Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 2.

Komisarz Werner uprawiał miłość w poniedziałki, środy i soboty. Kamila zdziwiła się więc, gdy przyszedł w czwartek. Stał z miną niewinnego łobuziaka, gotowy do gry „Czy mnie wpuścisz”, miał wino w torbie z Almy i pachniał pall mallami. Kamila przyciągnęła go ku sobie, pocałowała w usta, ale niezbyt długo. Przyłożyła mu palec do nosa.

– Co cię tu przygnało, niedźwiadku?
W jej głosie nie było ciekawości czy chęci droczenia. Wizyta niedźwiadka była właściwie najlepszym, co mógł przynieść wieczór.
Położył jej ręce na biodrach. Niewiele brakowało, a złączyłby palce.
– Przygnała mnie spontaniczność.
Pchnął delikatnie i Kamila zaczęła się cofać, łagodnie i stanowczo zbyt wolno jak na oczekiwania komisarza Wernera. Jej pokój był cały niebieski, jakby kawałek nieba rozchlapać po ścianach. Zdjęcia kotów i zwierzęce figurki, książki, głównie w twardych oprawach, MacBook, z tych tańszych, ale przynajmniej biały, wyświetlał stronę o nikczemnościach życia w Kaliforni.
– Nie wiedziałem, że znasz takie słowo.
– Mogłem powiedzieć – zabrał się do jej bluzki. Małe guziki, a palce ogromne – że pomyliłem dni.
– Jesteś okropny.
– Nie. Jestem spontaniczny.
Bluzka upadła na podłogę, a oni na łóżko. Werner ruchami człowieka leniwego odsłaniał swoje włochate ciało, które w ogóle nie przypominało ciała policjanta: blade, wąskie barki, skóra zwisająca z brzucha. Kamila wysunęła się spod niego, uklęknęła, ich twarze znalazły się naprzeciw siebie.
– Powoli – szepnęła.
– Dobrze – odparł komisarz Werner.
– Całuj mnie.
– Dobrze – powtórzył komisarz Werner.
I całował, a za oknem przechodzili ludzie, przez żaluzje dało się dostrzec czubki ich głów. Werner muskał jej wargi, wodził nosem po ramionach tak gładkich, jak gładkie być mogą u studentki czwartego roku; wiedział, że na całym świecie nie ma nic równie gładkiego jak taka studentka.
– Czasem nic nie wiem, skarbie – mówiła cicho, z chrypką – z czym do mnie przychodzisz. Chciałabym wiedzieć, ale tylko w takich chwilach – jęknęła, gdy ujął jej pierś – żebyś opowiedział mi wszystko, a ja mogłabym to zapomnieć.
Komisarz Werner westchnął, wcale nie dlatego, że przejechała mu dłonią po plecach.
Jego zdaniem, Kamila uważała, że każdy gliniarz wsuwa pączki, pije kawę z plastikowego kubka, kupionego w Starbucksie albo W Biegu, a nade wszystko strzela się z gangsterami przynajmniej osiem godzin dziennie. Była w tym jakaś irytująca troska, no, ale Kamila miała inne zalety.
– Powiesz mi kiedyś.
Wstał, goły i naprężony.
– Całuj mnie – rzekł.
Przekręciła się na łóżku, w samych już jeansach. Paznokcie u nóg miała czerwone. Położyła się na boku, podparła ramieniem i pocałowała, aż Werner odgiął głowę do tyłu i wydobył z siebie przeciągły świst.
Przestała tak nagle, że go otrzepało. Patrzył na nią jak na dziwne zjawisko, kosmicznego stwora, który rozbił się akurat w tym łóżku. Co jest, chciał zapytać, ale tylko ujął ją za kark.
– Po prostu mów – poprosiła. Ucałowała na zachętę i znowu przestała – mów proszę. Potem pomożesz mi zapomnieć.
– To jest cholernie niespontaniczne – jęknął, Kamila ruszyła, a Werner napiął mięśnie ud i to tak, że zabolały – nic się nie działo – szeptał – to znaczy nic wielkiego i ja nie mam tajemnic, siedziałem na tej piep… Jezu, skarbie, tak, na tej pieprzonej komendzie z nosem w papierach, bo na tym polega moja praca, w gruncie rzeczy, to głównie taka praca jest, tylko potem musiałem się wkurwić, bo tę mendę, tego… tak, Klimczuka wypuścili.
– Klimczuk – przestała, żeby to powiedzieć.
– Nie przypominaj o nim, bo mi klapnie.
– Nie – zacisnęła rękę – nie oklapnie.
– Pół roku mrówczej pracy idioty – sapnął – uch, użeranie się z debilami. Od człowieka do człowieka, matoła prędzej, słonko, ja, taak, by było dobrze, i drań się nie wywinął. Bandzior, synuś tatulka. A zwalniają go w cztery dni, jakby, jakby – szukał słowa – ktoś mi w kieszeń naszczał.
Kamila cofnęła się z uśmiechem dającym najprzyjemniejszy rodzaj nadziei. Wyskoczyła z dżinsów jakby ją parzyły. Komisarz Werner wszedł na łóżko i wtedy zadzwonił telefon.
– Nie. Nie – poprosiła Kamila – nie odbieraj.
Ale komisarz Werner miał kilka dzwonków w nokii. Hałasował ten, który musiał być odebrany. Kamila patrzyła jak Werner, sapiący ze złości, ale w pełni podporządkowany wyrokowi losu, kokosi się z łóżka, grzebie w porzuconych spodniach, znajduje aparat. Wiedziała, że cokolwiek miało się dzisiaj wydarzyć tylko dla nich, umknęło.
Werner zdążył pomyśleć, że spontaniczność to gówno i farmazony. Odebrał. Posłuchał.
– Co ty gadasz? – rzekł – zaraz tam będę.

• • •

Warszawiacy - spis odcinków

• • •

Łukasz Orbitowski - (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.

Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".

Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".

Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.

 

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information