Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 17.

Piotrek z wolna dochodził do siebie.
Gdy ocknął się w mieszkaniu Kosmy, nie mogło już być gorzej. Leżał twarzą do ziemi i czuł, jak podłoga jęczy od uderzeń jego serca. Ledwo głowę uniósł, a tu gołe ściany, na bok się przekręcił – zafrasowany Świętek. Poprosił o wodę i łóżko, pierwsze dostał, drugie nie.

Odmówił szpitala i tylko siedział, sprawdzał tętno, a pod czaszką rodziły się różne, niepokojące rzeczy. Stare obrazy, pomięte fotografie, długie smugi ludzi ciągnące się przez Warszawę. Znał je. Żyd i kupiec, dama z przedwojnia, komunista w garniturze z wypchanymi ramionami, dziwka, ksiądz, święty.
Siedzieli okrakiem na mieście, które było i stare i nowe.
– Przejdzie – rzekł mu Świętek – ja miałem czołgi, łapiesz młody? Rodziła je ziemia, gdziekolwiek nie szedłem. Były jak wielkie robale, porastała je, nie wiem jak powiedzieć. Skóra. Ludzka. Z brodawkami, kępami włosów. Widywałem je przez jakieś dwa tygodnie. Normalnie, sunęły ulicami.
Piotrek zaraz pomyślał, że Świętek tak łże, wymyśla cuda na kiju, żeby po pocieszyć.
– Musisz dużo pić. Soki, nie wódę. Śpij, ile wlezie. I żryj młody, żryj za wszystkie czasy. Nie ruszaj się z miasta. Najlepiej z domu i nie sam. Cokolwiek do ciebie przyjdzie, to nieprawda. Prawdę masz, młody, na dole, tylko coś nie chce, żebyśmy zeszli – Świętek zawahał się, dodał – ty chcesz zejść, prawda?
– Żebyś, kurwa wiedział.
– Dobry chłopak.
Więc dobry chłopak próbował jeść i spać.
Przez pierwszych kilka dni było mu wszystko jedno, tak huczało w głowie, ale obrazy starej Warszawy stawały się coraz mniej wyraźne, zlewały się w jedną wielkomiejską zupę pełną rozpryskanych budynków, ludzi zrośniętych w wielką historię. Krzyk przeszedł w szept. Duch w niknącą kliszę.
Tylko pokarm stracił smak. Inni też tak mieli? Stąd wzięło się mieszkanie Kosmy. Choć on taki popieprzony.
Najpierw jadał to co zwykle: hamburgery, pizzę, kurczaczki, ale jaka kiedyś to była przyjemność, wgryźć się w tłuste udko i to tak, że pocieknie za łokcie, zapić piwem i wyprężyć się na słońcu. Żeby jeszcze młodą dupcię szczypnąć. Ale kurczak smakował jak guma. Do tego był suchy. Piotrek uznał, że to przez zmęczenie.
To samo z hamburgerami koło pomnika ruskich żołnierzy. Kubełek z KFC napełniono miękkim plastykiem, pizzę przy alei Waszyngtona polano czymś mdłym, polano lurą, posypano papierową pieczarką. Roztarł salami na języku i miał wrażenie, że się pokaleczy.
Ze snem podobnie. Najpierw zwyczajnie nie sypiał, dopóki Warszawa w głowie sobie nie poszła dręczyć innego kanalarza (ilu nas jest, myślał, ilu wie). Leżał do świtu, zasłuchany w dziwne słowa, te opowieści o tym jak handlowało się przed wojną, o walkach powstańczych dwa wieki temu, o pokojówkach oddających się kucharzom, płodach utopionych w Wiśle. Dziecięca główka ze skręconą szyjką. A potem, w rejonach czwartej, przeklinał siebie, zagłuszył inne demony: przeklinał durne ciało, co nie słucha własnych potrzeb. Jak tak bez snu? I głowę co przeklina, też.
Kiedy rozumiał, że nic z tego, że wygrażanie Bogu nie przywoła snu, wstawał z jękiem.
Cztery dni po tym jak zasłabł, pojechał taksówką do prostytutki ogłaszającej się w necie, na Usynów. Nawet mu się podobała. Mała, tłuściutka, biust na niego się wylał, czuł miękkość wielkiego łóżka, ale jej wcale. Co jest malutki, pytała, ty się mnie nie bój. Miała oczy ciepłe jak kolory na ścianach, ale wszedł w nią jak w coś zupełnie obcego. W rozmiękczone drewno albo kamień księżycowy. Skończył z uczuciem żalu. Wtulił się. Pozwól mi zasnąć, szepnął, po to tu przyjechałem. Ja tylko chcę spać. Przytuliła:
– Wielu przychodzi właśnie po to.
Przeleżał skulony kilkanaście minut, a ona, zapewne chcąc dobrze wywiązać się za te dwieście złotych zabrała się znów do roboty. Jęknął i poszedł.
Ale tej nocy, we własnym łóżku – zasnął. Następnej także. I tak dalej.
Miał sny najlepsze ze wszystkich, o widoku z okna na nasłoneczniony ogród, o górach i plaży. Kupowaniu w miłym sklepie. Jakiejś randce skończonej na czułym pocałunku. Ciepły deszcz.
Zjadł śniadanie: świeży pomidor tak delikatny, że rozpadłby się gdyby tylko trącić. Soczysta szynka ze wsi, taką miło się kroi, jej posmak długo został w ustach. Trochę kruchej kiełbasy. Kawa, niby zwykła zalewajka, a drapała w gardło że tylko oczy mrużyć. Na deser jabłko, wielkie i twarde. Na takim można zęby połamać. Piotrek wsunął je w paru kęsach razem z ogryzkiem i oblizał palce. Potem siedział i śmiał się do siebie.
W głowie, tak niedawno wzburzonej, można by zanurzyć rękę po bark i nie wyciągnąć ani jednej niespokojnej myśli. Wiedział, że przeżyje życie najlepiej jak umie, a potem zejdzie na dół, do Warszawiaków. Na razie do nich się nie wybierał, na obiad i piwo do Mandali owszem.
Miasto pulsowało smakiem i zapachem.
Już otwarli ogródek, przy wysokim murze za którym rozsypywał się dom. Ludzi przyszło niewielu, dziwne, zwykle oblegają to miejsce. Wypatrzył tylko dwóch biznesmenów opróżniających zaciekle miseczki, jeden co chwilę mierzył w drugiego chlebem czosnkowym mokrym od sosu. Była też samotna dziewczyna, ładna tylko taka niewyraźna. Pewno ją chłopak rzucił.
Piotrek zadumał się nad kartą. Rzadko tu przychodził, bo drogo, nic nie rozumiał z nazw potraw, wybrał coś ostrego, do tego piwo z butelki. Nałożył ciemne okulary i wystawił twarz ku słońcu. Kelnerka miała kolczyki w twarzy. Migotały jak szkło w stawie.
Biznesmen chlapnął sobie na koszulę i rzucił malowniczą wiązką przekleństw. Jego kumpel wyszarpnął chusteczkę, chciał podać i władował swój łokieć w jedzenie. Cień mignął nad stołem Piotrka.
Smutna dziewczyna poweselała na moment i pokazała im środkowy palec.
Piotrek dostał piwo. Cień się powiększył. Biło od niego chłodem. Piotrek odwrócił głowę.
Po pionowej ścianie, głową w dół, jak pająk schodził mężczyzna. Miał siną twarz topielca, z ust lała mu się woda. Nosił strój kanalarza. Spłynął na ziemię, jednym szarpnięciem wylądował przy stoliku, naprzeciw Piotrka. Splótł opuchłe dłonie. Piotrek upuścił piwo.
Janek.
Jego brat.

• • •

Warszawiacy - spis odcinków

• • •

Łukasz Orbitowski- (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.

Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".

Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".

Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information