Daniel Kot - Kierunkowy 0-22. Odcinek 8. Momenty były
– Moja matka jest pojebana – Zaczęła, od drzwi, tak jakby miało to być przywitanie. – No mongoł.
– Co się stało? – Pytam nie odrywając oczu od skręcanego właśnie jointa.
– Wyobraź sobie, że dzwoni do mnie, ja wiem, no coś koło północy wczoraj – Opowiada próbując wyplątać się z szalika i płaszcza – Dzwoni i mówi: F., gdzie jest mój durszlak, u ciebie zostawiłam, ja mówię: mamo, jak u mnie durszlak, jaki durszlak, przecież kupiłam ci pół roku temu nowy, czarny,a ona, że go nie używa, bo się do starego przyzwyczaiła i mówi: sprawdź w mieszkaniu, bo nie wytrzymam, jak go nie znajdę, no to mówię: dobra, zadzwonię zaraz. Przerzuciłam prawie całe mieszkanie no i nie ma. Dzwonię: nie ma, a ona, jak to nie ma, jest na pewno. No nie ma! – drę się w końcu wkurwiona i się rozłączam. Dzwoni dwa dni później: kochanie, znalazłam mój durszlak! Ja mówię: hm, świetna wiadomość, mamo, a ona, że szukała jakiejś torby w pawlaczu i go tam zalazła, jakiś koperek czy coś tam suszyła, w tym durszlaku, co nie.
– Zajebiście – Śmieję się.
– Tak, ale to nie koniec. Mówię: świetna wiadomość mamo, a ona, tylko słuchaj, nie mogę znaleźć tej tej torby, jestem pewna, że tu była, musi być u ciebie, ja na to: mamo, jak to u mnie, a ona, no u ciebie na pewno, bo gdzie może być, rozłączyłam się i zadzwoniłam za dwie minuty i mówię: mamo, nie ma, a ona, jak nie ma, poszukaj, mówię: mamo, kurwa, idź do lekarza i daj mi spokój!
– Świruska.
– No jebnięta, mówię ci. Zrobisz mi herbatę? Strasznie zmarzłam – Magda stoi w drzwiach kuchni, lekko rumiana, i patrzy wyczekująco.
– Poczekaj moment, skręcę tylko do końca, chyba że pstrykniesz sama czajnik, woda chyba jest.
Siedzieliśmy chwilę w ciszy, przy dużym stole. Było ciemno, lampa nad stołem tworzyła przytulną atmosferę, zupełnie odwrotną do tej panującej za oknem. Ciemno i zimno. Rozpaliłem jointa w momencie, kiedy woda się zagotowała i po paru buchach wstałem, podając jej blanta, żeby zalać herbatę. A potem:
– Słuchaj, wspominałam ci, że mam do ciebie sprawę, jak ostatnio gadaliśmy.
– No faktycznie, o co chodziło?
– Wybieram się na wesele, ciotka mojej matki czy ktoś tam wychodzi za mąż no i jest akcja, bo nie mogę się z tego wykręcić, a nie mam specjalnie z kim iść.
Pomilczałem chwilę z uśmiechem. Nie cierpię wesel; na pierwszym i ostatnim byłem, kiedy miałem dwanaście lat i nie wspominam go najlepiej.
– Na wesele? Przecież ja, kurwa, nie umiem tańczyć, nie umiem rozmawiać ze starymi ludźmi i mdli mnie od tej wiejskiej otoczki, bo pewnie wesele na wsi, tak? Twoja matka mieszkała w jakiejś wsi, z tego, co pamiętam.
– O Jezus, nie przeżywaj! Zajaramy jointa przed imprezą i porobimy sobie jaja, też tego nie znoszę, ale muszę iść, bo mnie wyklną. No proszę cię, o jedną rzecz jedyną, obiecuję dać ci spokój z prośbami na następny rok – Prosiła ze wzrokiem wbitym w podłogę. Trochę jej było wstyd chyba, że musi się akurat do mnie zwracać z taką prośbą. Chwilkę, mimo woli, cieszyłem się tą myślą, ale nie potrafiłem być okrutny.
– Tak – Mówię – dobrze, no spoko, jak alkohol za friko.
– Za friko! – Powiedziała z wyraźną ulgą i zaciągnęła się batonem.
Następnego dnia po weselu wracaliśmy samochodem, z jej bratem za kierownicą, nie odzywając się. Byliśmy wykończeni, zapadłem w jakąś dziwną półdrzemkę, a w głowie przesuwały mi się fragmenty poprzedniego wieczoru. Jak tak o tym rozmyślałem, wydawało mi się to nawet śmieszne, ale zdanie na temat wesel musiałem podtrzymać; strasznie się zbłaźniłem. A zaczęło się niewinnie. Najpierw poznałem tę część rodziny, której nie znałem, czyli rodziców jej ojca, jego brata i jej kuzynów – trzeźwi wydawali się zupełnie normalni, ale jak wieczór się rozhulał, zrobiło się ciężko. Czułem się strasznie obco, kurczowo trzymając się Magdy, która praktycznie cały czas mówiła za nas dwoje. Rozstaliśmy się jednak przy stole z serami i szynką, kiedy poszła do toalety. Momentalnie dopadł mnie jej wujek, zaczynając rozmowę jakby nigdy nic: no co ty wyprawiasz chłopie, dziewuchą chcesz się zająć, a wpierdalasz jakąś sałatę, masz tu jedzenie, i wrzuca mi na talerzyk chyba z kilogram szynki. Kiedy pojawiła się Magda, już był nieźle rozkręcony – bierz ją w obroty, no co tak stoisz jak głupek, nie wiesz, jak to się robi czy jak, wujek ma wam pokazać, jak się bawić, czy weźmiecie się w garść, no przecież Madzia uwielbia, co nie, Madzia? – i rechocząc zniknął tak szybko, jak szybko się pojawił. Stałem skołowany, w ręku trzymając kawał szyny i widelec. Magda śmiała się, szybko rozpraszając żenującą atmosferę. Jakoś to się dalej toczyło, ale kiedy przyszło do picia wódki z dziadkiem, obawiałem się, że to mój koniec. Dziadek, prawie 80 lat, podpijał sobie wódeczki mniej więcej od południa, a wyglądał, jakby dopiero co wstał z łóżka. Zanim zdążyłem usiąść, wypchnął mnie niemal znad krzesła i machając dłonią mówi: tam na korytarzu jest bimber, przynieś no jedną butelkę, szybko, szybko, ta wódka to chyba woda, no dalej, i zanim zdążyłem się obrócić, już zapierdalałem z litrową butlą samogonu, przeciskając się przez parkiet spoconych ciotek, babć i ich mężów. Strasznie się najebałem, ale dziadek trwał niewzruszony, jedynie lekko zaczerwieniony, mówił więcej o przygodach z przeszłości, ale o czym konkretnie – za chuj nie pamiętam. Tego już nie jestem taki pewien, ale Magda opowiadała, że chwiejąc się pod ścianą, kiedy ona tańczyła ze swoim bratem, jej ciotka podeszła do mnie, pociągnęła za rękę i powiedziała: to ja sobie pozwolę poprosić. Podobno nie zdążyłem się nawet opierać, po prostu popłynąłem z rytmem: dźwięku i ludzi. To, co wywijałem, przeszło wszelkie pojęcie. Następnego dnia jej matka patrzyła na mnie jakoś dziwnie, nie bardzo rozumiałem, o co mogło chodzić, błądząc w pijackich domysłach.
Wysadzili mnie pod blokiem i pojechali dalej, w stronę Ochoty. Paskudnie skacowany wlokłem się smutnym osiedlem, drżąc z zimna; jesień zdychała wraz z ostatnimi westchnieniami wiatru, które przemieniały się w ostry kaszel gruźlika. Wychodząc z windy na dziewiątym piętrze, lubiłem spojrzeć z okna na klatce. Moje osiedle wyglądało jak Gotham City, zupełna cisza mimowolnie wymuszała cichość w ruchach i ostrożność w szczękaniu kluczami. Wszedłem wreszcie do mieszkania, marząc tylko o śnie.
Rano nie pamiętałem, jak i kiedy zasnąłem. Ciuchy były ułożone na krześle, łóżko pościelone. Kurczę, jak człowiek, pomyślałem. Ostatnie dni, zbliżone do siebie rytmiką, upływały stosunkowo swobodnie. Lato majaczyło na obrzeżach świadomości, zdawało się, że skończyło się strasznie dawno temu. Jesień zawsze przynosiła świeżość, przez chwilę można było odnieść wrażenie, że uda się ten stan utrzymać już zawsze, zwłaszcza przechadzając się w niedzielne popołudnie Saskim.
Wracając z piwem ze sklepu, spotkałem R. Szedł z piłką na boisko, wykorzystując ostatnie promienie słońca. Zbiliśmy pionę, zajaraliśmy szluga i kontynuując rozmowę, razem poszliśmy porzucać. Chwilę pograliśmy, ale zgrabiałe palce uniemożliwiały swobodne kozłowanie, więc po dwudziestu minutach poszliśmy do mnie. Graliśmy na plejaku, po blancie, którego przyniósł R., słowa zdawały się odklejać od swoich pierwotnych znaczeń, snując się w powietrzu jak dym. Zrobiłem się senny, R. Wyszedł, a ja położyłem się na kanapie. Od paru dni zasadniczo nie spotykałem się z ludźmi, poza paroma przypadkami niewiele mówiłem, za to mnóstwo śniłem. Spałem po dziesięć, dwanaście godzin, jak niedźwiedź ,i mnóstwo śniłem. Tydzień urlopu zaczynał przypominać mielonkę: pozlepiane dni, pozamazywane godziny i wieczory, choć zasadniczo niewiele robiłem; może właśnie dlatego tak było. W samotności nie mogłem jednak wytrzymać za długo, a nagromadzony spokój ducha nieuchronnie musiał roztrzaskać się o bruk ulicy prędzej czy później. Pękło w ostatni weekend wolnego, roztłukując się między brudnymi szklankami i zalanym barem. Tamte dni to przeszłość, nigdy od niej nie ucieknę – grało mi w bani, a wszystko wokół drżało niebezpiecznie. Zapychałem sobie usta energią ludzi, dławiąc się z kuflem przy brodzie, wzburzony i pijacko szczęśliwy, pogrążony między ramionami i kolorowymi głowami. Nad ciemnymi włosami świeciła mi Magda, w pewnym momencie miałem wrażenie, że wszyscy to widzą i że wyglądam jak głupek. Wiedziałem, że jest gdzieś w okolicy, więc impulsywnie poderwałem się z miejsca i idąc odrobinę chwiejnym krokiem, wyszedłem na zewnątrz. Przechadzałem się między tłumem erazmusów, koncentrując wzrok. Kiedy tak szedłem, tuż obok mojego ramienia wyrosła Magda, obejmująca się z jakimś typem, stojąc tyłem do mnie. Odszedłem pospiesznie parę kroków, zapaliłem szluga i patrzyłem na nich. Ona – wcięta jak akapit, on – chyba najarany. Obejmowali się kilkukrotnie, co jakiś czas robiąc przerwy w rozmowie. Stałem tak, zupełnie wytrącony, nie za bardzo wiedząc co zrobić. Znasz to uczucie? Kamień ciążył mi w żołądku, ale nie mogłem oderwać stóp od chodnika, wpatrzony jak w zjawisko. I nagle on odszedł gdzieś, machając telefonem i zapewniając – chyba – że zaraz wraca. Ona stała sama, paląc papierosa. Próbowałem przełamać impas w działaniach wojennych, ale nie byłem w stanie. Nagle sięgnęła do kieszeni po telefon, zamieniła z kimś parę słów i ruszyła w przeciwną stronę. Stałem i patrzyłem – jakby z bezludnej wyspy na powolnie odpływający statek, jedyny ratunek, nie mogąc nic zrobić. Nie miałem prawa, byłem bezsilny, jak tylko bezsilny może być zakochany człowiek. Kiedy zniknęła, zdzieliłem metalowym prętem sumienie, zamykając oczy i rozmasowując skronie. Wszedłem do baru naprzeciwko, gdzie grała jakaś chujowa muzyka, choć wtedy wydawało mi się, że idealnie pasuje do mojego stanu. A stan w tej chwili był opłakany. Powodowany nienazwanym żalem, wytarłem sobie gębę jakąś Moniką, a wychodząc nad ranem z jej mieszkania, myśli miałem zdemolowane do takiego stopnia, że trudno było mi oddychać.
Otoczony blokami osiedla zauważyłem, że Gotham City zniknęło, a może raczej jeszcze się nie pojawiło, przed zmrokiem. Przypominało smutnego, starego człowieka, a brudne okna zdawały się wyrażać więcej, niż milion słów.
• • •
Kierunkowy 0-22 – spis odcinków
• • •
Daniel Kot – urodzony, pomieszkujący. Warszawuje, pochodził trochę na studia, przez prawie trzy lata wydawał e-zina „KOFEINA”, swoje przepracował za kasami i barami, teraz kreatywnie, reklama. Kilka publikacji w „KZO” i wiersze w „Akcencie”, trochę w Liternecie. Aspirujący, żywo zainteresowany, inspirator Mikrofestynu. Tęskni za deskorolką i przeszłością, której nie może pamiętać. Nienachalny, lubi koty. Tagi: '91. Norwegian Wood, Joy Division, Pijani Powietrzem, Ghost Dog.
Ludwik Lis – znany jako STYLWARSZAWSKI. Fotograf, dokumentalista. Życie Warszawy oprócz fotografii, uwieczniał za pomocą kamery w autorskim programie w TVN Warszawa „Styl Warszawski”.Wcześniej jego specjalnością były krótkometrażowe filmy kręcone telefonem komórkowym, za które był wielokrotnie nagradzany na festiwalach w kraju i za granicą. Współpracował m. in. z magazynem „ELLE”, „In Style”, wytwórnią PROSTO. Obecnie tworzy reportaże do programu „Dzień Dobry TVN” oraz markę odzieżową STREET IT.