– Polska proza śmierdzi – rozpoczął Andrzej i ogarnął wzrokiem małą salkę. It sucks – jak powiedziałby każdy Żyd w Milwaukee! – wykrzyknął. Pierwszy człon zdania rozjaśnił twarze warsztatowców, drugi na powrót je przygasił. Nawet suka, która obwąchiwała pod ławkami nogawki uczestników, zastrzygła uchem na słowo “Żyd” i skierowała zaciekawiony pysk w stronę Andrzeja.
– A wiecie dlaczego? – ciągnął dalej – Wszystkiemu winna nasza poezja! – i tu rozładował napięcie, ciągnąc dalej swój wywód o naturalnej, językowej, oraz kulturowej – zasianej w romantyzmie – niezdolności Polaków do tworzenia dobrej mowy niewiązanej.
Dwa wysokie okna wpuszczały do środka umiarkowanie rozpraszające plastry lata: szemranie liści, cykanie ptaków i tak dalej. Czy cokolwiek mogłoby zepsuć atmosferę twórczej mobilizacji i skupienia? Wykładając zasady kompozycji bestsellerowej powieści, jej rytmu działań wewnętrznych i zewnętrznych, akcji i reakcji, konfliktu i rozwiązania, Andrzej obserwował nowo przybyłych autorów. Na samym końcu, z wyciągniętymi nogami i skrzyżowanymi rękami siedział Olaf. Mimo, iż wyglądał jakby wrócił z Love Parade, która zakończyła się policyjną obławą, słuchał, a nawet coś tam sobie pod nosem powtarzał. Pani od Suki, upstrzona fioletowymi i czerwonymi dodatkami podpierała dłonią głowę i skanowała salę rozproszonym wzrokiem, jakby jej zadaniem było siedzieć i pachnieć, choć co jakiś czas – rzecz jasna nie tak często jak Szymon - zapisywała coś na odwrocie biletu PKP.
– Przemyślmy to dziś poważnie. Może choć czasem warto odłożyć na bok indywidualizm i ironię, by wykonać po prostu kawał dobrej prozy – dość zadowolony z odbioru, podsumował pierwszą część fazy teoretycznej. Większość już wstawała, rzucił więc na zachętę, że to się właśnie nazywa *colabore* – robienie czegoś naprawdę razem, z poświęceniem własnego stylu włącznie.
Miał w rękawie asa, którego wręczyła mu na dobranoc Lukrecja. Już teraz postanowił zagasić ewentualne pytania i protesty, ogłosił zatem przerwę na wróżby z chińskich ciasteczek.