Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 37.
Królu ćmił szluga na Międzynarodowej, gdzie wszystko się zaczęło. O tutaj, o garaż koło spożywczaka roztrzaskał się tamten dziwny facet. Stali wtedy o świcie z Mądrym Mieciem, no ale Mądrego Miecia już nie było. Królu wspominał swoje krótkie życie. Co go przywiodło do tego miejsca, do tego wieczoru? Nie wiedział.
Zawsze myślał o sobie, jako o kimś, kto prześlizgnie się przez świat bez spinki. Dla spawacza zawsze znajdzie się robota, ale po co się spieszyć? Łapał tylko dobre fuchy. Pracował ze starszymi, żeby się doszkolić, a ci chętnie zdradzali mu swoje sekrety. Lubił popijać piwo, grać w „God of War” i „Call of Duty” po sieci, z menami na całym globie. Czuł wówczas, że przynależy do czegoś więcej: jest obywatelem świata. Zaglądał do rybnej na rogu, albo i do piwiarni koło Market Europa, który akurat z Europą niewiele miał wspólnego. Co któryś piątek wpadał do Maski na Krakowskie Przedmieście i jeśli miał szczęście, nie wracał sam. Najlepiej do niej. Matula się piekli, ale i oko przymknie jak trzeba. Zresztą, ostatnimi czasy trochę inaczej przyglądał się kobietom. Wartałoby by przygruchać coś na dłużej – myślał jeszcze nie dawno – nie, żeby zaraz się żenić, ale tak, żeby razem pogotować, potem na weekend do Sandomierza. Czemu nie? Matula poczułaby się lepiej.
Nie czytał książek, nie bardzo wierzył w Boga i chciał tylko urwać coś z młodości. A jednak stał tutaj, na Międzynarodowej i patrzył jak inni się schodzą.
Od strony Waszyngtona nadciągał Edzio Kabura, zwalisty człowiek w wiekowym flejersie. Pomarańczowa podpinka dawno zrobiła się czarna. Nosił tanie adidasy i wielokrotnie zszywane spodnie szturmowe. Z kieszeni, owinięta w szmatkę z irchy sterczała flaszka, której Edzio zawdzięczał swój przydomek. Nigdy nie widziano go bez niej. Zacięta morda nie zdradzała uczuć. Powiadali, że Edzio przesiedział ładnych parę latek za połamanie przedramion swojej ślubnej, te źle się zrosły i panna wyglądała już zawsze jak papież błogosławiący wiernych. Ciupa odebrała mu pracę, rozwód – dach nad głową, zresztą było mu już wszystko jedno. Kradł, pił i klął na baby. Wszystkim łapy francowate połamać, i tak do roboty się nie nadają – tak wrzeszczał po pijaku. Przystanął przy śmietniku, wygrzebał papierosa i zwrócił się do Króla po ogień.
Za nim wlókł się Chora Głowa, jeden najstarszych i najbardziej szanowanych meneli na Pradze, a kto wie, może i w całej Warszawie. Nikt nie wiedział, ile ma lat i jak mu na imię. Pijał wyłącznie piwo, jeśli nie liczyć napadów kaszlu cieszył się doskonałym zdrowiem i umiał zakasować niejednego. Za najczarniejszego Gierka dostał nielichy łomot na komendzie. Odtąd nosił głowę krzywo i narzekał na nagłe ataki migreny. Lubił wygłaszać płomienne tyrady, dzielić się mądrością z innych czasów, która, jak zwykle w takich przypadkach, okazywała się zdumiewająco aktualna. Tutaj przybył w innym celu. Pociągnął ostatni łyk mocnego strzelca i wprawnym ruchem roztrzaskał butelkę o latarnię. Ocenił jakoś tulipana swym przenikliwym spojrzeniem i uniósł go jak król puchar, na cześć zwycięstwa.
Z wysokich bloków po lewej wysypywali się młodzi. Część Królu znał z widzenia, większości – nie. Kolesie o zapitych mordach, policzkach o barwie skuna, w czapkach i workowatych spodniach. Cała falanga. Rozmawiali ze sobą, lecz, w miarę docierania na ulubione miejsce, milkli, ponosząc głowy. Każdy sprawdzał, czy zabrał to co najważniejsze. Noże sprężynowe i teleskopowe pałki, nahajki i krótkie kije baseballowe. Krasny, z którym Królu czasem wymieniał się grami przytargał gruby łańcuch, zwinięty na dwoje. Głowę obwiązał chustą, na chustę wsadził czapkę z prostym daszkiem, małpując czarnoskórych raperów. Otworzył butelkę absolwenta, łyknął z gwinta i puścił w obieg.
Ze spożywczaka, dzierżąc dwa bełty wychynął Ponton, odziany w skórzaną kurtkę-bombkę i spraną niemiłosiernie koszulkę Def Leppard. Luźne dżinsy wsadził w wojskowe buty: te mógł nosić jeszcze sowiecki żołnierz, wyzwalający zrujnowaną Warszawę. O Pontonie to dopiero mówiono: wariat, szajbus, narkus jakich mało. Lata temu mieszał heroinę, potem pomieszał sobie zmysły i naspeedowany po uszy zwykł rzucać się do rzek i kanałów. Dlatego nowe zadanie przyjął z entuzjazmem. Teraz już sporządniał, pijał jabłka i niewiele mówił, chyba, że go rozdrażniono. Wówczas – Królu wiedział to z pewnego źródła – chwytał miglanca za fraki, obracał łbem do dołu i potrząsał tak długo, aż tamten nie zemdlał. Potem odrzucał nieprzytomne ciało jak kapsel od piwa, otrzepywał dłonie i mówił „no” z niepowtarzalnym, dziecinnym uśmiechem na ustach. Takim właśnie, jak w tej chwili.
Na rogu Walecznych, tam gdzie knajpa mongolska, trwał prawdziwy dramat. Stasio Czesak, ten który robił wykończeniówki, palił camele i walił tylko kolorowe miał problemy z dołączeniem do swoich. Ubrał mocną skórzaną kurtkę, robotnicze buty o grubej podeszwie, na czoło naciągnął czarną czapkę, w łapie trzymał klucz francuski długi na łokieć. Przed nim klęczała Mańka, obejmowała kolana, całowała dłonie i błagała, żeby nie szedł. Bo zginie, bo stanie się coś złego. Śniła o tym. W papilotach i podomce. Pantofel zleciał jej z gołej stopy. Błagała: nie idź ty mój, ja cię nie puszczę. Ja zrobię, co chcesz. Już będę dobra. Złego słowa nie powiem, wódeczki ci doniosę, mintaja zrobię z frytkami, a mieszkanko to na błysk. Do kawiarni pójdziesz, z kolegami posiedzisz. Ale teraz zostań. Czemu mi to robisz? A Stasio Czesak westchnął, jakby ktoś mu pierś dociskał, wepchał klucz za pas, chwycił swoją Mańkę za nadgarstki i uniósł łagodnie.
– Pójdę – powiedział – bo iść muszę. Gdybym nie musiał, zostałbym przy tobie, moje jedyne Słońce, moja wspaniała Królewno. Za Mądrego Miecia idę. I innych zabitych, nawet za glinę, co mi tam. A jakbym nie poszedł, tydzień dwa, nie mogłabyś na mnie nawet popatrzeć ani dotknąć. Bo każde gówno się do mnie przyklei. Nie zdrapię. Więc Słońce, Królewno, Czekaj na mnie cierpliwie. Zrób herbatę i zmróź wódeczkę. Potem wymyj się ładnie. Dziś o poranku będę cię miał.
Zostawił ją i poszedł, bez oglądania się. Odprowadzała go wzrokiem pełnym smutku i podziwu. Przychodzili inni. Winetoo z jednym okiem i Iktorn z czarną brodą, między nimi kołysał się nażelowany łeb Leonsia. Gruba Berta – facet któremu wyrosły cyce. Mięciutki Cocolino z siekierą strażacką i zarostem do pasa, obok niski Turek o trupiobladej cerze, Dwie Pełne i Peny, Smoku, Karoca, Winobranie oraz Szatan. W milczeniu gromadzili się w pobliżu Króla, a woń biła od nich taka, że muchy pospadały.
Królu popatrzył po zgromadzonych. Wszyscy. A jak kto nie przyszedł, ten buc, menda i kanalia. Bez słowa, bo i co tu mówić, zdusił papierosa, napił się wódki, sprawdził raz jeszcze, czy nóż dobrze leży w dłoni i ruszył na przedzie kolumny. Szli środkiem Międzynarodowej, nie bacząc na nikogo, odprowadzani przez wycie psów i klaksony. Kierowali się prosto na Brukselską, do wodociągów.
• • •
Warszawiacy - spis odcinków
• • •
Łukasz Orbitowski - (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.
Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".
Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".
Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.