Konrad Janczura - Kres
Lubaczów był golony. Poczciwym robotnikom całe dnie schodziły na pozbywaniu się znudzonych parkowych drzew, którym najwyraźniej nie spieszyło się na tamten świat. Właściwie to, choć dni spróchniałych dębów, olch i topoli były policzone, wszystkie inne okoliczności przedłużały jeszcze to fatalne oczekiwanie na egzekucję, bo albo deszcz padał, albo śnieg, albo wiało. A państwowa robota może poczekać, a pewnie…
Park w tym miasteczku odgrywał rolę podobną do tej, jaką pełni kościół. Chadzali do niego wszyscy, część tylko „chodziła nim”; jedni milczeli, drudzy rozmawiali... Niektórzy spożywali tanią krew Chrystusa, inni snuli długie, metafizyczne rozmyślania. Nazwałbym takie miejsca „egzystencjalną kolebką tubylców” albo czymś podobnym. Ileż fatalnych zwierzeń musiały wysłuchać zżerane przez robaki pnie… Ten komuś „jebnął”, ta wróciła z Anglii… Może i trudno to komuś pojąć, ale w małych miejscowościach nocami, w dni pracujące trwa bezustanna, niezmącona cisza. Zresztą, gdy nie ma pogody, także przy sobocie i niedzieli niewiele hałasu idzie doświadczyć. Tak naprawdę nocne życie eksploduje zdecydowanie tylko latem, podczas festynów i młodzieńczych wakacji. Reszta – można by rzec – jest milczeniem. A właśnie! Drzewa! Stare smutne drzewa – idealne uzupełnienie stanu ciszy.
W ogóle, okoliczne „zapizdowia” lubiły po wojnie zadrzewiać swoje rynki, być może wzorem Przemyśla, albo i w sumie bez wzoru. Najpiękniejszym wyjaśnieniem takiej mody byłby naturalny, prasłowiański kult lasu, zieleni... ta. Pal licho, nieistotne. Ważne, że obecnie burmistrz chce mieć prawdziwie germański bruk na rynku, z gdzieniegdzie wystającymi krzewami. Kropka.
Na rynkowe roboty „odnawianie miasta” spoglądał budynek szkoły muzycznej nazwanej imieniem nie byle kogo, bo samego Krzysztofa Komedy. Z każdego okna stuletniej, jeszcze austriackiej budowli, wydobywało się inne oblicze kakofonii, jęku miasta, które jakby próbowało nawiązać pertraktacje z niosącymi postęp rycerzami przekleństw. Nowoczesność trwała w swojej racji, nieugięta, bezduszna.
W tym okresie szwendałem się bezustannie z jednego końca miasta na drugi. To naprawdę nie było daleko. Bez przerwy przystrajałem szarymi komórkami wszystkie podobne do siebie kamieniczki, kapliczki, stare domy, chodniki, nadany kształt uznając za ten prawdziwy, sprzed wojny. Żydostwo, żydostwo – moja duchowość, inny wymiar. Nieustannie chciałem w myślach odtworzyć kulturę początku wieku, kiedy region z którego pochodzę wyglądał – chyba – na bujny, barwny i egzotyczny. Bardzo śmieszne, wiem, ale to normalne, w stylu chłopaka rozmarzonego, tuż po maturze.
Tak dużo myślałem. Niemalże w halucynogenny sposób objawiały mi się rozmowy szalonych subiektów sprzedających towary kolonialne albo różnorakie pierdółki, jakich w Galicji było pełno. Wyobrażałem sobie wkroczenie Niemców i ich ogromną brutalność, której właściwie do końca pojąć nie mogłem. W moich snuciach stanowili niepożądaną hordę intruzów, niszczącą fascynujący światek, trwający od rządów cesarza Franciszka Józefa. Najbardziej zastanawiało – i znowu banał – jak można dokonywać mordów w towarzystwie tej nieposkromionej, witalnej przyrody, pobliskich lasów, łąk?! Ckliwość, ckliwość, ckliwość – fakt, ale tak łatwo się rozrzewnić w lubaczowskim powiecie.
Trzeba przyznać, miałem nasrane w głowie. Nie tylko ja. Szwendała się ze mną cała grupa. Dżony, Kinia, Pati, Mazi, Pono, Rozkosz, Gonzo, Bizon, Kius, Szewczyk, Lola, Tomeczek – tylko niektóre swojskie ksywy o niewiadomym pochodzeniu. Wszystkich nas życie zaskoczyło jak diabli. Zblazowane miny, lenistwo intelektualne, pasywność życiowa, obłąkańczy narcyzm – gry na pozór, w rzeczywistości kryjące straszliwy niepokój egzystencjalny, związany z wielką dla wszystkich młodych presją medialną, ogólnospołeczną, jakiej nie doświadczały być może wcześniejsze pokolenia Europejczyków. Przynajmniej nam się tak to widziało. No ale… co… czy ktokolwiek dawniej mógł sobie wyobrazić światowość, w jakiej platońskie prawda, dobro i piękno ubrane są w ogrom sportowych aut, pięknych, nadidealnych ciał i mnóstwa elektronicznych gadżetów? Nie tak trudno się w tym wszystkim zagubić. Jakże fascynujący moją osobę Bruno Schulz nazwałby kształt naszej rzeczywistości przedziwną maskaradą idei, a być może jeszcze raz przepisałby swój Traktat o manekinach. Separacja od świata wśród posadzonych pół wieku wcześniej drzew czy też w drugim, położonym na uboczu parkowisku zwanym „Starym parkiem”, żarła cały nasz okres dojrzewania i młodość dorosłości. Mogło być jednak coś trwałego w trybie życia przez nas wybranym albo i nie… Właśnie. Brak wyborów. Autentyczne zanegowanie odwiecznego kształtu człowieczeństwa, polegającego na umiejętności podejmowania decyzji. Rysował się we mnie, tzn. ja chciałem na sobie narysować jakiś portret cudacznego indywidualisty manifestującego własne reakcje na poszczególne pory roku. Tak, jak każdy potrafi zrozumieć jednorazowy wybryk, będący niezamierzonym upiciem się po łyknięciu jednego kieliszka wódki prowokującego – jakby to powiedział Szwejk – „kilkanaście drugich”, tak osobnik podobnego nam pokroju był w stanie zapomnieć prawdziwość swoich celów w towarzystwie kraczących wron, niewykoszonej łąkowej trawy, pierwszego słońca po uciążliwej zimie, inicjujących jesień chłodniejszych wieczorów… Choć brzmi to nieco naiwnie, w ogólnym ujęciu afirmacja przyrody stawała się w tym wypadku afirmacją samego siebie, zanikał właściwy podział na ludzi, rośliny, zwierzęta, ustępując jakiemuś nieokreślonemu słowu, funkcjonującym w całej tej masie lokalnego kolorytu. Podkreślam „lokalnego”, ponieważ żadne inne wrony, łąki, słońca i wieczory nikogo z nas nie ruszały.
W jednym z pierwszych dni marca, to była chyba sobota, ustawiłem się z Kinią i z Dżonym „pod altanką”. Noc zapowiadała się na całkiem ciepłą, sprzyjała małej ilości alkoholu, jakiemuś skręcikowi od bidy i takim tam. O dziewiątej cała nasza trójka, o dziwo punktualnie, zjawiła się w umówionym miejscu, co nie było częstym zjawiskiem. Owa „altanka” to stara miejska studzienka, dawniej stanowiąca upragnioną przystań dla koni. „Pewnie przybywali pod nią ułani… hehe” – pomyślałby ktoś. Jej zabytkowa konstrukcja – blaszana, kulista kopuła o drewnianej, pomalowanej na ciemnozielono podstawie – w jakiś dziwny sposób komponowała się z rynkowym pustkowiem, chaotycznie powycinanymi drzewami, zabrudzonym chodnikiem i leżącymi tu i ówdzie puszkami po piwie. Egzystencjalista uznałby ją zapewne „samotną wyspą na morzu nicości”.
– Co tam, co tam dziku?! – nonszalancko, krzykliwym tonem zagaił mnie z daleka Janek, gdy zbliżałem się do miejsca spotkania – podbijamy dziś świat?
– Dżony, jesteś skończony – odpowiedziałem tonem zblazowanego młodzieńca, po czym uścisnąłem mu rękę. – Cześć, cioteczko! – rzuciłem na powitanie Kindze, siląc się na inteligencki ton, który ekhm… odruchowo próbuję z siebie wykrzesać w towarzystwie kobiet.
Przez kilka sekund staliśmy, tworząc trójkąt, nie patrząc na nic konkretnego; nie wiem dlaczego, nie wiedzieliśmy co powiedzieć? Może. Czasem myślałem, że w ogóle całe to nasze towarzystwo powiązało się bardzo słabą sympatią, że pchają nas ku sobie tajemnicze siły z żadnej ziemskiej otchłani niewyjęte. A może to właśnie sprawka niezidentyfikowanych praw fizyki? A może właśnie tak wygląda „lubienie kogoś”? Kto to tam wie…
– Kurwa, Kruku, nie pierdol – miotał się Jano (wszystkie odmiany tego imienia dotyczą Dżonego). – Daj zadzwonić, weźmiemy wora „w credo” i pójdziemy do starucha, będzie klimat jak chuj, zobaczysz kurwa… – Dżony wariował w swoim ciśnieniu, a ja, Drogi Czytelniku, zapomniałem dodać, że w Lubaczowie mówi się na mnie „Kruk”, czasem też „Kruku”. Nie zapominaj o tym!
Jano wkurwiał często i niemiłosiernie. Gdy chodziło o jaranie, strasznie trudno było mu przyswoić informację „nie kurwa, nie palę”. Uznawał, że wszyscy ludzie mają przez całe życie ochotę na bucha, tylko niektórzy o tym nie wiedzą. Poza tym chodziły za nim kłopoty. Gdzie nie polazł, zrobił najzwyczajniej w świecie „oborę”. Można o nim powiedzieć „zakręcony jak sierp, twardy jak młot” (określenie Borisa z filmu „Snatch”), dlatego po prostu musiał stać się niezbędnym elementem życia mojego i kilku innych osób.
– Ja bym poszła najpierw po Perełkę – rzekła Kinia z dozą obojętności. Perła, nasze ulubione piwo. Doskonała łączność Podkarpacia z Lubelszczyzną. W sumie… usłuchaliśmy sugestii mojej dalece spokrewnionej ciotki, ona zresztą zazwyczaj odgaduje wspólny mianownik, to jedna z cech czyniących jej osobę raczej popularną.
Szliśmy wąskim deptakiem tworzącym połowę przekątnej kwadratowej resztki zielonego rynku. Moja wąska i ospała sylwetka kontrastowała z małym, ruchliwym korpusem Janka. Obaj zresztą byliśmy niezwykle różnymi osobowościami. On – niecierpliwy i porywczy, a jednak niezwykle wyrozumiały. Ja – wieczny leniwiec, zamyślony, rzadko artykułujący słowa, raczej nietolerancyjny dla nowości i świeżych w towarzystwie indywiduów. Ponadto, Dżony niby miał pragmatyczną naturę robotnika, ale wszędzie poruszał się jak słoń w składzie porcelany. Nie potrafił zamknąć za sobą drzwi, dużo wrzeszczał, nie na darmo przylgnął do niego przydomek Człowieka-Obory.
Często w takich chwilach myślami dryfowałem po jakichś papierowych głupotach, nie chcąc uznać fizyczności życia za jedyną rzeczywistą rzeczywistość. Rozmowy wydawały się zbitką dźwięków, ale jednak przeze mnie lubianą. Te przeróżnie wyartykułowane interwały dwojga ludzi w jakiś dziwny sposób oddziaływały na mą osobę, prowokowały natchnienie, kazały myśleć, myśleć i jeszcze raz myśleć! Moi towarzysze chyba dostrzegali te dziwne stany, bo nie zmuszali do rozmowy, rozprawiali na półżywo o zaletach wstawania po trzynastej.
Wyszliśmy z parku, przechodząc przez wąską uliczkę krzyżującą się z główną drogą. Wlekliśmy się w kierunku sklepu, gdzie Perła kosztowała jedyne 2,15. Grosze… za takie piwo! Po tej stronie stały niziutkie kamieniczki, o których istnieniu zazwyczaj się nawet nie pamięta. Zapamiętywalny był dla nas jedynie ów spożywczak.
– Taaaa… nie pierdol! – wywrzeszczał Janek z pełną ekscytacją – Uniwers? O tej porze otwarty? Co jest? Ej, chodźcie, dawno mnie tam nie było, a pamiętam, że to był bardzo sympatyczny sklepik… Chodźcie! Może dadzą nam coś za darmo?! Idziemy?
– Ciebie pojebało człowieku – odrzekłem mu w największym stopniu znudzenia i zblazowania, na jaki kogoś może być stać – Po chuj tam iść? W tym sklepie są same pierdoły, co, kadzidełko zajebiesz? Chodźmy, ja bym już łyknął browara!
– A ja bym w sumie tam zaglądnęła… – podchwyciła Kinia. – Chodź Kruku, co ci szkodzi, Perła nie zając! Dokładnie! Idziemy!
Było ich dwoje. Przegrałem, trudno. Włożyłem ręce do kieszeni i ze zrezygnowaną miną polazłem.
Zawsze w sumie mnie dziwiło, jakim cudem Uniwers się wciąż utrzymuje na mapie prowincjonalnego ryneczku, gdzie ludzie kupują głównie potrzebne i tanie rzeczy. W mieszczącym się w szarej kamieniczce, cudacznym sklepiku można było zaopatrzyć się w kadzidełka, jakieś tandetne figurki, koraliki, rzemyki, obrazy z martwą naturą, kubeczki, lampiony i różne inne bibeloty, które zalegają całymi latami w szufladach, a świetnie nadające się na prezent dla osoby średnio lubianej. O, sam sobie odpowiedziałem na pytanie! Bardzo dobrze…
Jak wielkie było nasze zdziwienie, gdy po usłyszeniu zwiastujących nasze przybycie dzwoneczków zobaczyliśmy za szklaną ladą… Memasa!
Nie… to nie mogło być prawdą. On tutaj? Memas? Ten mówiący w kółko „punx not dead” menel o psychopatycznych zapędach? Usłyszałem tylko „ta… ładne jaja” z ust Kingi, samemu, jak Janek, stojąc z rozdziawioną japą i patrząc na przedziwny, absurdalny, nieskończenie niespodziewany widok.
– Siemanko, siemanko! – wykrzyczał na powitanie. – Co was tu sprowadza? Ładny mam sklepik, nie? Zajebiste miejsce na koncert! Ja tu będę robił „takie” koncerty! – mówiąc to, prężył zaciśniętą pięść wyrażającą przymiotnik zastąpiony zaimkiem „takie”. – Patrzcie, ile tu bajerów, ja to wszystko opylę gdzieś na bazarze, tu będzie knajpa, nazwę ją „U Memasa”! – mówił tak, pierdolił, a my właściwie nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Czy dalej podziwiać te wariacje, czy ulotnić się po Perłę, a może zapytać w ogóle „what tha fuck?” To przecież nie był jego lokal, nie no, bez żartów!
Memas należał do okolicznych żuli. Jego kruczoczarne włosy przypominały pióra starej wrony, z tych miejskich, niechcianych, kraczących, złośliwych, drażniących. Na twarzy tego człowieka zawsze wymalowany był obłęd, niezależnie od tego, ile wypił. Zapadłe policzki, gęste, czarne brwi, śniada od słońca cera, do tego parę odrapań, sińców, usta sprawiające wrażenie wiecznie coś do siebie szepczących. Gdy szedł, ta żylasta sylwetka wywijała na wszystkie strony świata, manifestowała niespokojnego ducha w niej uwięzionego. Ów duch – on jakby ciągle się wiercił w tym ciele, chciał wyjść, nie mógł zaznać spokoju. Spotkanie oko w oko z tą osobistością mogło wydawać się niebezpiecznym, było jednak inaczej. To chłop raczej bezkonfliktowy, lubił tylko powiedzieć swoje „punx not dead” i wykrzyczeć parę niemieszczących się w jakimkolwiek pojmowaniu sensów zdań.
– Wygrałem to gówno w karty – kontynuował, wyjmując stosy koralików z szuflady. – Ta, ten gość jest pojebany, najebał się, gadał „sklep mi bankrutuje”, zagrał jedną partyjkę w „,kuku” i przepierdolił wszystko. Dał mi klucze i gada: „Memas, teraz ty się martw, ja mam to wszystko w chuju…”. To siedzę o, ja wam gadam, ja tu „taki” koncert zrobię! Nie Janusz?!
– Proste, wariacie!
Dżony doskonale rozumiał się z nowym właścicielem sklepu, zresztą, zawsze darzyli się obaj sympatią. Zapalili po jednym „Primie” i zaczęli rozprawiać o kapelach, które zaproszą. Pod tym względem nie mieli jednak podobnych poglądów. Memas chciał oczywiście Dezertera, KSU i Zielone Żabki, Jano raczej myślał o El Bandzie, Posing Dirt i znanych mu gwiazdach nowej generacji. Szybko zażegnali antagonizmy. Zaśpiewali sobie „Na zawsze punk, takim chcę być” – i po sprawie.
Wraz z Kingą oglądaliśmy asortyment sklepu. Wśród bajecznie tandetnych apaszek, koralików, kolczyków, wstążek, rzemyków, figurek, najbardziej interesowały nas rozmaite zapachy kadzidełek. Było i słynne „drzewo sandałowe” i „trawa cytrynowa”, i jakieś tam wariactwa z sercami, mające zapewne stworzyć „zmysłowy” klimat podczas rocznic ślubu znudzonych prowincjuszy. Wąchaliśmy każde po kolei, porównując i oceniając, choć wszystkie wydawały mi się jednym wielkim pseudoorientalnym smrodem. Nagle Janek krzyknął:
– Zapalmy je wszystkie! „Kurwa, co za pomysł” – pomyślałem. – Weźmy to gówno i rozpalmy wszystkie naraz, będzie faza jak chuj!
– A się nie zatrujemy? – zapytała przezornie Kinia.
– Oj tam, oj tam… – odpowiedział jak zwykle pewny siebie Jano.
Nie no, musieliśmy to zrobić. Nie bylibyśmy sobą. Wkładając po kilka sztuk do wymyślnych kubeczków na różne okazje, rozpalaliśmy błyskawicznie cienkie, przypominające zimne ognie patyczki, tworząc przedziwnie pachnącą smugę siwego dymu. Rozłożyliśmy to wszystko na podłodze, w centrum sklepu, tak, aby zapach rozkładał się równomiernie po całej powierzchni pomieszczenia.
– O ja jebię… nieźle to daje! – z przejęciem mówiła Kinga, a na jej rumianej twarzy jawił się powoli charakterystyczny uśmiech obłędu. Jakby naśladując ruch rozprzestrzeniania oparów, zaczęła kręcić się wokół własnej osi, tworząc wachlarze z rozłożonych szeroko smukłych ramion, machając bujną czupryną farbowanych na blond włosów i żaglem szerokich spodni. Szara kurtka ze szmateksu mojej ciotki służyła jej jako płachta do zagarniania wielkich chmur kadzidlanego dymu. Po kilku obrotach padła, siadła na podłodze i oparła się o ścianę, na której powieszono przeceniony dywanik z Matką Boską. „Ale odjazd!” – podsumowała.
Robiło się tak siwo, że już trudnością było cokolwiek dojrzeć. Memas z Janem darli japy, jak tylko mogli, wydając z siebie dźwięki będące pomieszaniem zarzynanej krowy z biczowanym koniem. Stałem oparty o ścianę, próbując znaleźć sobie miejsce w tej gmatwaninie charakterów. Obserwowałem moich coraz bardziej zgarbionych towarzyszy, chyba tak jak i mi ciężko im przychodziło złapanie tchu. Mała izba sklepiku wypełniała się dymem, obrzydliwie już cuchnącym. Czułem, iż niebawem stracę przytomność, a co tam, w tamtym okresie niezbyt zależało mi na życiu.
Wkroczyła Śmierć w mundurze policjanta. Jej ogromne, puste ślepia wystawały spod psiej czapki. Zaczęła mówić coś po ukraińsku. Ja pierdolę, jeszcze tego było brak. Policyjny mundur wyglądał na niej jak na wieszaku. Nie miałem siły podać jej dokumentów. Leżałem. Zasnąłem. Albo i nie. Usłyszałem na końcu tylko głuche „wypierdalać!” Dżonego.
– Krukuuuu, zwiecho! – Kinga mnie opieprzała, bo przetrzymywałem jointa. Nigdy nie mogłem się porozkoszować swoją kolejką w paleniu, zawsze tylko szybkie 3 machy i podawaj dalej tym ciśnieniowcom jebanym.
Siedzieliśmy z Gonzem, Kinią i Bazylem przy Żelaznym Moście. To most łączący pokolenia, jest tam od wielu, wielu lat. Taka miniaturka tych wszystkich industrialnych przejść rzecznych będących symbolem cywilizacji „masy, miasta, maszyny”. Nasz już tysiące razy popisano sprayami, korektorami i płynami fizjologicznymi. Świetnie tam się jarało, piło i łajdaczyło. Powietrze pachniało kwietniową świeżością wiosny. Byliśmy maksymalnie odprężeni, popijając pyszną Perełkę z zielonej butelki. Pociągu ani widu, ani słychu....
Towarzysze siedzieli na torach. Gonzo i Bazyl byli ubrani niemalże identycznie. Obaj mieli dresowe bluzy z kapturami bez logo, kraciaki i bazarowe trampeksy. Właściwie, jedyna różnica dzieląca ich typowo młodzieńcze, średniego wzrostu i tężyzny ciała, to twarze. Bazyl nie na darmo nazywał się Bazyl, a Gonzo nie na darmo nazywał się Gonzo. Łysina tego pierwszego, odstające uszy, zapadłe policzki i demoniczny wzrok kontrastowały wręcz z arcyprzyjazną aparycją Zozola (inna ksywka), którego poczciwe oczęta dodawały jeszcze uroku wypukłym policzkom i wysokiemu czołu, ukoronowanemu rzadką, czarną czuprynką.
Ciepły wiatr ogrzewał nasze i tak już gorące głowy. Nie mieliśmy siły nic mówić. Czułem się jak w elitarnym towarzystwie głuchoniemych, którzy znają swoją oczywistą wyższość nad tymi tępakami zmuszonymi do posługiwania się słowem. Każdy łyk piwa dodawał jeszcze smaku sekundom, coraz to bardziej brnącym ku czasowej pauzie.
Gonzo wstał i nie mówiąc nikomu, wszedł na środek mostu, a następnie skoczył do rzeki czarnej jak nigdy. Nie zrobiło to na nas wrażenia, ba, wszyscy wykonaliśmy to samo. Kinga, Bazyl, na końcu ja. To najwyższy stopień niemyślenia w moim życiu.
• • •
Dryf – spis artykułów
• • •
Konrad Janczura – dwudziestoczterolatek, wkrótce obroni licencjat z polonistyki w przemyskiej uczelni PWSW. Podejrzana zwłoka wywołana została: okresem studiów w Rzeszowie, miesięcznym pobytem w wojsku, studiowaniem zaocznym w Krakowie, pracą w sklepie spożywczym, krótkim, ale efektownym „byciem” doradcą finansowym (dostałe nawet garnitur), pełnieniem roli wokalisty w zespole anarcho-punkowym, ulicznym i knajpianym graniem na akordeonie... Słowem: czepiał się mnóstwa rzeczy, które zazwyczaj szybko go nudziły. Stałym zainteresowaniem była i jest dla niego tylko i wyłącznie literatura. W przeróżnie dziwnych miejscach czytywał Malczewskiego, Słowackiego, Witkacego, Gombrowicza, Schulza, Dostojewskiego, Lermontowa, Gogola, itd. Jak dotąd, pisywał raczej do szuflady, publikując czasami na internetowych portalach poetyckich. Obecnie, nieco stabilizując życie na przyjemnej, przemyskiej ziemi, zaplanował wydanie swoistej „autobiografii duchowej” – zbioru opowiadań, których pierwotnym tworzywem są w rozmaity sposób powiązane wydarzenia jego życia. Tekst opublikowany w ramach Dryfu stanowi część tego zbioru.