Daniel Kot - Kierunkowy 0-22. Odcinek 7.
Klaudii.
Wszystko, co pamiętam z tego wieczoru, to szum. Bliskie spotkania na trzecim stopniu z poręczą i szumiące wentylatory; klimatyzacja. Na łeb kapała mi woda z jednego takiego klimatyzatora (czy tak to się mówi?), chujowe uczucie, powiem szczerze. Drąży ci banię taka kropelka, jedna po drugiej, ale ni chuj nie możesz się ruszyć, bo ci się parter z sufitem myli. No i leżysz z rozbitym czołem, miesza ci się w mózgu, a deszcz z wentylacji, padający tylko nad twoją głową, rzeźbi ci małe kanaliki w skórze, no zajebiście.
Pojawiłem się na miejscówce o całkiem niezłej porze. Była chyba szesnasta, światło grało w jakąś dziwną grę z resztką wiszących jeszcze na drzewach liści, a ja czilowałem się na ławce niedaleko dwunastu schodów, przypominających twierdzę nie do zdobycia dla skejcików. Zaliczyłem je w niezłym stylu parę razy, więc nic nie musiałem udowadniać, rzucając tylko od czasu do czasu, niby to zupełnie obojętnym głosem, jakieś porady dla innych śmiałków. Odchyliłem głowę do tyłu zamykając oczy. To się chyba wydarza beze mnie, powtórzyłem sobie cicho, mój ulubiony cytat, to się chyba wydarza beze mnie. Spaceruję między stronami, nie mogąc znaleźć zdania, w którym się osadzę, zagnieżdżę, pozostanę na zawsze, jak wbity w ziemię. I nic mnie w tym bardziej nie utwierdza, jak oglądanie wiadomości.
Moją rzeczywistość budują drobne gesty, napisałem jej kiedyś SMS-a, robi mi wielką różnicęi wprawia w dziwny nastrój już chociażby to, że wstajesz cztery minuty przede mną i wstawiasz wodę na herbatę. Ciebie trudno zadziwić oczywistością, która mnie wprawia w zakłopotanie, już nie pisałem, tylko kontynuowałem monolog w głowie, nigdy nie mogę się powstrzymać, kiedy zwracam uwagę na prozaiczny detal, żeby ci o tym nie powiedzieć, a ty często nawet nie patrząc na mnie, w prozaiczny sposób wyjaśniasz mi prozaiczną przyczynę danej czynności (jakie masz długie, proste włosy, no mam, bo są mokre). Parę razy próbowałem ci to jakoś wytłumaczyć, ale to jak błędne koło – nie komentujesz fascynacji, tylko wyjaśniasz przyczynę. Moją rzeczywistość budują drobne gesty, fascynują mnie, ponieważ w podejmowaniu decyzji potrafię tylko obejmować całość – zetknięcie ze szczegółem wywołuje zawsze mikroszok. Gdyby nie te mikroszoki, dawno byłbym martwy.
Ja to nawet lubię studia, tyko studia nie lubią mnie, mówiłem często ze śmiechem. I inni też się śmiali, śmiali i ze śmiechem komentowali. A potem wracałem do pustego, smutnego jak pizda mieszkania, siadałem na kanapie i liczyłem dni, które zmarnowałem. Nie chciałem się nad sobą rozczulać, mówiłem: chuj z tym, studia to nie jedyna ścieżka chyba, co nie? Ale kiedy próbowałem przypomnieć sobie coś sensownego, co udało mi się zrobić w ostatnim czasie, nic nie przychodziło mi do głowy; te nieśmiertelne białe okręty, które śniłem samotnymi nocami, roztrzaskiwały się z hukiem wentylatorów na skałach, a ja w ciemności, bezradnie próbowałem się po nich wspinać, powtarzając – no przecież chuj z tym, są inne ścieżki chyba, co nie?
Inne ścieżki, jeśli były, omijały mnie szerokim łukiem i tylko Vini ciągle się uśmiechał.
– Mordo, no znowu – przeciągał charakterystycznie ostatnie „u”.
– Soreczka ziomuś, pracowałem na swój sukces zbyt długo, żeby jakiś byle typeczek rozjebał mnie na ringu.
– Sam, kurwa, jesteś byle jaki typeczek – odpowiedział i zajebał mi combosa, łamiąc chyba wszystkie kości. Wygrał trzecią rundę, co oznaczało moją porażkę.
– Dobra, zdarza się, przypadki chodzą po ludziach – skomentowałem ze śmiechem.
– Jakie przypadki, tak się rodzą mistrzowie – i jebnął padem na stół. – Nudzi mnie to już, ruszamy gdzieś?
– Która godzina?
– Za pięć za piętnaście za dziesięć dziewiąta – odpowiedział z szybkością szczękającego karabinu.
– Ja pierdolę, nigdy tego nie skumam, to jest prawdziwe mistrzostwo!
– Się gra, się ma – i wtedy oboje się zaśmialiśmy.
Lubię Viniego, bo ciągle się uśmiecha.
Zrobiliśmy jeszcze małego gibona i wyszliśmy przed jedenastą. Było w chuj zimno, zażartowałem, że byłbym nawet skory podjebać furę, byle tylko szybciej znaleźć się na miejscu, ale tak się idealnie złożyło, że podjechał nasz dyliżans i po krótkiej obcince przed wejściem, czy nie pakuje się żaden kanar, weszliśmy do środka. Vini wyhaczył dwie miejscówki, już mieliśmy siadać, kiedy na następnym pitstopie wsiadły dwie fruzie, jak to powiedział, chociaż było to ostatnie słowo, jakim bym je określił; „szprychy” brzmiało jakoś tak dosadniej, ale Vini już mnie nie słuchał, wpatrzony w nie jak w obrazki.
– Patrz, jaka zajebista – stęknął.
– No, całkiem spoko.
– Całkiem spoko, jasne, zawsze jak jest dobra dupa, to się musisz, kurwa, dystansować, że niby pan z wysublimowanym poczuciem estetyki, ę ą profesor smaku i gustu, zrób mi loda, kurwa mać – powiedział, machając dłonią, jakby dyrygował orkiestrą.
– Spierdalaj, Vini, mówię szczerze, nie mówię że są złe, ale tępotą bije na kilometr, zniechęca mnie to po prostu.
– No to rób, co chcesz, ja uderzam – I zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Vini maszerował w ich stronę. Ja pierdolę, no katastrofa, pomyślalem sobie, ale szybko doszedłem do wniosku, że żeby mnie nie zbłaźnił, zaczynając rozmowę, jaką to pizdą jest jego kolega, bo się wstydzi, ruszyłem niechętnym, stylizowanym na olewacki, krokiem.
Ta konwersacja była tak banalnie prosta, że aż się tego nie spodziewałem. Dwa przystanki dalej szliśmy we czwórkę i całe szczęście, że byłem najarany, wkręcając sobie, że to wszystko beka, bo inaczej chyba bym wykorkował. To wcale nie tak, że zahaczam nosem chmury, ale tak jak tego typu przygody lubię określać intelektualnymi ciekawostkami, tak tego nie można było nazwać nawet krzyżówką sto dziewięćset, kurwa, pięćset. No nic, przynajmniej się nie nudziłem.
Poszliśmy na chwilę do Pawilonów, potem do Bistro i paru miejsc na Mazowieckiej. Nie musiałem jutro wstawać do pracy, ale obiecałem sobie, że załatwię parę rzeczy na mieście, ogarnę mieszkanie i nie będę miał kaca. No chyba że moralnego, ale nic poza tym. W którymś momencie miałem już zjazd po paleniu i byłem naprawdę senny i kiedy zamierzałem zostawić Viniego z tymi dwiema pannami, zauważyłem, że go nie ma – zniknął z jedną z nich. Ja jebię, ta panna najebana jak meserszmit, pierdoli już takie głupoty, że choćby była Sashą Grey, nie tknąłbym jej palcem, ale jest szansa, prosi, żebym podał jej torebkę i szczerzy się szczerością, na jaką stać tylko prawdziwą idiotkę. Idę do ubikacji, zaraz do ciebie wracam, mówi. Kiedy tylko znika z horyzontu, przeciskam się między spoconymi ludźmi, odbieram z szatni kurtkę i wychodzę. Jestem zdrowo zalany, świeże powietrze, niemal mroźne już, miesza mi w głowie. Z ust para, pary przekazują ją sobie z ust do ust, ruszam w stronę centrum.
Na wysokości Novotelu wpadam na K., F. i P., nieźle już wciętych. Słyszę, jak głośno rozmawiają, paląc fajki na przystanku. Zbijamy piątki, gadamy, palimy, gadamy, mijają nas kolejne autobusy, gadamy, palimy szlugi, zbijamy piątki – tak mi mijają piątki.
Z pustką mamy do czynienia w dwóch stanach skupienia – uświadomioną i nieuświadomioną. Pustka wypełnia nas po brzegi, ale albo nazywamy to pustką, albo dziwnym ciśnieniem na bani (tak to nazywa O., ale chyba instynktowność tej nazwy zanika na rzecz nazwy własnej). Kręci mi się w głowie bardzo, idąc wzdłuż Marszałkowskiej, pod jednym z bloków spotykam dziewczynę. Jest... taka przyjemna. Siedzi sama i pije colę. Dystans, jaki ją dzieli od tych panien z autobusu, jest jak stąd na Targówek. Nie wiem dlaczego pytam ją, co tak sama siedzi i czy nie ma zapalniczki. Daje mi zapalniczkę i nic nie mówiąc patrzy w oczekiwaniu. Rozmieniliśmy kilka zdań na drobne, a kiedy zobaczyłem, jak bezradne słowa leżą na chodniku, pomyślałem, powiedziałem chyba, że muszę już iść. Zostań jeszcze, ona prosi uroczo; to były najmilsze dwie minuty w tym miesiącu, mówię do niej i odchodzę.
A potem był poranek, dzień piąty. Wszystko, co pamiętałem, to szum. A może to lodówka? Czuję się jak w chłodni.
• • •
Kierunkowy 0-22 – spis odcinków
• • •
Daniel Kot – urodzony, pomieszkujący. Warszawuje, pochodził trochę na studia, przez prawie trzy lata wydawał e-zina „KOFEINA”, swoje przepracował za kasami i barami, teraz kreatywnie, reklama. Kilka publikacji w „KZO” i wiersze w „Akcencie”, trochę w Liternecie. Aspirujący, żywo zainteresowany, inspirator Mikrofestynu. Tęskni za deskorolką i przeszłością, której nie może pamiętać. Nienachalny, lubi koty. Tagi: '91. Norwegian Wood, Joy Division, Pijani Powietrzem, Ghost Dog.
Ludwik Lis – znany jako STYLWARSZAWSKI. Fotograf, dokumentalista. Życie Warszawy oprócz fotografii, uwieczniał za pomocą kamery w autorskim programie w TVN Warszawa „Styl Warszawski”.Wcześniej jego specjalnością były krótkometrażowe filmy kręcone telefonem komórkowym, za które był wielokrotnie nagradzany na festiwalach w kraju i za granicą. Współpracował m. in. z magazynem „ELLE”, „In Style”, wytwórnią PROSTO. Obecnie tworzy reportaże do programu „Dzień Dobry TVN” oraz markę odzieżową STREET IT.