Radosław Sirko - Na lewym skrzydle
Nieśpiesznie wplątuję się teelką ze Śląska w Wielkopolskę. Jakoś tak się utarło w opowieściach z tego kraju, że kolejami zwiedza się go najwietrzniej, trochę bardziej rzeczowo. Sam nie wiem, który raz jadę tą trasą i wnioskuję, że poza paroma ceglanymi pokurczami i obrysami z czasów młodości Tateckiego, jest wyjątkowo niewarta zachodu. Dzisiaj zaczynają się też te wszystkie mistrzostwa. Częściowo więc wygodnie mi, że ślizgamy się takim pobocznym łukiem, naród połowicznie wymknął się z mojego dworca w stronę Wrocławia, z którym mam same złe wspomnienia. Na wysokości Kępna widzę parkę dzieciaków całujących się na zamkniętym przybytku dworcowym. Przypomina mi się Hłasko. Dalej Ostrzeszów, zatknięty łebek lalki na kijku. Monotonne sklejki działek, wieże triangulacyjne, ze dwa silosy, ziemie niczyje.
– Gol, 1:0! Lewandowski strzelił! – słyszę przez ściany plazmowe dwóch przedziałów. Zastanawiam się nad tą wykrzyczaną konstrukcją. Chwilę później zastanawiam się nad swoim tokiem myślowej, abstrakcyjnej wałęsady wokół całego tego igliwia. Bawię się trochę w przygodówkę babrając tę Polskę taborem kolejowym, w Tajemnicę bursztynowej komnaty, którą rysuję po jednolitym dywanie sklonowanych kapust i babek. Ukrywam w tych polach nieboskie cuda. Wychodzi mi podwórkowy ton, którym nasiąkłem, gdy byłem jeszcze maleńki.
– 1:0 – potwierdza, sprawdziwszy komórkę, ukontentowany, pulchato-żonaty jegomość siedzący naprzeciwko mnie. Zwraca się z tym do faceta obok, który ewidentnie ma to w dupie; podobnie zresztą jak ja. Razem patrzymy przez to jedyne okno, bo nawet fotele i sny mamy z ekranów.
– Słucham? – wyciąga ten bardziej mój, zupełnie wybity ze swojej myślowej włóczęgi. Wygląda mi na jakiegoś komendanta hufcowego. Jemu wybaczam; ale normalnie drażni mnie, jak oni tak funkcjonują w tych pociągach po kilka godzin i ani książki, ani choćby krzyżówki.
– Lewandowski strzelił – grubaśny.
– Aha – harcmistrz. W sumie celna odpowiedź, tak sobie myślę.
SMS od byłej dziewczyny. Za chwilę od drugiej byłej. Idę do kibla, gdzie odlewam się na cyfrową gębę Lewandowskiego. Meksykańska fala, duńskie piwo, ukraińskie feministki. Czuję się jak Sidney Polak, on też ma we wszystkich domowych kiblach LCD. Ponoć lubi oglądać telewizję, jak sra. To tak jak ja, tylko że na odwrót. Na mnie telewizja działa laksatywnie.
W drodze powrotnej z kibla staję na moment przy oknie. Patrzę na tę drugą stronę narodowej legitymizacji, łany powojów i skrzypów. Może i dobrze, że chwilowo nie grożą tej Polsce milenijne plazy, klimatyzowane autostrady i tetrisy trade towerów, ale właściwie nie potrafię dopasować do niej właściwego uczucia. Zieleń i chaber, zmącone powietrzem, powoli zatwardzają się w patynę. W polach kraciaste koszule, facet w slipach, na bosaka, zrogowaciałymi piętami ubija kompost, wokół pałęta się bedlam kur. Chyba nie mam sentymentu do żadnej z was, Polski.
Siedzę już znowu na plazmach. Ostrów, pan komendant wysiada, żona grubaśnego nalewa sobie kropli beskidu do szklanki. Bardzo cienkie szkło, żaden tam duralex. Dałoby się schrupać taką szklankę. Zastanawiam się, kto wozi pociągami takie rzeczy. Żona ma zęby raczej rzadkie, można by drugi taki zestaw wstawić pomiędzy te istniejące. Łapie mnie na kontemplacji krajobrazu.
– Co to, na studia? – wskazuje na notatki, na których mam jakieś prawnicze bzdety. Te rzeczy, które akurat mogłyby się przydać, najgorzej wchodzą. SMS od byłej dziewczyny, druga była przyzwyczaja mnie do niedawnego rozstania, pisze coraz rzadziej. Wyrównali na 1:1. Przytakuję szczerbatej.
– Który semestr? – zabija mnie tym pytaniem. Nie wiem, co odpowiedzieć, o które studia pyta, jak się ustosunkować do banału. Coś tam dukam, ona kiwa głową, nie słucha.
– Też mam syna – mówi. Wiem, o co jej chodzi, ale jakoś to śmiesznie brzmi, tak jakbym i ja miał. Zastanawiam się nad tym jej zwrotem, potem nad swoim się zastanawianiem. – Informatykę studiuje – dodaje, częstując mnie na siłę gorzką czekoladą.
– A to się, wie pani, wyśmienicie składa, bo ja mam właśnie problem z komputerem! Pani zadzwoni do syna, ja podpytam, co zrobić, to ważne – wypalam bez sensu, żeby ją zatkać. Speszona patrzy z niedowierzaniem. Ma zapach wc pickera. Patrzę znów w okno. Wyobrażam sobie centra światów w elipsach z żelbetonu, mimowolnie co pewien czas biegnę do tej Polski masowej, widocznie nie umiem przeskoczyć hajpu.
– Kto się dosiadał? Nikt? To co ja mam robić, żeby chociaż bez biletu ktoś jechał! – wrzeszczy pijana konduktorka.
– Dałby chociaż zarobić – dorzuca grubaśny. Jest zastanawiająco cichy, jak na żonkę z nawałnicą gadatliwości. To pewnie przez ten remis. Zaraz za konduktorką szurają dwaj smutni sokiści. Jeden z obowiązkowym wąsem.
W Jarocinie zauważam przez okno punka, takiego z fryzurą. Śmieję się mimowolnie. Trochę jak papierek lakmusowy zaściankowości, tego typu fryzy, jak i dredy. Dosiada się matka z dzieckiem. Nawiedzone obie, cały czas nawijają o pismach świętych, o szkole, o religii. Mała wygląda trochę jak mysz; nie wiadomo, czy wyrośnie na ładną – dziwna ideologia przechodzi w jej twarz. Wyjmuje album z naklejkami. O historii Polski.
– Jakie to fajne teraz mają, za naszych czasów to takie wszystko tylko szare, bure i smutne – marudzi wc picker. Ja zastanawiam się nad manipulacją narracją historyczną. Myślę, że mi osobiście niełatwo oderwać się w myśleniu o historii od wizerunków matejkowskich pocztów. Jak tej małej rysunkowe stwory wpłyną na rozumienie dziejów? Dalej znów zastanawiam się nad błąkaniem, w które lecę myślowo. I jak bardzo jest ono powierzchowne, a tematy jedynie liźnięte, wybrane snopki z różnych ćwiczeń, z których tyle więcej można było wynieść. Razem, całym przedziałem, przeglądamy album, jeżdżąc palcami od Mieszków do Mazowieckich, od Leleweli do Lewandowskich, od Śląska do byłych Prusów. Wyciągam ten komputer z problemami, zakładam zepsute sennheisery i piszę o tym wszystkim. Żonejro łypie mi przez bark i prycha obolałe. Za Środą ściągam plecak z plasmy i chowam komputer.
Nasz przedział chwilowo wydaje mi się ciekawszą metonimią Polski niż ta topograficzna kapusta. Jest grubaśny mąż meczowo-kotletowy; żona-rajfura z opowieściami z warzywniaka; przesiąknięta pruderią samotna Matka Polka z podstawówkowym berbeciem z „Omenu” i ja – najgorsza kategoria społeczna z możliwych – student. Komendant, który miał jakiś świat, wysiadł dwie godziny temu.
– No i 1:1 – rzuca do mnie grubaśny. Jest już po meczu. Stwierdzam, że to może nie tak źle, w końcu Grecy to mistrzowie Europy. Nigdy bym tego nie wiedział, gdyby Tatecki dziś rano nie zasypał mnie garścią informacyjnych bzdur. Jednak się zdaje.
Opuszczam tabor w Poznaniu i myślę, czy to wszystko nie jest jakąś polityką. Czy 1:1 to nie z góry zaplanowana ugoda, bo gdyby przecież się przechyliło w którąś ze stron, to by było jeszcze więcej i jeszcze gorszego trąbienia po tych klimatyzowanych kostkach brukowych, które teraz odkurzam. I czy ten krajobraz i ci ludzie, nie są jakąś ugodą pomiędzy SMS-ami od byłych dziewczyn a mistrzostwami Europy w jeździe po Polsce.
• • •
Dryf – spis artykułów
• • •
Radosław Sirko – kulturoznawca, początkujący realizator i producent muzyczny, radiowiec, sezonowy pracownik brytyjskich obiektów budowlanych.