Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 35.

Tylko ciepła ciemność. Kamila dotknęła oczu, przerażona, że oślepła. Gdzieś obok, kokosił się Świętek. Spanikowana, przetrząsała kieszenie. Gdzie latarka? Gdzie plecak? Wymacała ręką. Miękka ziemia, jak na świeżym grobie. Palce wchodziły głęboko. Cofnęła ja przerażona, sama zaczęła się cofać, byle dalej, nawet z powrotem do Ewki.

Coś ugniatało ją w udo, zapalniczka. Błysnęło światełko. Odetchnęła.
Plecak leżał tuż za nią. Znalazła latarkę i poświeciła akurat na skołowanego Świętka, który kląc otrzepywał ufurmanione dłonie. Uniósł kciuk. Udało nam się, będzie tylko lepiej. Siedzieli chwilę w ciszy, nie będącej ciszą do końca: raczej półciszą, wybrzmiewającym z wolna oddechem. Tak, zrobili to, pomyślała Kamila.
Pierwszym, na co zwróciła uwagę, był zapach. Żadnego odoru ziemi, gnijącej wody, trupa – w zamian, delikatna woń rosy, jakby gdzieś tam w głębi, na ogromnych łąkach kwiaty obracały kolorowe główki do podziemnego słońca. Wyczuwała też orzechy, świeże jabłka przecięte na pół, ostrą woń śliwkowego wina. Zapytała Świętka, czy jej się nie zdaje, ale tylko wzruszył ramionami.
Poświecili po ścianach. Snop świata zagubił się w ciemnościach. Zabrali swoje rzeczy i ruszyli przed siebie. Świętek przodem, wyjął siekierę i machał nią co chwilę. Można pomyśleć, że odpędza od siebie wrogów, nim zdążą przybyć. Dotarli do ziemistej ściany. Kamila nie mogła odgadnąć, w jaki sposób ją zbudowano, a i Świętek miał z tym kłopoty: wyglądała, jakby wykrojono ją jednym potężnym cięciem. Przecięte kamienie, fundamenty. Tak, bo były tu też resztki kamiennych domów, podobne teraz preparatom w przedwiecznym laboratorium. Wykrojone okna, podłogi, ściany. Kamila wyciągnęła rękę. Świętek chwycił ją za przegub.
– Nie dotykaj!
Jak żeglarze na ciemnym morzu trzymają się gwiazd, tak oni szli blisko ściany, bojąc się zagubienia w pałacach pod Warszawą. Mijali kości dawnych zwierząt, kawałki zbroi, starych i nowych. Trafił się napierśnik husarski, hełm z rdzawą przyłbicą, karabin, hełm znowu, niemiecki, ale z przegniłym strzępkiem biało-czerwonej opaski. Długie bagnety, lance, buzdygany. Proste domowe sprzęty: nóż, kołowrotek, maszyna do pisania, przecięta w ten sposób, że mogli zaglądnąć do jej wnętrza. Blaszane miski. Obok nich, kości dawnych właścicieli. Białe palce zaciśnięte na rękojeściach. Także zwierzęta: psy, krowy. Ucięty róg.
Owładnęło nią poczucie spokoju i odniosła wrażenie, że jeśli z całych sił nie będzie myśleć o Piotrku, którego musi ocalić, zwyczajnie o nim zapomni. Tak jak całe jej dotychczasowe życie stawało się czymś nie tylko przeszłym, ale i obcym, starą skórą zrzuconą na potrzeby nowego, piękniejszego ciała.
Korytarz, sala, jama – jakkolwiek nazwać miejsce, które przemierzali – opadła ostro w dół i Kamila musiała się napocić, żeby utrzymać równowagę. Świętek używał siekiery jak laski. Zniknęły domy, zbroje i kości, ziemia stała się ciemna, ustępując wkrótce miejsca litej skale. Tam skamieliny, ślady po skorupiakach, a także, co Kamilę wprawiło w osłupienie, szeroka żyła złota, tak zachwycająca, że chciało się wsadzić w nią palce. Nie dotykaj, powtórzył Świętek. Szli też po skale, musieli się jej czepiać, raz nawet Kamila zjechała na tyłku kilkanaście metrów. Przerażony Świętek krzyczał wtedy w ciemność, aż zastał ją usadowioną w kotlince i roześmianą.
straszliwy gorąc. Aż nie chciało się wierzyć, że może być tak ciepło. Nim zorientowała się co robi, już zrzuciła kurtkę i szperała przy guzikach bluzki. Rozpięła ze trzy, nim się połapała, spojrzała zawstydzona na Świętka, ten wcale się nie wstydził i wyrywał do przodu w samym tylko podkoszulku. Jakiś taki inny: trzymał się prosto, wciągnął brzuchol, a pod włochatą skórą grały mocne mięśnie. Pogwizdywał sobie, łajdak jeden, fajny facet mógłby być, gdyby coś ze sobą zrobił – taka myśl przeleciała jej przez głowę – Werner w porywach nie wyglądał lepiej. Jak właściwie wyglądał, czego od niej chciał, jeszcze to mogła sobie przypomnieć. Ale kiedy to było.
– Mów do mnie – poprosił Świętek.
Załapała, o co chodzi i zaczęła gadać, byle co, przynajmniej szybko. Padło na Wernera, jak się poznali, co lubił i czemu zawsze uważała, że zasługiwała więcej niż jej dawał. Świętek odwdzięczył się historią swej szkolnej miłości, zarżniętej skutecznie przez rodziców wybranki. Taka mądra dziewczyna z dobrego domu ni chuja mogła zadawać się z chłopakiem z zawodówki i tyle z tego wyszło. Świecili przed siebie. Rzeczywiście, chujowo, zgodziła się Kamila i opowiedziała, jak to pojechała do Holandii ze swoim ówczesnym, na sałatę. Oszczędzali robotę jak mogli, zadanie na trzy dni rozciągnęli na tydzień, daliby radę drugie tyle, lecz przyszli ci cholerni Jugosłowianie, robili, jakby im spluwę do głowy przystawić i jeszcze donosili na innych. Jugole to mała pizda przy Niemcach, odrzekł Świętek i opowiedział, jak to się robiło na początku lat dziewięćdziesiątych. Langsam, langsam i zesramsam, chciałeś robić więcej, nie można, mniej też nie. A jacy szpicle! Kumpla capnęli w tramwaju, miał na sobie robocze ciuchy i gadał po polsku. Po sprawie. Na kopach wrócił do kraju. Teraz to inaczej, można legalnie w jukeju, a jak pootwierają rynek za Odrą, to zobaczysz, królewno, nikt nie zostanie w takim Opolu. Racja, zgodziła się Kamila i chciała opowiedzieć, jak to jej stara, dobra znajoma nacięła się na wakacyjnej fusze we Włoszech, gdy wyrósł przed nią jeden z Warszawiaków. Pojawił się znikąd, po prostu stał: muskularny starzec bez zębów, o całkiem białych oczach i ruchliwych nozdrzach, jakby zagnieździły mu się tam robale.
Skoczył w jej stronę i obalił na ziemię. Próbowała go z siebie zrzucić, wbiła kolano w brzuch, na próżno, nawet nie poczuł. Zdezorientowany Świętek szukał okazji by prasnąć go siekierą, a Kamili nie skrzywdzić. Stary obrócił ku niemu gniewną głowę, mruknął i Świętek poleciał wysoko, bezradny, jakby szarpnięty sznurem. Pacnął w mroku.
Kamila biła już na oślep. Suchy język krążył po jej szyi. Stary ten nie pachniał, nie pocił się, a w jego twarzy nie odnajdowała niczego ludzkiego. Jaka twarz. To czarna jama obciągnięta skórą. Wzniósł się teraz nad nią, klaszcząc jak szaman, rozczapierzył palce, już długie pazury pędziły w stronę twarzy Kamili, gdy z głębi za nimi dobiegło zawodzenie.
Dźwięk jak nóż wbity w głowę, przepełniony niewysłowionym cierpieniem. Daleki i bliski jednocześnie. Króciutki, a nie chciał wybrzmieć. Kamila struchlała, już wolała te palce, zapragnęła umrzeć, bo i po co komu życie na świecie, gdzie istnieje taka rozpacz.
A stary jęknął, zsunął się z niej i uciekł.

• • •

Warszawiacy - spis odcinków

• • •

Łukasz Orbitowski - (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.

Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".

Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".

Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information