się. Czasem ludzie marzą, aby zamrozić jakąś cudowną chwilę na wieczność, wstrzymać czas w ekstatycznym momencie uniesienia; ja chciałbym, aby ta minuta trwała wiecznie, żebyś pogrążona we śnie oddychała cicho i już nigdy się nie obudziła. Nigdy nie byłaś bardziej moja – i już nigdy nie będziesz.
Wali budzik. W pierwszej chwili wydaje mi się, że ktoś dzwoni i odruchowo wyciszam telefon, nie patrząc na ekran. Kilka minut później zrywam się, 7:46 razi w oczy. Kładę telefon ekranem do materaca i wzdycham ciężko, przecierając twarz. Kurwa, mówię i obija mi się to słowo w głowie jak uwięzione w czterech ścianach echo. Kurwa, no, jak mi się nie chce... W pokoju jest czarno, nawet nie ciemno, po prostu czarno. Wstaję i podchodzę do okna, odsuwam zasłonę. Za oknem jakby środek nocy, napierdala śnieg niesiony jakimś huraganem chyba. Koncentruję się na najbliższych czynnościach: dojść do łazienki – umyć zęby – wziąć prysznic – gdzie jest ręcznik –pianka do golenia – żyletka przy policzku – spodnie, gdzie są spodnie – buty, mocno związać, na ostatnie haczyki – rękawy bluzy do rękawiczek – klucze, gdzie położyłem klucze – nie trzasnąć drzwiami, żeby nie budzić sąsiadów. Ze spuszczoną głową czuję się, jakby mnie zesłali na Sybir i gnali do kołchozu. Po chwili podjeżdża autobus i do niego wsiadam, nie patrząc na numer. W środku okazuje się, że za trzy przystanki muszę wysiąść i złapać coś do centrum. Po chwili orientuję się jednak, że jedzie do metra i chociaż dalej, to nie wysiadam – nienawidzę zimy, nienawidzę śniegu. W metrze gorąco, no to się rozwijam, jak mumia z bandaży; kurwicy dostaję, tak mi gorąco. Podjeżdża pociąg, wsiadam, z tłumem. Robot, czuję się jak robot. Jedziemy. Duchota, czuję pot na klatce piersiowej i ramionach. A mógłbym w ramionach, cicho, cicho oddychać... Szarpnięcie, chwila napięcia, w końcu wysiadamy, wysypujemy się na platformę przystanku, znów się zawijam w szale, czapki, kaptury i kołnierze, chłód szczypie płatki uszu. Stoję przy wyjściu, nad schodami i poprawiam otulinę z wełny. Mam takie wrażenie, jakby ktoś siedział mi na barkach, prostuję się i rozciągam, ale wrażenie nie znika. Szorstkie, zgrabiałe dłonie wciskam niezdarnie w kieszenie kurtki i rozglądam się. Za siedem minut muszę być w pracy, na samo dojście potrzebuję z piętnaście. Mdłe światło rozrzedzone cienką, szarawą zawiesiną z chmur przymyka powieki. Znowu to samo; sinusoidalny rollercoaster, kiedy jednego dnia, zdając sobie sprawę ze swojej beznadziejnie ciężkiej sytuacji czujesz się Hulkiem Hoganem, mającym mnóstwo problemów, ale i mnóstwo siły, a zaraz następnego – że jedynym rozwiązaniem jest ucieczka. Ucieczka od poniedziałków, wtorków, śród, czwartków i piątków, i niedziel (chyba nie ma bardziej przygnębiającej pory niż dwudziesta trzecia, zimą, w niedziele). Bo ja nie dam rady, myślę sobie, to jakiś abstrakcyjny bezsens, nie dam rady. Schodzę schodami z powrotem do metra, już się nie odwijam, czekam na pociąg w drugą stronę. Prawie pusto, jakieś babsko z dwójką gówniarzy siedzi na ławce obok. Nie biegaj, nie biegaj, cholera jasna, słyszę tylko, masz tu – i daje jednej dziewczynce batonika, myślę sobie – kurwa, tyle czasu już za nią, a jeszcze tyle przede mną, zupełnie nie mam pojęcia, co z tą obfitością zrobić, męczy mnie to, rozdrabniać czas codziennością, przecież to jakaś chujowa inwestycja. Wyciągam telefon i stukam SMS-a do P., który ma zawsze dużo czasu i zawsze dużo jarania. Potem do szefowej, że grypa żołądkowa no i nie teges dziś, nie dotrę. Wsiadam w metro i cisnę na Racławicką. Przy wejściu do kamienicy mijam beja, omijam go łukiem i wskakuję na trzecie piętro. P. jest jeszcze zajebany dniem wczorajszym, więc tylko wstawia wodę na herbatę i idzie do kibla. Na stole rozsypane bibułki i słoik kushu. Kiedy P. wraca, dwie herbaty parują na blacie, a ja rozpalam skręta. Gadamy półsłówkami, nie patrząc na siebie, co parę słów zapada długa cisza, jakoś tak nie musimy gadać. Oboje tkwimy w tym samym stanie od miesięcy i chyba jesteśmy jedynymi osobami, które sobie nie robią o to nawzajem wyrzutów. I nie ma gadki o newralgicznych tematach, jest dużo dymu i prognoza pogody w tv. I nagle P. się odzywa, zupełnie jak nie on: pamiętasz chłopaków na trzepaku? Siniaki, rozwalone wargi, boiska do piły, grę w palanta, basket, jak wschody i zachody wyznaczały początek i koniec, regularny cykl, gdzie nie istniały problemy? Istniały, P. – odpowiadam zamyślony, tylko w innej skali; to, co mówisz, ma rację bytu tylko z perspektywy czasu, ale nie o to chodzi tak naprawdę. Chodzi mi o to, że to było tak niedawno temu, tak niesprawiedliwie niedawno temu, do dziś mam kilka blizn z tamtego okresu, które wiążą wspomnienia i miejsca jak klej, kumasz, P., mówię, wracasz do początku, do tego samego; nie możesz pozbyć się uczucia bezradności, no to się babrzesz w tęsknocie za przeszłością, przecież to do niczego nie prowadzi, i dobrze, przerywa, to nie ma do niczego prowadzić, tkwię wbity w ziemię gdzieś na pustyni, to co innego mi zostało, ale właśnie tego mieliśmy nie robić, chociaż między sobą odpuścić, a może w końcu byśmy się wzięli, kurwa, w garść? Pyta P.
A co ja próbuję robić, twoim zdaniem, imbecylu? I on mówi – no właśnie to: próbujesz. No i mnie kurwica strzela, a P. wstaje i wychodzi.
• • •
Kierunkowy 0-22 – spis odcinków
• • •
Daniel Kot – urodzony, pomieszkujący. Warszawuje, pochodził trochę na studia, przez prawie trzy lata wydawał e-zina „KOFEINA”, swoje przepracował za kasami i barami, teraz kreatywnie, reklama. Kilka publikacji w „KZO” i wiersze w „Akcencie”, trochę w Liternecie. Aspirujący, żywo zainteresowany, inspirator Mikrofestynu. Tęskni za deskorolką i przeszłością, której nie może pamiętać. Nienachalny, lubi koty. Tagi: '91. Norwegian Wood, Joy Division, Pijani Powietrzem, Ghost Dog.
Ludwik Lis – znany jako STYLWARSZAWSKI. Fotograf, dokumentalista. Życie Warszawy oprócz fotografii, uwieczniał za pomocą kamery w autorskim programie w TVN Warszawa „Styl Warszawski”.Wcześniej jego specjalnością były krótkometrażowe filmy kręcone telefonem komórkowym, za które był wielokrotnie nagradzany na festiwalach w kraju i za granicą. Współpracował m. in. z magazynem „ELLE”, „In Style”, wytwórnią PROSTO. Obecnie tworzy reportaże do programu „Dzień Dobry TVN” oraz markę odzieżową STREET IT.