Miasto Śmierci. Odcinek 8

Michał Curanda

Niektórzy uważają, że jeżeli nie byłeś w Mieście Śmierci, to nie znaczy, że ono nie istnieje. Większość miejsc na świecie znamy tylko z opowieści. Miasto Śmierci to wspomnienia z podróży do tej wyśnionej południowo-azjatyckiej metropolii oraz pełen praktycznych zagadnień przewodnik. To także powrót z zaświatów gatunku powieści odcinkowej.

 

 

Odcinek 8

 

Co będzie z ludem, jeśli Miasto nagle się rozleci? Czy Babowie staliby się kapłanami diaspory? Co by było, gdyby na Kota Mati spadła jakaś przerażająca katastrofa, gdyby na przykład: rzeka wylała jakoś bardziej, gdyby deszcze w górnym biegu padały nieprzerwanie przez wiele tygodni, gdyby fabryki, które podobno zatruwają rzekę swoimi odpadami chemicznymi, wypuściły nowy, zabójczy produkt, gdyby rzeka z niezrozumiałych powodów wyschła, gdyby outsourcing władzy doprowadził do tego, że przejęłaby ją gnuśna junta wojskowa? Nie, to ostatnie jest akurat niemożliwe, bo żadna długotrwała opresja oprócz tej, którą narzuca tradycja, nie jest możliwa w Kota Mati. Władza narzucana przez najeźdźców jest nierealna. Wspomniałem, że Kota Mati miało swój epizod jako kolonia Imperium Brytyjskiego. Było też pierwszym miejscem, które Izba Lordów postanowiła wykluczyć z Dominium, a i tak według niektórych stało się to o wiele za późno. Trwająca przez prawie pięćdziesiąt lat kolonizacja Kota Mati była jedną z największych porażek brytyjskiej polityki ekspansji. Anglicy i tak źle sobie radzili z klimatem tropików, ale w tym miejscu owo nieprzystosowanie sięgnęło zenitu. Nikt nie chciał tu przyjeżdżać, transfer do Miasta był niczym zesłanie na Syberię. Europejczycy w tamtych czasach zanadto byli przyzwyczajeni do utyskiwania, aby móc poczuć się tu na miejscu, a ci którzy wracali do ojczyzny, przywozili zniesławiające relacje. Mieszkańcy Kota Mati pewnie byliby oburzeni, gdyby cała ta sprawa ich obchodziła.

Wspominałem też, że kolonizacja ma dla wielu pozytywne zabarwienie, albowiem jest dowodem na to, że Kota Mati, choć znajduje się na progu sennych wizji i rzeczywistości, to jednak istnieje i nie pozostaje w tyle za resztą świata, nawet jeżeli miałby to być Trzeci Świat. Dowodzi to specyficznego kompleksu tubylców, którzy czasem w amoku spowodowanym zbyt dużymi dawkami kratomu i rzecznej mgły zaczynają wątpić w swoje istnienie. Czy i ja mógłbym stać się permanentnym mieszkańcem Miasta Śmierci i, obłapiając się w pijackiej rozpaczy, z tubylcami wylewać łzy za swoją utraconą realnością? Jeżeli tak, to jak zostać stałym rezydentem Kota Mati? Czy trzeba przedawkować kratom, czy może wystąpić o pozwolenie u kapryśnych władz?

Jeżeli dla władzy i jej urzędniczych awatarów istnieje jakaś ścieżka transcendencji, jeżeli transcendencja nie jest tylko utopią jednostki, ale także utopią dziwnego super-organizmu, jakim jest władza w Kota Mati. Jeżeli w mieście funkcjonuje idea millenium, to znaczy, że Miasto jest wyjątkowe także pod tym względem. Władza dysocjuje, rozpływa się, przelewa przez palce jak mgła czy muł rzeczny i wbrew pozorom nie jest to coś nowego i stan, który wadzi mieszkańcom. Tylko przyjezdni narzekają, że jest to najgorsze miejsce na świecie, gdzie „załatwianiem spraw” rządzi czysty surrealizm. O ile millenium może się wydawać niedalekie, skoro gmachy i biura chylą się ku upadkowi, skoro w opuszczonym gabinecie przewodniczącego komisji ds. gazociągów (pracuje on w domu, tam, gdzie mu najlepiej, otoczony dziećmi i zapachami kuchni) wiesza się pranie i hoduje kury, to w istocie system Kota Mati jest od wieków na bakier z organizacją. Jako że korzenie Miasta sięgają w głąb studni czasu, a w parlamencie chlubią się przywiązaniem do tradycji, to pora wyjaśnić, na czym polega tradycja władzy w mieście: chodzi tu o częściową anarchię. Władza w tradycyjnym znaczeniu jest jedynie częściowa, należy do obywateli, zajmujących się swoimi prywatnymi sprawami. Politycy mogą być pracoholikami, ale cały zapał poświęcają zajęciom, jakie wykonywali do tej pory. Choć polityka może być odskocznią dla wielu pozbawionych możliwości, ale ambitnych osób, to nikt nie ukrywa, że nawet przewodniczący parlamentu nie może się doprosić pewnych rzeczy, że drogi biurokracji są w takim stopniu zdecentralizowane, że Kota Mati jest, zdaje się, pierwszym Miastem na świecie, gdzie władza jest tylko pozorna, gdzie władza prędzej wchodzi w zakres obyczajowości, rytu i swego rodzaju gry towarzyskiej, aniżeli pierwszorzędnego sposobu pozyskiwania pieniędzy. Korupcja istnieje, ale nie da się jej odróżnić od legalnej działalności urzędu. Władza w Kota Mati jest więc wyzbyta hipokryzji. Przy absurdalnym stopniu jej skomplikowania, nie ma człowieka, który pokusiłby się o jakieś ostateczne sądy na jej temat. Z punktu widzenia kogoś przyzwyczajonego do uporządkowanych struktur, jest to coś nie do przyjęcia, ale im dłużej tu jestem, im głębiej wpatruję się w to wszystko (ostrzegano mnie przy tym, że próbując zrozumieć ten bajzel, wielu postradało zmysły), czuję intuicyjność tego zaświatowego projektu.

Parlamentarzyści, argumentując od czasu do czasu za swoją ważnością dla funkcjonowania Miasta, powołują się na „porządek naturalny” – termin zaczerpnięty z imaginarium europejskich kolonialistów. O ile postmodernizm zrobił sieczkę z tego typu arbitralnych wypowiedzi w rodzimej Europie, o tyle tu mają się one znakomicie. Sekret polega na tym, że w Kota Mati struktury zorganizowane przecinają się z niezorganizowanymi pseudo-strukturami. Na dodatek obie te rzeczy bywają od czasu do czasu to w jednym, to w drugim stanie. Cała rzeczywistość społeczna jest przedmiotem ciągłych wahań i to się właśnie nie zmienia. Konsekwentna niekonsekwencja jest trzonem tradycji Miasta. Wszystko to, co przewija się nam przed oczami w Mieście – ludzie, ich kody zachowań, celebracje, zajęcia, emocje, instytucje i miejsca, w których żyją – na pierwszy rzut oka zdają się być znajomym, choć dzikim wariantem tych samych elementów u innych społeczności, ale gdy się im przyjrzeć z bliska, jak na zawołanie, niektóre z nich zaczynają falować i rozpraszać się. Tym samym Kota Mati podważa nasze dotychczasowe nawyki adaptacji. Są dwie ścieżki, którymi można chodzić – jak kto lubi, a są to odbiór uważny (analityczny) oraz odbiór powierzchowny, który wysysa naszą uwagę i wymusza odczuwanie atmosfery, ludzi i zmieniających się okoliczności. Nie ma w tym nic wyjątkowego, ale w Mieście granice są dużo ostrzejsze – w stanie analitycznym stan odczuwania wydaje się być odległą imprezą, barwnym malunkiem, natomiast w stanie odczuwania, stan analityczny jest czymś, co można ignorować jako jedną z wielu wnęk w umyśle. Półcienie również istnieją i są stanami żywiołowej transformacji z jednego bieguna doświadczeń w drugi. Czasem mgła jest nadprzewodnikiem, który odpowiada za przemiany – opada i następuje coś dziwnego.

Rozmowy cichną, ruch uliczny zamiera, jeżeli ktoś stoi, to ma niewiele czasu by usiąść lub położyć się. Głowy opadają ludziom na piersi, mgła nasyca mózg jakimiś substancjami z rzeki i nagle wszystkich ogarnia uczucie ciężkości. Ciała stają się niezgrabne, siła ucieka z kończyn, pojawia się błogi stan lekkiego skurczu mięśni. Zaczyna się obezwładniająca przyjemność, z lekką nutką dyskomfortu. Trwa to nie wiadomo ile – raz kilka minut, kiedy indziej około godziny. Mniej więcej w połowie następuje wybudzanie, uczucie dyskomfortu wzrasta, wpierw ogólne, psychiczne, ale z czasem udaje się wyodrębnić szczegóły: doskwiera chłód ciągnący od kamieni ulicy albo pozycja ciała jest skrajnie niewygodna – usiadło się w mokrym miejscu lub ktoś położył się na nas i przygniata.

Niektórzy „budzą się” wcześniej, inni później, ale zawsze jest już ktoś idący dziarsko ulicą, dziecko bawiące się w błocie, pierwsze nawoływania handlarzy. Czy da się uniknąć mgły? Owszem, jeśli ktoś jest akurat w pomieszczeniu, to mgła działa bardzo lekko, dezorientując umysł na jakiś czas, przerywając czynności i przeszkadzając w obowiązkach domowych. Urzędnicy pochyleni nad maszynami do pisania i parlamentarzyści ucinają sobie w takich chwilach drzemkę.

Skąd dowiedziałem się tak wiele na temat funkcjonowania pałacu? Otóż przez kilka dni byłem członkiem partyzantki politycznej pewnego reformistycznego kandydata do parlamentu. Zrobiłem to tylko i wyłącznie z ciekawości. Odnalazłem go w chmurze dymu w melinie, nazywał się Jocob Johnson. Wpierw podejrzewałem, że jego twarz to halucynacja, ale nachylał się przede mną naprawdę. Był piękny i świetlisty, jakby dopiero co wyszedł z komory odnowy biologicznej. Miał gładką cerę, jasne kędzierzawe włosy i olbrzymie oczy. Od razu poznałem, że musi być z zachodniej Europy. Wyglądał tak, jakby błoga maligna Kota Mati nie wywarła na nim żadnego efektu – rześki i energiczny. Kratom tylko zachęcał go do interakcji. To był pierwszy raz, kiedy spotkałem kogoś, kto także spożywał substancję doktora Ketera. Jacob, tak jak ja, prowadził podwójne życie, ale udawało mu się to ze znacznie większą dezynwolturą. Ja byłem i jestem nieokrzesany – odnajdywanie się w nowym miejscu zawsze jest u mnie podszyte nieufnością. Dla osób wciąż traktujących ten tekst jak przewodnik – w Kota Mati nie ma znaczenia, jak odnosisz się do innych, albowiem nawet twoje nieokrzesanie może dać ci sporą dozę towarzyskiej satysfakcji. Tutaj chyba tylko reumatyzm może być uciążliwym problemem.

Okazało się, że Jacob mieszka w Anglii, a Kobierców dostarcza mu jego sentymentalny dziadek, który kiedyś zakochał się tutaj w jakiejś prostytutce. Już przy pierwszym spotkaniu usłyszałem o onirycznych romansach dziadka, które przeżywał w Kota Mati, jednocześnie śpiąc w jednym łóżku ze swoją małżonką. Nie mam zielonego pojęcia, jak Kobierce trafiły aż do niego, ale świadczyło to tylko na korzyść Ehuda i jego rozległych kontaktów. Po krótkiej rozmowie Jacob zaakceptował mnie jako swojego zastępcę. Okazało się, że nie ma żadnych kontrkandydatów na to stanowisko – inni bywalcy melin opiumowych rzadko się do czegoś zapalali, a jeśli już to robili, to szybko tracili zainteresowanie, ja zaś miałem go pod dostatkiem – pisałem przecież przewodnik, chciałem poznać Miasto. To Jacob oprowadził mnie po pałacu i objaśnił wszystkie absurdy biurokracji. Następnie powierzył mi ważką misję – parę lat temu ktoś zgłosił pretensje do tronu królewskiego Kota Mati, miałem dowiedzieć się, kto to i czy pretensje mają jakąś podstawę.

Adres, z którego przysyłano pretensje do tronu, to Tempat Sampah, czyli w wolnym tłumaczeniu Miejsce Śmieci, wysypisko. Pośrodku morza odpadków odnalazłem chatę z blachy falistej, ze sterczącą na dachu wygiętą anteną i burczącym w okienku telewizorem. Jej jedyny lokator, Purat Cahaya, okazał się ostatnim członkiem rodziny królewskiej, już w niczym nie przypominającym swoich arystokratycznych przodków – spocony, otyły i nieustannie pijany. Śmierdział brudem i amerykańską whisky. Co on tu w ogóle robił? Od razu było po nim widać, że Miasto nie jest dla niego. Tropiki to jego przekleństwo, ale był zbyt ospały i półprzytomny przez większość życia, aby podjąć trud przeprowadzki. Chwile rozpaczy nad swoim żałosnym stanem zaczął uśmierzać alkoholem, a z biegiem lat następowały one coraz częściej. Purat Cahaya lubił mówić o sobie, że jest jak to Miasto – żałosne i zgniłe, pełne upiorów pozbawionych nadziei. Według mnie to tylko deliryczne bzdety. Tak naprawdę Purat jest spadkobiercą Miejsca Śmieci, które było „zadośćuczynieniem” za utracone włości, znacjonalizowane w następstwie nastania demokracji.

Mówi się czasem, że pies przejmuje cechy właściciela, tak i wysypisko jest do niego podobne. On i jego ziemia. On, jak farmer, który tyra na nieurodzajnym spłachetku, z tą tylko różnicą, że na terenie księcia wyrastają góry śmieci, wieże śmieci, śmieciowe ogrody, płoty, zagajniki śmieciowych drzew – cały świat w miniaturze, zrobiony ze śmieci. Purat jest przywiązany do Miejsca. Przypieczętowało jego los.

Warto zarazem spojrzeć, poprzez deliryczne majaki o pochodzeniu, na jego los jako ostatniego ze swojego plemienia. Wiadomo, że plemiona, które są zbyt sztywne, zostają wydziedziczone przez silniejszych. Purat twierdzi, że teren, na którym jest Miejsce Śmieci, dopiero wiele lat po nadaniu parlament obrał na wysypisko. Zrobiono to wtedy, gdy zabrakło dogodnego miejsca na odpadki, a parcela rodziny królewskiej wciąż stała pusta. Po prostu wydano odpowiedni edykt i nikt nie zamierzał słuchać protestów właściciela. Czy można mu wierzyć? Czy rzeczywiście jest potomkiem Jayavarmana IV, a wysypisko to jego włości? Czy może Purat jest zwykłym kloszardem z manią wielkości? Trudno ocenić, gdyż nie da się już dzisiaj dotrzeć do świadectw urodzenia ani dzienników ustaw z tak dawnych czasów – pewnie cieć napalił nimi w piecu albo butwieją do dziś w którejś z nieużywanych komnat pałacu, w stosach innych papierzysk. Tym samym uznałem jego pretensje do tronu za wątpliwie czy wręcz zupełnie bezpodstawne.

Postanowiłem znaleźć Jacoba, aby zdać mu o tym raport, ale nikt nie widział go od dnia, kiedy wysłał mnie na rekonesans. Nie mogłem go znaleźć przez dłuższy czas w pałacu ani w żadnej z melin, więc w końcu dałem sobie spokój. Uznałem, że jeśli będzie chciał, to sam mnie znajdzie, ale nic takiego się nie wydarzyło. Jacob zniknął z Miasta nagle i bez śladu. Czyżby Ehud przestał dostarczać mu Kobierce? – pytałem sam siebie…

• • •

Miasto Śmierci – spis odcinków

• • •

Michał Curanda – 29-letni mieszkaniec Husavik na Islandii. Z wykształcenia antropolog. Prowadzi własnego bloga. W krąg jego zainteresowań wchodzą antyczne kulty misteryjne, holokaust, tarot, siłownia i minimalizm. Na co dzień jest przewodnikiem po lodowcu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information