Fazy i zwały X muzy (9): Party Monster & Party Monster: The Shockumentary

Julia Girulska

Pewien typ życia nocnego konsekwentnie przepada w mrocznych otchłaniach kryjących się pod schodami do dyskotek. Nocny brokat zostaje starty z blatów, ktoś znajduje srebrny guzik na danceflorze i klnie z rozczarowania.

Zawalenie się schodów do wielopiętrowego klubu potocznie zwanego „Wielopolem” – ostatnimi laty strasznej szmaty wśród krakowskich lokali – ma określony wymiar symboliczny.

Kiedy na tłum oblegający schody do Kitschu, znajdującego się na ostatnim piętrze odrapanej kamienicy przy ul. Wielopole 15 w Krakowie, nie podziałały standardowe procedury postępowania: wylewanie roztopionego ołowiu na wyczesane koafiury i odpychanie drabin szturmowych przytrzymywanych tipsami – powzięto krok ryzykowny i ostateczny. Zdecydowano, że schody zostaną wysadzone w powietrze i kilkaset osób, które nie wiedzieć czemu wyobrażało sobie, że to taka ich weekendowa drabina do nieba, a obszczane purgatorium, w którym stoją po kostki, to sam Betel, poleciało załamując w zgryzocie ręce, głowami w dół, prosto w otchłań pełną płomieni i wideł wymierzonych w ich obnażone genitalia. Spadli do piekła. Schowek na miotły uległ zniszczeniu, zasypani gruzem ludzie, którzy utknęli na zawsze w piwnicach kamienicy (bo i tam była jakaś dyskoteka o otwarcie dresiarskiej proweniencji i ciągle zmieniającej się nazwie), musieli w końcu się zjeść. Od tej pory nie ma z nami „Wielopola”, a obliczone nie-wiadomo-na-co próby reaktywacji tego miejsca skończyły się żałośnie pustawą przez większą część tygodnia przestrzenią w eleganckiej kamienicy przy rogu Rynku i Grodzkiej.

 

 

Tak naprawdę, symboliczny wymiar tego wydarzenia rozgrywa się w całkiem innych rejestrach niż brzmienie trąb jerychońskich, które być może maczały swoje palce, tfu, trąby, w tym całym sodomicznym bajzlu. To dźwięki budzika z komórki, który stawia na nogi całe pokolenie pracujące w „korpo” lub, co gorsza, w uwłaczającym inteligencji telemarketingu. Zmuszeni, co przykre, do wtłaczania w swój krwiobieg spirytualizowanego piwa i rozcieńczonych kamikaze, bo nie mogą zdobyć na rynku nawet ekwiwalentu „niegdysiejszych śniegów” – piją. Nie ma bieluchnych mitsubishi i nie ma czerwoniutkich wisienek (na melodię Cichosza). Zasadnicze pytanie o to, „gdzie się przeniósł ZŁOTY CIELEC IMPREZY?”, ściśle wiąże się z zagadnieniem o gorzkim jak pixa posmaku ekonomicznym. Wielka Niewiadoma zawisła nad zależnością między popytem, podażą i produktem. Nie rozwiązałby tej zagadki sam John Maynard Keynes – dlaczego udany produkt, na który jest duży popyt, znika z rynku? Jeśli jakiemuś dilerowi wpadłoby do zakutego łba, by reintrodukować piguły z dekadenckiego przełomu wieków (XX/XXI) na miejski grunt, to musiałby teraz wychować sobie od początku nowe pokolenie konsumentów, bo zapotrzebowanie na śmiałą, euforyczną i fiksacyjną rozrywkę, które obejmowało zasięgiem ludzi z różnych warstw społecznych – wygasło. Niby jakieś pędki mefedronu i jego pochodnych kiełkowały nadzieją na powrót starych, dobrych czasów, ale zuchwały pochód proszla prędko został rozgromiony, a jego przodownicy zostali rozstrzelani kulami z ziemniaków i żyta. Dajcie mi dziś jedną taką imprezę z tych, jakie pokazywane są w Human Traffic (reż. Justin Kerrigan, 1999 r.), a dam Wam konia. Dobra, może i nie mam konia, ale Wy nie macie takiej imprezy.

 

Klub Limelight

 

Słynny nowojorski klub Limelight przy Szóstej Alei to symbol takiej właśnie zabawy. W okresie swej największej świetności, od połowy lat 80. do połowy 90., przyciągał fanów techno, industrialu i gotyku. Neogotycki wystrój dawnego kościoła episkopalnego, w którego przestrzeni mieścił się Limelight, sprzyjał obrazoburczej zabawie, queerowym przebierankom oraz, niewątpliwie, niezbyt dobrze zakamuflowanej wymianie handlowej określonego rodzaju. Kilkakrotnie zamykany przez policję na podstawie podejrzeń o handel narkotykami w jego obrębie, przetrwał do 1996 roku, kiedy brutalna polityka prezydenta Giulianiego położyła kres całemu tałatajstwu. Gwoździem do trumny dla klubu była głośna sprawa morderstwa, o które oskarżony został niejaki Michael Alig – najbardziej wpływowy promotor imprez w klubach należących do Petera Gatiena (właściciela m.in. Limelight, Palladium, Tunnel). Michael, będąc pod wpływem narkotyków, z pomocą współlokatora zamordował swojego dilera, któremu wisiał sporo pieniędzy. Rozczłonkowane ciało przechowywał w kartonie we własnym salonie przez dobry tydzień i przekonany o swojej nietykalności (!) chwalił się znajomym dokonanym czynem. Dziś nadal przebywa w więzieniu z dożywotnim wyrokiem i wygląda na to, że jako facet przed pięćdziesiątką stracił złudzenia, że kiedykolwiek będzie w stanie wyreżyserować z celi film o sobie samym (co roił, w swej megalomanii, przez jakiś czas). Niemniej jednak film, a nawet dwa filmy o Aligu powstały, choć zrealizowane już przez kogoś innego.

 

Michael Alig

 

Zacznijmy od filmu fabularnego, bo choć znacznie słabszy od dokumentu, to za to „z gwiazdorską obsadą”. W Party Monster z 2003 roku (reż. Fenton Bailey i Randy Barbato) występują m.in.: Macaulay Culkin, Marilyn Manson, Chloë Sevigny i Seth Green. W postać Michaela Aliga wciela się Culkin, w swej pierwszej dorosłej roli od czasów Richiego Milionera z 1994 roku. Mały, osamotniony bogacz, który desperacko szuka przyjaciół, by z ich pomocą udaremnić próbę przejęcia majątku rodziców przez podstępnego pracownika firmy ojca, to rola, z której chciałoby się zapamiętać Culkina. Na zawsze. Richie, w przeciwieństwie do Party Monster, nie pozbawiony jest filuternego uroku komedii familijnej lat 90., a i nasza mała, męska Shirley Temple doskonale radzi sobie w roli dzielnego milionera. Tymczasem w Party Monster -- groteskowej ekranizacji pamiętników Jamesa St. Jamesa pt. Disco Bloodbath –Culkin nie potrafi udźwignąć roli Michaela i stale balansuje na granicy szmiry. Początek filmu pozytywnie zaskakuje estetyką kina niezależnego, eksperymentalnego, a nawet świadomie teatralnego. Można sobie pomyśleć: „Aha, to zabawa konwencją – w to mi graj!”. Szybko jednak okazuje się, że wrażenie amatorszczyzny nie jest w pełni zamierzone przez twórców.

Niedawno zmarły słynny dziennikarz i krytyk filmowy Roger Ebert, który jako pierwszy amerykański krytyk otrzymał nagrodę Pulitzera, nie najgorzej – co zadziwiające – ocenia rolę Culkina, jak i samą produkcję. Przyznaje filmowi trzy na cztery gwiazdki, choć identyczną punktację otrzymują od niego takie hiciory, jak Męski, żeński Godarda czy Parszywa dwunastka Aldricha. Na swojej stronie internetowej rogerebert.com – okrzykniętej przez Online Film Critics Society najlepszą stroną internetową z recenzjami filmowymi – przedstawia dość interesująco studium psychiki Michaela i jego homoseksualizmu. Sugeruje, że wybór orientacji Michaela nie był bezpośrednio związany z seksualnością, która angażuje bliskość i relację cielesną między ludźmi, ale raczej z potrzebą identyfikacji i zabawą tożsamością, której nie zdołał zdefiniować w dzieciństwie. Małomiasteczkowy klimat domu rodzinnego, w którym dorastał; ucieczka do Nowego Jorku w celu zostania nowym Warholem (jako postać, nie artysta), chęć zaistnienia za wszelką cenę i bezceremonialne wykorzystywanie ludzi do własnych celów – to etapy budowania tożsamości, którą Michael mógłby zasłonić pustkę wewnętrzną. Ebert odczytuje rolę Culkina jako próbę pokazania bohatera w masce, za którą skrywa się brak charakteru, uczuć i człowieczeństwa. Dla krytyka Culkin jest skuteczny, o ile jego gra demaskuje osobowość Michaela jako typ nieprzeniknionej, zdemoralizowanej psychiki wyjałowionej przez narkotyki.

 

Macaulay Culkin

 

Jak wspomniałam, ebertowska interpretacja osobowości Michaela wydaje mi się ciekawa i trafiona, ale za to, co zdobywca Pulitzera bierze w grze Culkina za dobrą monetę, ja bym nie dała złamanego szeląga. Próżność i pustka postaci odgrywanej przez niego w żaden sposób nie tłumaczy rzeczywistego powodzenia Michaela, jego sukcesu towarzyskiego i faktu, że ludzie stawali na głowie, żeby należeć do jego „dworu”. Michael w interpretacji Culkina to zarozumiały smarkacz – rozkapryszony i słaby, żyjący w świecie swoich fantazji, z których największą jest zrobienie niezapomnianej imprezy. Nie ma w nim nic, co mogłoby zjednywać sympatię rówieśników; uzasadnić władzę, którą niewątpliwie miał nad ludźmi, i co czyniłoby z jego spektakularnego wzlotu i upadku historię wartą upamiętnienia. A w prawdziwym Michaelu Aligu było, o czym mamy szansę dowiedzieć się z dokumentu Party Monster: The Shockumentary.

 

 

Ten prosty formalnie dokument z 1998 roku, zrealizowany zresztą przez ekipę odpowiedzialną za późniejszą fabułę (pewne sceny w filmie fabularnym są dokładnym odwzorowaniem sytuacji uchwyconych na domowych nagraniach ludzi z otoczenia Michaela, które wykorzystano w dokumencie), rzuca sporo światła na środowisko skupione wokół Limelight. Prawdziwy Michael okazuje się niespotykanie charyzmatyczną postacią i diabelnie pociągającą osobowością. Posiadając komplementarną wizję siebie i utrafiając w potrzeby swoich czasów, Alig zaproponował zupełnie nowatorski styl imprezowania à la Club Kids. Poprzebierani za kurczaki, anioły i za kosmitów; z doczepionymi rzęsami, rozległymi plamami różu na policzkach, srebrnymi leginsami, w koturnach i woalkach Club Kids podbijali Nowy Jork. Spontanicznie organizowane przez Aliga imprezy, często konspiracyjnie promowane za pomocą biuletynu, który zaczął wydawać, gromadziły kolorową, naćpaną hałastrę – a to we wnętrzu TIRa, a to na stacji metra czy wreszcie w McDonaldsie przy Times Square. Rozpędzane niejednokrotnie przez policję, zgromadzenia te stały się legendą i modą, o której zaczęły się rozpisywać magazyny lifestyle'owe. Zaproszeni do telewizji, Michael, jego matka (sic!), James St. James i jeszcze kilka nieziemskich postaci z łatwością mogło się pogubić w swojej sławie z bycia sławnym. To nieprzebrane ilości narkotyków – takie, które poprawiłyby humor trawionemu poczuciem winy, zagorzałemu proszulowi, który jednak nie bierze tak dużo, jak myślał, stoją oczywiście za tym szaleństwem, które ostatecznie położyło kres istnieniu klubu Limelight, rave'owi oraz życiu Michaela Aliga na wolności. Warto obejrzeć ten dokument, choćby po to, by uronić łezkę nad czasami, w których chciano się bawić pod prąd, a oryginalność była – być może jedyną – cnotą. Ale jakie cnoty mamy dziś? „Szanuj swoją grilloprzestrzeń”.

 

 

• • •

Fazy i zwały X muzy – spis odcinków

• • •

Julia Girulska (ur. 1986) – zawód wyuczony: filozofka, zawód wykonywany: operatorka kamery. Jeździ po świecie; patrzy, jak ludzie łowią ryby; nawraca myśliwych; kocha zwierzęta. Kino od zawsze było jej bliskie, kino narkotykowe – dopiero, odkąd dorosła.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information