Poranna sesja miała trwać trzy godziny, co w narastającym upale mogło się wydać lekką przesadą. Dlatego new-age’owy pomysł Lukrecji wpasował się w przerwę idealnie. Towarzystwo rozluźniło się i częstowało żartami. Małe, lukrowane zabobonki, nabożnie ułożone w ratanowym koszyku, przechodziły od Joanny do Szymona, od Magdaleny do Olafa, od Pani Suki do Klemensa, który wracał właśnie z łazienki. Lukrecja przy każdym rozdaniu uginała nogę w kolanie i tykała z uśmiechem, jakby wręczała medale maratończykom.
Gdy Andrzej rozwinął swoją wróżbę, w jednej chwili wszystko przycichło, jakby za oknem detonowała bomba. Tylko nikt jej nie usłyszał, oprócz Andrzeja, którego dłonie zaczęły się pocić, oddech poważnie spłycać, a włączony alarm umysłu nawoływał do ucieczki.
Roześmiana, zapewne za sprawą swojej zabobonki, Joanna podeszła do Andrzeja, by wypytać o kilka szczegółów technicznych. Kiwał tylko głową, lecz i to po chwili stało się nie do zniesienia.
– Chwileczkę – powiedział, przeprosił, i poszedł szukać schronienia nad zlewem. Wypuszczony przez dzisiejszy koszmar bumerang właśnie wrócił. Andrzeja postrzelono w wiadomą piętę i rekonwalescencja nie będzie prędka. Chlusnął na twarz strumień wody i spojrzał w lustro. Ze torby na laptopa wyciągnął piersiówkę z Jamesonem i duszkiem opróżnił połowę. Piłka w grze – pomyślał – poddać się poddam, choć raczej trochę pokuleję.