Fazy i zwały X muzy (10): The Trip

Julia Girulska

Rozpościerające się pod nami brokułowe pola falowały jak dyszący smok wawelski, który legł znużony u stóp kopca. Rzeka wiła się i lśniła, łyskając z dala perłowym pancerzem. Popołudnie było wolne, wypiliśmy piwo i idąc wydeptaną ścieżyną odgarnialiśmy z twarzy gałęzie czarnego bzu, które stopniowo nabierały żyłkowatości i faktury właściwej liniom papilarnym. Mistrz Twardowski, który zaprzedał duszę diabłu, za co ekstradowano go na księżyc, podobno w jeden z położnej tu jaskiń miał swoją pracownię.

Legenda głosi, że po eksplozji zwieńczającej nieudany eksperyment alchemiczny jego laboratorium rozpadło się na kawałeczki, które tworzą obecnie zręby skałek wapiennych, nazwanych od jego nazwiska – Skałkami Twardowskiego. Choć miejsce historycznej pracowni polskiego Fausta znajduje się w innej części Krakowa, na Krzemionkach, a budowa kościoła podgórskiego zniszczyła (a jakże) ostatnie ślady prac alchemicznych Mistrza, to nad naszą eskapadą unosił się jakiś demoniczny genius loci. Wzięliśmy we czwórkę kwasa – ja po raz pierwszy – i popołudniem, gdzieś między jednym egzaminem zdanym a drugim oblanym, powlekliśmy się ku szczytom wapieni jurajskich, by popatrzeć sobie na świat oczami dziecka. Ja, Brat Znanego Pisarza Młodego Pokolenia (BZPMP), nieżyjący już Poète Maudit oraz Mój Były-Alkoholik. Wiem, że nie wygląda to najlepiej: jeden pijak, drugi nie żyje, a trzeci w kraście... A jednak wieczór przebiegł nadspodziewanie dobrze, zaś pierwszy kwas stał się doświadczeniem, które pozwoliło odbyć archetypiczną wędrówkę (whatever) po terenach niezabudowanych mojej psychiki.

Poczucie uczestnictwa w inicjacyjnym misterium wejścia kuchennymi drzwiami do Ogrodu, gdzie jako pierwowzór kobiety odkrywam swój głęboki związek z naturą, by zaraz go zerwać i znów zostać z niczym, a potem misternie odbudowywać go od nowa, po czym pozwolić sobie na luksus Nerona – i patrzeć na płonące ściany nośne własnego systemu wartości. Poczucie to nie opuszczało mnie przez pierwsze godziny. Następnie, buntując się przeciwko fazie brutalności, w jaką weszli MB-A wraz z Poetą i słabości, jaką okazał wobec nich obdarzony końską grzywą BZPMP, schroniłam się w fazę dzieciństwa. BZPMP w swym osamotnieniu dołączył do mnie chwilę później. Przeżyliśmy cudowną i brawurową eskapadę, wspinając się jak opętani na strome, skaliste zbocze, gdy tymczasem zapadał zmrok. Odgrywających przed sobą jakąś dziwną grę o dominację MB-A i Poetę zostawiliśmy na dole piaszczystego leja, aby zeżarły ich łopiany, pochłonęła macierzanka oraz rozpanoszona, krwiożercza komosa.

Możliwość powrotu do dzieciństwa, do którego utraciłam dostęp ponad piętnaście lat wcześniej, ofiarowana mi choć na kilka godzin, była tak wzruszająca, jak niespodziewany powrót ulubionego snu, który przemyka przez uśpiony umysł podczas nieprzytomnej nocy po znojnym dniu w fabryce, a ja odkrywałam z radością, że pozostała jednak jakaś nikła więź między mną dzisiejszą a tym kimś, kim byłam dawno temu. Unikatowe przeczucie, że w gęstwinie pulsujących zielenią krzaków i chwastów czai się przygoda, której – wstępując w ciemność lasu – wychodzisz na przeciw, gdy tymczasem każdy krok zaspokaja i rozbudza od nowa ekscytację Niewiadomym, które musi zostać poznane. Oto odpowiedź na pytanie: „Dlaczego narkotyki?”. Podszewka świata znów staje się najlepszym materiałem do budowy własnego, sekretnego domku.

Gdy wspięliśmy się ponad korony drzew, a w oddali, nad miastem zapaliły się latarnie, znaleźliśmy się w kropce, bo dołu nie było widać; faza trochę się rozmyła w opętańczym wysiłku nieracjonalnej wspinaczki i do tego nagle okazało się, że zbocze jest bardzo strome. Zjechaliśmy na tyłkach, brudząc szorty, zagarniając ziemię pod paznokcie i drapiąc sobie twarze iglakami. Spadaliśmy w ciemność. Wracaliśmy do napęczniałych banią, przekrwionych umysłów naszych kolegów i ich fioletowawych twarzy, w upartym grymasie odmawiających powrotu do niewinności. To nie był dla nich pierwszy kwas, więc czy wzajemne prowokacje nie były wyrazem ich żalu za olśniewającym doświadczeniem, którego nie umieli przywołać? Może po prostu sprawiało im perwersyjną przyjemność ciągłe nakręcanie się do bycia gnuśnym i znudzonym. Mnie samej nie udało się już nigdy potem przywołać tego arkadyjskiego przeżycia z pierwszego razu.

Dzieci, dziś zajmiemy się pierwszą banią Petera Fondy. Tematem lekcji jest: „Czy branie narkotyków kiedyś było radośniejszym doświadczeniem niż dzisiaj?”

Młody, prężny i odnoszący sukcesy reżyser reklam telewizyjnych Paul Groves (wysoki Peter Fonda) trochę się zagubił. Jego żona, grana przez Susan Strasberg, to postać marginalna, ale stanowiąca jeden z biegunów kryzysu tożsamości Paula: on mocno przeżywa jej zdradę, ona tymczasem chce rozwodu. Aktorka, której sławę przyniosła w latach 50. broadwayowska rola młodziutkiej Anny Frank, jest jakby z innej epoki kina – serdeczna przyjaciółka Marilyn Monroe, miała romans z Warrenem Beattym. Co ona robi w filmie z Peterem Fondą, Denisem Hopperem i Brucem Dernem żrącymi kwasy na potęgę? Ciekawe, że jej postać pojawia się w ciągu pierwszych pięciu minut, a potem nie występuje już inaczej niż w ramach kwasowych reminiscencji głównego bohatera, co wskazuje na jej przynależność do sfery Przeszłości. Do dawnej epoki, z której, owszem, wyrasta postać Paula, ale z którą ten symbolicznie zrywa, zażywając swojego pierwszego kwasa.

Gdzieś na uboczu czai się drugi biegun – kryzys zawodowy, zwątpienie w sens wykonywanej przez siebie pracy, co do której Paul ma przeczucie, że nie jest ona niczym innym, jak kłamaniem za pieniądze. Powiedzmy sobie wprost: oto dość klasycznie zarysowany punkt wyjścia dla fabuły filmu o „podróży” duchowej człowieka, który chce coś zmienić w swoim życiu. Nie ma co mnożyć porównań filmowych, bo topos ten legł jak fundament pod gmaszyskiem pałacu X Muzy, rozbudowującym się na przestrzeni ostatnich stu dwudziestu lat z rozmachem właściwym planistom Pałacu Parlamentu w Bukareszcie. I w zasadzie nie o fabułę tu chodzi. Film The Trip z 1967 roku, w reżyserii Rogera Cormana, mistrza niskobudżetowych filmów klasy B, autora książki o dziele swego życia pt. Jak zrobiłem 100 filmów w Hollywood i nie straciłem ani centa, jest eksperymentem artystycznym, który za zadanie postawił sobie przybliżenie widzowi tego, co dzieje się w głowie człowieka po zażyciu LSD. Uroczo zagubiony, grający główną rolę Peter Fonda, na dwa lata przed swoją podróżą na motorze przez Stany jako Swobodny Jeździec, odbywa dość statyczny trip na kozetce u kumpla, który obiecuje go przeprowadzić przez zawiłości i grzęzawiska fazy, będąc buforem między wymykającym się zrozumieniu światem a naćpanym, skłonnym do popadania w paranoję protagonistą. Tymczasem Paul vel Fonda wymyka się swojemu przewodnikowi i opiekunowi, granemu przez brodatego Bruce’a Derna, i ucieka w nocne miasto by flâneurować po LA w samym środku bani zawrotnej.

 

 

Szczególnie godne uwagi są skromne, ale zaskakująco skutecznie oddające wrażenia psychodeliczne, środki filmowe wykorzystane w filmie. Począwszy od bajecznie kolorowych ujęć pochodzących jakby z wnętrza kalejdoskopu (co oczywiście jest nieco archaicznym sposobem przedstawiania halucynacji, budzącym uśmiech rozczulenia wobec jego naiwności), przez najbardziej udane sceny splątań miłosnych z półnagimi postaciami pomalowanymi w wielobarwne izohipsy wzięte jakby z map poziomicowych; fantazje erotyczne współgrają z synkopowymi wzorami świateł rzucanymi na wijące się ciała, tworząc wybuchową op-artową mieszankę; po najmniej udane peregrynacje głównego bohatera po światach możliwych, zamieszkałych przez karły, jeźdźców w habitach z zasłoniętym głowami i inne, podobno rozpoznawalne elementy scenografii (np. karuzela) z wcześniejszych filmów Cormana (w tym także z jego serii ekranizacji prozy E. A. Poe'go).

Sceny, w których bohater dochodzi najdalej ku źródłom egzystencji, swojego strachu przed śmiercią, roli kobiet w jego życiu i poznaniu samego siebie, czyli zrealizowane ni to w stylu Luis Buñuela, ni to Mai Deren sceny plenerowe, choć najsłabsze scenariuszowo i artystycznie, są interesujące ze względu na możliwość przekonania się, że wcale nie łatwo o dobry surrealizm, a operowanie – sprawdzoną, wydawałoby się – symboliką to wyzwanie, z którego obronną ręką wychodzą tylko najwięksi artyści. Dużo lepsze są nocne sceny miejskie: chaotyczny montaż neonów, napastliwych klaksonów i innych dźwięków miasta; klimat dyskoteki czyli wejście bohatera do popularnego groovy klubu przy bulwarze Sunset w Hollywood i charakterystyczne trudności w porozumieniu się z barmanką odnośnie zamówienia. Jack Nicholson, autor scenariusza, z dużym znawstwem odmalował różne dziwne sytuacje, które mogłyby przytrafić się człowiekowi na kwasie i z wdziękiem oddał bełkotliwy często mętlik myśli, wrażeń, olśnień oraz humor sytuacyjny postępujący w krok za zdezorientowanym i ufnym bohaterem na jego ścieżce do zatracenia.

 

 

Epifanie Petera Fondy zostają w czuły sposób odarte ze swojej patetyczności, czego najlepszym przykładem jest scena w całodobowej pralni samoobsługowej. Fonda w amoku otwiera wszystkie pralki uznając, że chciałyby pooddychać, a potem prosi czekającą na swoje pranie przypadkową dziewczynę o to, by spróbowała się z nim „naprawdę porozumieć”. Dziewczyna zaniepokojona jego ekstrawaganckim zachowaniem ostatecznie wzywa policję. Jest to równocześnie liryczna scena, ze względu na romantyczną tęsknotę głównego bohatera, która tak otwarcie manifestuje się po zażyciu narkotyku, i humorystyczna, bo dziewczyna do pewnego momentu nie pozbawiona jest ironicznej inteligencji, która przywraca właściwe proporcje nierealistycznym oczekiwaniom filmowego Paula. Scena ta ostatecznie pozostawia nas z poczuciem złości na powagę dorosłego świata i rzeczowość konwencjonalnych relacji międzyludzkich.

„Podróż” Paula Grovesa to w pełni pozytywne doświadczenie, które owocuje – mimo chwil grozy – uporządkowaniem jego świata duchowego. Reasumując, The Trip to szalenie pogodna, hippisowska wizja człowieka, narkotyków i ich wzajemnej, przyjacielskiej relacji, jeszcze nietkniętej zwątpieniem i rozczarowaniem, które nadeszły szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli. Już Swobodny Jeździec, hit 1969 roku przedstawia całkowicie inny obraz czasów, a sceny psychodeliczne nie bez powodu rozgrywane są na cmentarzu, w palącym słońcu południowych stanów, z kołującymi nad głową sępami, które tylko czekają na padlinę Petera Fondy. Najprawdopodobniej branie narkotyków było kiedyś radośniejszym doświadczeniem niż dzisiaj. W przedostatniej scenie filmu The Trip pewna atrakcyjna nieznajoma, której drogi od dłuższego czasu przecinają się z drogami naszego bohatera, ma wreszcie okazję porozmawiać i pokokietować Paula, któremu w paranoi schodzącego już kwasa zdaje się, że ściga go policja (wezwana jeszcze przez dziewczynę z pralni). Tajemnicza blondynka mówi do niego z rozbrajającą szczerością: „What police? There are no police! I don’t believe in police”. I stąd radość, właśnie stąd.

• • •

Fazy i zwały X muzy – spis odcinków

• • •

Julia Girulska (ur. 1986) – zawód wyuczony: filozofka, zawód wykonywany: operatorka kamery. Jeździ po świecie; patrzy, jak ludzie łowią ryby; nawraca myśliwych; kocha zwierzęta. Kino od zawsze było jej bliskie, kino narkotykowe – dopiero, odkąd dorosła.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information