Kresy nie istnieją (1): Kobra, Szczota i Stary Park

Konrad Janczura

Polska to kraj małych miasteczek, dlatego – jak wszyscy wiemy – kraj ten tworzy iluzoryczny ład, w którym sielska pobożność i nabożna pracowitość są wyciągnięte na wierzch, a następnie pokazywane całemu światu. W państwie polskim lokalne periodyki jedynie fotografują rządzących, dumnie rozsiadających się na kolejnych nadaniach i rocznicach, by pokazać jeden najwspanialszy i niedościgniony wzorzec, odziedziczony po „szlachcicu na włościach”, będącym za pan brat z klerem i mającym wszystko w swoim posiadaniu. Niech zatem Lubaczów – małe miasteczko na Podkarpaciu – posłuży jako wzór dla opisania innych polskich miejscowości, gdzie życie od lat toczy się innym torem niż od Święta Plonów do Dni Swojskiego Jadła, wśród ludzi innych niż ci z serialu Ranczo. Niech pokaże się Polska wypełniona młodością, buntem i pokątnie poszukiwaną popkulturą. Z opowieściami o szaleńcach i kombinatorach. Inspirująca nieogarniętą, wariacką anegdotą. Bez obleśnych, źle ubranych pasibrzuchów. Na sportowo i z siekierą, z obłędem w oczach. Taka jest nasza ojczyzna.

 

 

Kresy nie istnieją (1): Kobra, Szczota i Stary Park

 

Gdybyśmy nie byli krajem małych miasteczek, bez końca moglibyśmy zachwycać się swoim rzekomym zeuropeizowaniem, które tryska mieniącymi się na wiele kolorów fontannami miejskimi, fantastycznymi kształtami nowo ufundowanych centrów kultury, iPhone'ami o poranku przypiętymi do sportowych strojów czy coraz to bardziej wymyślnymi rodzajami fast foodów. Ale jednak jesteśmy zbiorowiskiem „zadupii”, każdy z nas nosi w sobie brzemię swojej pierwszej komunii, włoskiego roweru z przerzutkami, otyłej ciotki, pijanego wujka. Pachnie wszędzie tą małą mieściną, pachnie dziesięciotysięczną ojcowizną, która, jak w Siódemce Szczerka, w swoim ślimaczym tempie prowadzi dzień, by wieczorem usiąść przed telewizorem i oglądać to, co się dzieje w nierealnej, zatłoczonej, zabieganej stolicy.

W Lubaczowie zawsze po staremu. Zaledwie 10 kilometrów od granicy z Ukrainą, gdzie wydaje się, że nic już nie ma, leży taka sobie mieścina: dwa kościoły, cerkiew (przez wiele lat służąca za kościół), dom kultury, kilka szkół i... Stary Park. Położone na uboczu parkowisko to stary kompleks alej, jakich w Polsce szlacheckiej było pełno. W centrum parku wzgórze, mieszczące resztki wspomnień po pałacu (w zasadzie tylko piwnice) oraz dobudowane po wojnie mostki, ławki i kamienne rzeźby, których też już nie ma. W Starym Parku właściwie nie ma już nic, oprócz zapuszczonej sadzawki i kilku drzew, gdyż okoliczna władza zażyczyła sobie w pewnym momencie przerobić to miejsce na... skansen. Większość elementów parkowych zrównano z ziemią i w sumie na tym się wszystko skończyło, bo od lat nic, co przypominałoby skansen, tu nie powstało.

Ale Stary Park przechowuje setki wspomnień kilku lubaczowskich generacji; tak szlachetnych, jak i zepsutych. Na wzgórzu pałacowym mieściła się bowiem mała muszla koncertowa, która widziała wszystko, co wykształciła tutejsza kontrkultura przez jakieś 20 szalonych lat. Sex and violence, drugs no limit, rock and roll and freedom – tak, opisując to, można już mówić po angielsku. Gdy podczas pierwszej komunii poznawało się grzechy główne w teorii, w Starym Parku szła praktyka.

Lubaczowska scena niezależna zaistniała dzięki uprzejmości lokalnych domów kultury oraz, podobno... księży fundujących sprzęt muzyczny. Podobno któryś z nich swojego czasu wsparł salę prób swoimi parafialnymi instrumentami i nagłośnieniem, odtąd więc można było przyjść i pobrzdąkać. A chętnych nie brakowało. I dobrze. Koczująca po małych uliczkach młodzież mogła w ten sposób łyknąć trochę zachodu, zachodu innego niż obrządek rzymskokatolicki.

Ale to nie wszystko.

Kiedyś, jeszcze pod koniec komuny, jakimś dziwnym trafem rozchodziły się po mieście płyty Sex Pistols i The Clash. Prawdopodobnie ktoś miał wujka w Ameryce. Generacja „kompocistów” dużo tu nabroiła, ale też zostawiła po sobie niespotykane dotąd zjawiska. Na przełomie lat 80. i 90. wielbiciele maku byli tym, co z miasta chciano wyrzucić na zbity pysk, pozbyć się, zwłaszcza podczas wizyty papieża (1991!), lecz oni twardo odcisnęli tu swoje piętno, o czym wielu zapewne chciałoby zapomnieć.

Tak się składa, że od dziecka byłem w sercu tych zdarzeń. Moja słynna ciotka, Kobra, razem z jej świętej pamięci mężem, Łysym, mieli znaczący udział w powstaniu alternatywnego Lubaczowa. To właśnie ów malarz Łysy miał wujka w Ameryce, dzięki któremu jako mały brzdąc trzymałem oryginalny egzemplarz Closer Joy Division, a zamiast fotografować mnie z Kubusiem Puchatkiem, rodzice mogli pochwalić się, jak to synek trzyma wielki plakat ze zdjęciem Patti Smith. Ciotka pracowała w domu kultury, gdzie wszystkie wujkowe winyle były puszczane podczas hermetycznych wieczorów oraz wypożyczane w rozmaitych transakcjach. Tak oto służyły wielkiemu ubarwieniu życia na prowincji, budowaniu nowej jakości w lokalnej kulturze, która w końcu miała zaproponować coś więcej niż festyny z kiełbasą, dni swojskiego żarcia czy dożynki.

Oczywiście małżeństwo tych „wyzwolonych” ludzi nie podobało się większości prowincjonalnych mieszkańców, jeśli nie prawie wszystkim. Pomijając kwestie heroinowych nałogów, ciotka i wujek uczestniczyli w wielu innych nowych zjawiskach, jakie zaistniały w nowo powstającej Polsce. Pielęgnowali naturyzm i wolną miłość do tego stopnia, że nawet byli częścią wesołej gromadki nudystów z teledysku Chałupy welcome to. Odbiło się to wówczas w Lubaczowie fatalnym echem, czego brzemię moja rodzina musiała znosić przez lata (choć niewiele ją to przejmowało, prawdę mówiąc).

Wujek z ciotką świecili wtedy jednak jakimś niezidentyfikowanym blaskiem. Organizowane przez nich wystawy obrazów Łysego orzeźwiały ówczesną nudę i kryzys, biedotę pewexowych jeansów, prowincjonalne marzenia o domach z ogródkami, których rezultat widzimy dziś wśród polskich zabudowań pełnych kolumn, rozet czy pokręconych wieżyczek. Kompociści próbowali wcielić pomiędzy te zapuszczone strzechy wszystkie zachodnie rewolucje naraz, co było przedsięwzięciem karkołomnym, lecz zapewne w ich mniemaniu bardzo romantycznym. Romantycznym – jak ich łąkowe wypady, gdzie kultywowali pogańskie obyczaje, aranżowali swoje śluby, śpiewali roboczo wyuczonym angielskim stare, hippiesowskie przeboje.

Ta generacja, jak wszyscy wiemy, została zdziesiątkowana. Po niej jednak szybko wyrośli młodzi – nowi młodzi, wychowani na Nirvanie i Rage Against the Machine, którzy kontynuowali dzieło zniszczenia polskiej korony. Oni to właśnie siedli w ciasnych, prowincjonalnych salkach i założyli wojskowe ciuchy, by nie dać się stłamsić jak ich poprzednicy. W Polsce w najlepsze trwały lata dziewięćdziesiąte.

Ale zaraz zaraz, pisałem przedtem o Starym Parku. Właśnie. Chodzi o to, że właśnie te dziewięćdziesiąte dały szansę na zaistnienie Szczoty, Kazka, Hazjajki, Aja, Sikora, Skarpety... – osobowości nie z tej ziemi, a jednocześnie absolutnie z nią związanych. Byli chłopakami z różnych domów, a każdego z nich życie popchnęło gdzie indziej.

Mieliśmy właściwie trzy kultowe kapele: Dismond, God Ltd. i Brutalna Kontrola. Każda z nich to osobny typ punkowego grania, ale też każda miała w sobie jeden klimat – Lubaczów. Dismond grał brutalne reggae z poparciem dęciaków, God Ltd. bardzo oryginalny hc/punk, a Brutalna Kontrola szła w klimat surowego, klasycznego anarcho-punka, wypełnionego robotniczą rewolucją. I te teksty, jak np. Amputacja skrzydeł „Godów”:

 

Jestem synem Boga,
daj mi przyszłość, bo
zabrano mi przeszłość.

Wszyscy moi przyjaciele
wypieprzać do piekła.
Czuję się jak martwy ptak.

Jestem maszyną do zabijania
uczuć, marzeń, snów i siebie,
ale jakie to ma znaczenie,
zwłaszcza dla martwych ptaków

Amputacja skrzydeł!

Ludzie do pudełek.
Ptaki do klatek.
Słowa do słowników.
Idee? To do cyrku.

Co się tutaj stało,
wszyscy czekaj na Boga,
a ja nigdzie nigdzie nie będę uciekał,
bo oni i tak zrobią swoje.

 

Choć nie zawsze było wiadomo, o co chodzi, wersety te miały niezłą moc podczas przypadkowo sklejanych imprez przy koncertowej muszli w Starym Parku, gdzie zjeżdżała się gromada brudnych istot z całego powiatu. Wielu wpadało po pijaku do pałacowych podziemi, przez co być może nawiedzani byli przez rozmaite duchy. Na pewno nawiedzony został Szczota.

Szczota – w czasach, gdy był nastolatkiem – słynął z instrumentalnych umiejętności: grał na gitarze i na flecie, mając przy tym fantastyczną wyobraźnię muzyczną. Być może ta właśnie wyobraźnia zbytnio nim zawładnęła, ponieważ w pewnym momencie stał się osobowością tylko dla siebie zrozumiałą, lecz dla wielu intrygującą. Słynna była swojego czasu anegdota, jak to Szczota siedział na ławce w rynku i w pewnym momencie na kolanach usiadł mu kanałowy szczur, którego on, jak gdyby nigdy nic, głaskał, nie przerywając przy tym rozmowy. Oczywiście Szczota nie żałował sobie z używkami, ale też jakby nigdy mu ich nie brakowało. Gdy był w Irlandii, podobno gdzieś, gdzie leżał pijany na trawniku, akurat ulokowano plan filmowy. Budzący się Szczota tak zaintrygował reżysera, że natychmiast został zaangażowany do epizodycznej roli dworcowego menela, który pytany o to, czy widział zaginioną dziewczynkę, odpowiada krótkim „nie”.

Zupełnie innym przypadkiem był Hazi. Obdarzony słowiczo-punkowym wokalem (cienkim, charczącym głosem jak w 7 seconds), był doskonale charyzmatyczny, lecz w swoim byciu rozsądny i prostolinijny. Posiadał ogromną kolekcję zinów i kaset, miał kontakt z całym polskim punkowym światkiem, przyczyniając się tym samym do rozwoju tak zwanej „załogi”. Hazjajka (po rosyjsku „gosposia”) zaprosił na prowincję mnóstwo znanych ówcześnie zespołów, dzięki czemu alternatywny Lubaczów miał się czym żywić. Do dziś organizuje próby w piwnicy domu swojego teścia, jakoś między zabawianiem dziecka a kochaniem żony.

Tak mniej więcej zacząć można opowieść o Lubaczowie, mieście wielu twarzy, z których wszystkie się nienawidzą. Bo dalej będzie o napaściach na totolotek, o kiosku z nikogo nie obchodzącym alarmem, nieśmiertelnym salonie gier i wielu, wielu innych fantastycznościach prowincji.

• • •

Kresy nie istnieją – spis odcinków

• • •

Konrad Janczura – widzi i opisuje, czyta i recenzuje. Garstkę prozy opublikował w „Ha!arcie”, związany głównie z Popmoderną jako pokręcony recenzent. Kiedyś myślał o karierze akademickiej, dyskursy jednak już go nie kręcą. Na papierze wystąpił jako autor opowiadania grozy w antologii poświęconej Stefanowi Grabińskiemu oraz jako wojak w 45. numerze Ha!artu. Pewnie coś jeszcze się trafiło. Pozdrawia małe miasteczka.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information