Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 41.
Mieli tylko parę minut, zaraz zawyją syreny policyjne: oczy ocalałych wlepione były w Króla. Otaczała ich ciemność Zakładu Wodociągu Praskiego, najeżona korytarzami. Za nimi, wywalone drzwi, pobity stróż. Spodziewali się świateł, a tu trzeba zapalniczką błyskać. Dziobate, niespokojne twarze. Królu się cofnął.
– Jazda! Każdy w swoją stronę – krzyknął, najpewniej jak umiał – trafimy jakiego inteligenta!
Sam dał przykład, skoczył w najdalszy korytarz, raz w prawo, raz w lewo, ręka znalazła kontakt. Nic się nie stało. Słyszał, jak tamci z wolna się rozpełzają. Niknęły nerwowe kroki. Król najchętniej zatłukłby się za własną głupotę. Dali radę supermocnym skurwysynom, a teraz nie radzą sobie ze znalezieniem kurka. Jak kurkiem kręcić? Liczył, że ktoś tu będzie. Tymczasem, Zakład Wodociągów zdawał się opuszczony, jak podziemny schron z jakiegoś futurystycznego filmu. Zaklął i poszedł, oświetlając komórką błyszczące ściany, drzwi zamknięte na głucho. Znalazł wreszcie metalowe schody, na dole pomieszczenie pełne tłustych, niebieskich rur. Tak, tam ktoś był.
Ten dziad wyglądał jakby miał umrzeć od samego oddychania. Biały fartuch, rozpięty na piersi odsłaniał wymięta koszulę. Głowa starca kiwała się miarowo, z uszu sterczały włosy, rzadkie włosy oblepiały kark. Królu zaraz zamachnął się gazrurką. Stary uniósł ręce. Taki bezbronny.
– Widzę, że gramy ostro.
– Rusz się stąd, tylko migiem.
– Widzisz, nie bardzo mogę.
– Dajesz, dziadek!
Stary zakaszlał. Zgarbił się jeszcze, zachwiał, chwycił się kolanka. Kilkanaście rur, grubych jak udo kulturysty, wyrastało ze ściany, opadało łukiem by pobiec przez całą podłogę. Na nich kurki, zawory, rzeczy w opinii Króla tajemnicze jak Koran. Stary spróbował się roześmiać.
– Mówię, że nie mogę migiem.
Król nie wiedział, co z nim zrobić. Żal prać dziada. A z drugiej strony robi tutaj, coś wie.
– Nie cwaniakuj mi tu, pierdziel cholerny.
– Właściwie co chcesz zrobić?
– A chuj ci do tego.
– Czekaj, czekaj – stary podrapał się w łysy czubek głowy – Zalać wodą kanały? Zalać… Ich.
– A co ty tam możesz wiedzieć?
– Ty wiesz? – niby dziad, a nagle stanął prosto. Mrużył oczy, oświetlone komórką.
– Nie igraj ze mną – taki twardy był Królu.
– Nie igram tylko pytam. Czy wiesz, jak się do tego zabrać?
– Właśnie, dawaj tutaj – Królu chwycił go za ramię, a stary poszedł potulnie do wskazanego zaworu, podobnego do wszystkich innych zaworów tutaj. Uwolniony, Stary natychmiast zrobił głupią minę:
– Może ja też nie wiem? – zaczął się wycofywać.
– Dobre sobie, ty, dziadziu, już, wracaj tam – poradził mu Królu. Stary stanął, ale nie wrócił.
– I co twoim zdaniem mam zrobić. – zapytał zatroskanym głosem – Z tych ludzi, tam, na dole?
– Sam widzisz.
– Tylko, że ja nie umiem.
– Nie zalewaj.
– Nie od tego jestem. Co ty myślisz, że ktoś tutaj przewidział takie, powiedzmy, operacje? – sięgnął do kieszeni, bardzo powoli, na znak, że nic nie kombinuje. Otarł usta chusteczką. – Jak utopić parę tysięcy ludzi w kanałach? Myślisz, że mamy pokrętła do tego? Że ja mam serce? A ty, młody, masz?
– Nie twoja rzecz.
– Powiedz mi, czy oni kiedykolwiek zrobili ci coś złego? Oni. Warszawiacy.
– Idź z tym do Mądrego Miecia – Królu nie miał wątpliwości.
– Miecia zatłukli durni kanalarze. Czego byś chciał od nich. Pomyślunku?
– Stary cap – rzucił Królu.
– Wściekasz się o Miecia, a sam chcesz zabić tysiące. Zacznij ode mnie. Nic ci nie zrobię – zamachał chudymi ramionami. – oni się zwyczajnie boją. Tyle lat pod ziemią. Ta groza niżej. Jak ty byś się zachował, gdyby cię nagle na świat wydarło. Jak zwierzę. Leciałbyś przed siebie i wrzeszczał. Znasz to?
– Co ty, dziadek pieprzysz?
– Pieprzę o umieraniu. Niektórym, być może, fala połamie karki. Inni, cóż, pomyśl o tym, jak płuca ci trzepoczą, jak coś w tobie się kurczy, a krew staje się głodna. Serce nie wie co robić. Głowa puchnie, a w ostatnich chwilach życia miotasz się po wielkiej ciemności, przez ciała swoich, oszalały, ciśnięty w coś, co jest niepojęte. Nigdy nie pojmiesz śmierci, Królu, choćby kopnęła cię w dupę.
– Skąd… – chciał zapytać, ale głos uwiązł mu w gardle. Stary cofnął się o krok i rozłożył dłonie. Wydawał się jeszcze starszy niż wcześniej, prawie przedwieczny, kamienny, z gruzem na koniuszkach palców.
– To straszna śmierć. Krótka, bo ile można znosić, gdy coś rozrywa cię od środka? Jak sam stajesz się raną wewnątrz siebie, a potem wszystko cię opuszcza. Wyrzyna się z ciebie. Wątroba. Kości. Serce.
– Skur… – Królu wybałuszył oczy, chwycił się za gardło gazrurka brzęknęła o podłogę, poleciał za nią.
– Nim zrobi się ciemno, przyjdzie światło pełne kolców. Rozorze cię i powlecze za sobą. Śmierć przez uduszenie – rzekł stary, a Królu wił się u jego stóp, rozdziawiając usta, oszalałe dłonie usiłowały wepchać choćby haust powietrza.
– Tak. – rzekł mu stary Zembrzycki. – mniej więcej w ten sposób to wygląda.
• • •
Warszawiacy - spis odcinków
• • •
Łukasz Orbitowski - (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.
Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".
Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".
Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.