Litość i odraza na Marszu Niepodległości 2014

Dezydery Barłowski

Słowo „patriota” jest tu terminem względnym – w każdym kontekście poniższego tekstu. Użycie go nie miało na celu obrażenia ani ośmieszenia kogokolwiek.

 

Peron pierwszy. Dworzec Główny PKP. Lublin. Rzeczpospolita Polska i jej święto, święto wszystkich jej obywateli… Na zegarku ósma pięć, więc większość z nich nie wyszła jeszcze z domów. Wokół torów spokój, nad horyzontem słońce. Przy wejściu do wagonu minęło mnie trzech SOK-owców, w pełnej koncentracji. Badawcze zwolnienie kroku i nieufne spojrzenia. Niby nic nadzwyczajnego. W korytarzu potknąłem się o dwie harcerki z flagami, później o kolejnych trzech SOK-owców, dalej o kolejne dwie harcerki i SOK-owców, a przy wejściu do przedziału o policyjny but. „Proszę pana! Wszystko w porządku?”; Tak. Trochę się nie wyspałem, panie władzo. Standardowe problemy z koncentracją; „Właśnie widzę. Jedzie pan na marsz? Ma pan niebezpiecznie przedmioty? Alkohol?”; Myślę, że już wyparował. A na marsz jadę robić materiał… do artykułu. Cóż to za obstawę państwo czynicie?; „Standardową, jak na dzień marszu. Proszę wejść do przedziału i niech pan lepiej uważa”.

 

Jeszcze polska nie zginęła, kiedy my żyjemy

 

Harcerki opanowały mój wagon. Miłe, uśmiechnięte, niewinne i zupełnie niepasujące do ogólnej wizji krwawego marszu. Podczas zamieszek ich jedyną bronią mogłyby być kije od flag, lecz tylko w przypadku dobrej znajomości aikido.

Miałem przygotowywać się do relacji, ale jakoś trudno mi było się na czymkolwiek skupić. Z jednej strony widziałem uśmiechnięte harcerki, a z drugiej – mój tablet, a w nim internet wieszczący, że może być niebezpiecznie. Zresztą, kilka dni temu na narodowym portalu zobaczyłem wpis przedstawiający tęczę na placu Zbawiciela, a pod nią napis: „Do spłonięcia pozostało dni: 3”. Harcerki chyba jej nie spalą?

Pociąg ruszył. Wiozłem ze sobą torbę wypchaną książkami i butelkami wody mineralnej na wypadek słusznie (jak się później okazało) oczekiwanego efektu pustynnej gęby. Nie zabrałem ani mikrofonu, ani dyktafonu; aparat fotograficzny także został w bezpiecznym miejscu. Jedyne, co mogłoby mnie zdradzić, to legitymacja prasowa, która spokojnie leżała na dnie torby. Jedenastego listopada miałem być w 100% incognito, w 100% bezstronny. Gdy sięgnąć pamięcią, relacje z wcześniejszych lat wahały się od sielankowych opisów rodzinnej biesiady po apokaliptyczne wizje regularnej wojny domowej, toteż najrozsądniej było nie dawać wiary żadnej z nich. Oczywiście, z dziennikarskiego punktu widzenia, ciekawie jest zobaczyć kiboli lejących się z bojówkami antify, ale spokojny marsz – z drobnymi incydentami, rzecz jasna – również można by przełknąć. I tak czytelnik regionalnego dziennika przyjmie wszystko. Dlatego też mój zleceniodawca zażyczył sobie materiału mocnego, obiektywnego, dokładnego i łatwego w odbiorze, czyli jak zwykle – niewykonalne. Z góry wiedziałem, że wszystko trzeba będzie wygładzić i uogólnić, by prosty odbiorca mógł to spokojnie strawić, popić kawą i zagryźć jajecznicą. Wdawanie się w szczegóły i rozbudowany komentarz nie wchodzą tu w grę. Tak jest w tym fachu, że na intelektualną srakę można narazić co najwyżej wytrwałego czytelnika w internecie lub w niskonakładowym czasopiśmie. Smacznego.

W przedziale zastałem trzy wolne miejsca, pozostałe pięć zajmowali mężczyźni w średnim wieku i młodziutki chłopak. Żaden z nich nie wydawał się być potencjalnym uczestnikiem marszu, a nawet jeśli któryś był, to nie demonstrował tego swoim wyglądem czy zachowaniem – jego strata. Po pięciu minutach podróży, postanowiłem zająć się książką. Miałem ze sobą nowego Stasiuka, starego Błońskiego i ponadczasowego Burroughsa. Niestety polibacyjny ból głowy pokrzyżował moje plany czytelnicze. Stasiuk zlewał się w bzdet, Błoński w paplaninę, a anglojęzycznej książki nie było nawet sensuruszać. Jedyną rzeczą, którą mogłem przyswajać, była woda mineralna… i widok uciekających wiejskich krajobrazów, co chwila przerywanych przez wędrujące po wagonie harcerki.

Pociąg stanął w Dęblinie, a ja uznałem, że to najlepszy czas do wszczęcia dochodzenia. Ostrożnie wyszedłem na korytarz i natychmiast spotkałem pierwszego rozmówcę. Berecik, słodka buzia, blond warkocz, ciemna kurteczka, dżinsy i brązowe trzewiki. Lat: około osiemnaście. Szła naprzeciw mnie, toteż sytuacja do zagadania była idealna: Hej! Przepraszam cię, koleżanko. Nie orientujesz się może, o której będziemy w Warszawie?; „Hej. No, jedenasta coś. O żadnych opóźnieniach nie słyszałam”; Dzięki. Wiesz, jadę na marsz. Tak się zastanawiam, ile będę miał czasu na zwiedzanie przed samym startem; „No, zależy na jaki idziesz?”; Yyy… na ten najbliższy; „No, ale na niepodległości czy na prezydencki?”; A ty?; „No, my jedziemy na całe obchody. Na mszę tylko nie zdążymy, ale na uroczystościach przed pomnikiem będziemy od początku. Też jedziesz na całe?”; Nie, nie. Ja jadę na niepodległości. Jakoś zbytnio nie kocham prezydenta; „Ja też nie, ale to uroczystości państwowe. Na marsz niepodległości rodzice raczej by mnie nie puścili”; To nie jedziecie z całym yyy… hufcem?; „Hihi! Już od kilku lat nie angażuję się w harcerstwo, ale w Święto Niepodległości można z koleżankami wybrać się na wycieczkę w beretach!”; Cały wagon was tu jest, chyba?; „Nie. Ósemka”; Acha; „Wiem, że w zeszłym roku ludzie na marsz niepodległości jechali przede wszystkim tym pociągiem po dziesiątej. Teraz jest jeszcze wcześnie”; Fakt, jest wcześnie; „Lecę. Hej!”; Pa. Poszedłem w swoją stronę, a ona w swoją. Przez całą rozmowę była uśmiechnięta, miła i pomocna. Nie zaczęła się pluć, mówiąc o marszu, podobnie jak nie zareagowała choćby uniesieniem brwi po usłyszeniu moich słów o prezydencie. Czyżby faktycznie jechała tam na wycieczkę? Czyżby faktycznie chciała uczcić Święto Niepodległości bez żadnych podtekstów? Czyżby tacy ludzie jeszcze istnieli? Zadawałem sobie te pytania przez całą drogę do kibla. Stanąłem przed drzwiami, a gdy pociągnąłem za klamkę, moim oczom ukazał się młody, łysy facet w dresie z biało-czerwonym szalikiem rozwieszonym na szerokich barach. Oddawał mocz w pozycji stojącej. Przez ułamek sekundy nasze spojrzenia złączyły się w jedną linię. Dlaczego nie zamknął za sobą zamka? Do cholery jasnej! Od razu pomyślałem, że to musi być pułapka, a z drugiej strony, może… propozycja? Kij wie, co to takiemu po głowie chodzi. To typowy lubelski dres, nawet lać poszedł z szalikiem, i akurat wpadł na mnie – Upsss! Przepraszam! – szybko zatrzasnąłem drzwi, zza których równie szybko otrzymałem odpowiedź: „Już wychodzę! Zamek się spieprzył!”. Czy to miało być usprawiedliwienie? Facet po chwili wyszedł i zagadał do mnie radosnym barytonem: „Co za spieprzone PKP. Klapy opadają. Drzwi zamknąć się nie da”; Fakt. Tak to już jest z tymi pociągami; „Trochę mi się zlało na bok, więc tam, jak musisz usiąść, człeniu, to lepiej idź do innej, haha!”; He! Akurat ja w tej samej sprawie; „Słabo wyglądasz, człeniu. Chyba zbyt długo trzymasz, co? Haha!”; Heh! Słabo wyglądam, bo wczoraj miałem wieczór pożegnalny; „Ostre melo? Haha!”; Można tak to ująć. Ale i tak kiepsko, bo w takim stanie muszę przejść cały marsz; „Haha! Też jadę. Damy radę, człeniu! Haha!”; Też jedziesz? Na który?; „A na który, kurwa! Jeden jest tylko najważniejszy! Co roku jeżdżę. Chwała bohaterom!”; Ja jadę pierwszy raz; „Zajebiście! Kurwa! Zobaczysz, człeniu, jest mega. W chuj ludzi. Tylko żeby w tym roku prowokatorów jebanych nie było! Bo te burdy, to wszystko przez nich. Kurwy. My chodzimy spokojnie”; Super! Dobra, bo mnie serio ciśnie; „Nara! Widzimy się na marszu! Chwała bohaterom!”. No i nie dostałem po mordzie. Chyba nawet nie było takiego zagrożenia. Dobry dres. Pomimo stereotypowego wyglądu, trudno było dostrzec w nim przyszłego inicjatora zamieszek. Może i jego język oraz styl bycia nie były wielce pacyfistyczne, ale rękę mimo wszystko mógłbym mu podać, oczywiście nie w takiej sytuacji...

Wróciłem do przedziału i pogrążyłem się w myślach. Nic mi nie pasowało. Pociąg powinien aż kipieć od skrajnych emocji, a tu wszyscy w piknikowych nastrojach. Przecież to Dzień Niepodległości, rodacy, Polacy? Gdzie tu wielkie politykowanie, gdzie okładanie się swoimi-własnymi-najmojszymi bohaterami, prawdami historii, opcjami politycznymi i resztą tego bagna? A może to ja akurat trafiłem na „Innych” ludzi, a może po prostu wybrałem zły pociąg?

Wysiadłem na stacji Warszawa Centralna. Wokół peronu kręcił się już mój kumpel, Medison, który miał mnie oprowadzić po stolicy i towarzyszyć mi przez cały pobyt. Kiedyś mieszkaliśmy w tym samym lubelskim akademiku, robiliśmy zakupy w tym samym zatłoczonym tesco i jeździliśmy tymi samymi śmierdzącymi trolejbusami. Dziś on mieszka w Warszawie i jest dziennikarzem muzycznym, natomiast ja osiadłem w Krakowie i sam nie wiem, kim ostatecznie jestem. Niemniej zawsze gdy spotykamy się po latach, to jak za starych dobrych czasów narzekamy i obrabiamy dupę systemowi bez żadnych ograniczeń czy poprawności politycznej. Często wkurwiały nas te same rzeczy, choć zazwyczaj na inny sposób. Więc jeśli miałem wybrać kogoś na przewodnika, to Medison był jedyną słuszną opcją. Zresztą większość z moich warszawskich znajomych na hasło „Marsz Niepodległości” odpowiada: „Won nacjonaliści! Pieprzona prawica! Na kilometr się nie zbliżę do tego faszystowskiego pochodu!”. Na szczęście Medison, podobnie jak ja, nie należał ani do prawostronnych, ani do lewostronnych, toteż wyjście na marsz potraktował jak wyjście do zoo.

Do rozpoczęcia marszu pozostały nam jakieś trzy godziny. Wokół centrum panował spokój, więc postanowiliśmy zbadać sytuację w punktach zapalnych. Pierwszą atrakcją miała być sławetna łatwopalna tęcza. Ów obiekt mieścił się na rondzie i z tej przyczyny policja musiała obstawić wszystkie drogi, które do niego prowadziły. Doliczyłem się sześćdziesięciu mundurowych, czterech psów i dwunastu radiowozów. Obrońcy tęczy! Zresztą… z tą tęczą to niezwykle zabawna sytuacja. Bo pusta ideologicznie konstrukcja, poprzez działania jednej ze stron, stała się zabarwioną politycznie kolebką strony drugiej. To jakby ktoś nagle ubzdurał sobie, że różowe samochody są wrogim symbolem ideologicznym, więc należy je rozpierdalać, bo – kurwa – tak, ad maiorem Dei gloriam. I nie możesz się tłumaczyć, że żonie podobał się właśnie ten kolor, bo w oczach zaangażowanego ludu już dawno zostałeś zakwalifikowany jako działacz LGBT, ewentualnie jako lewacka kurwa. Natomiast państwo musi dać ci odszkodowanie za straty materialne i zapewniać ochronę przed fanatykami. Świetna idea! A dwanaście radiowozów stało na rondzie za twoją kasę, podatniku. Podobnie sytuacja wyglądała wokół skłotów i rosyjskiej ambasady.

Nie było sensu czekać na podpalaczy, więc udaliśmy się na poszukiwanie miłej knajpy. Choć dochodziła pierwsza, to w stołecznych lokalach tętniło już życie. Mnie natomiast nadal męczyła pustynna gęba i – zgodnie ze staropolskim zwyczajem – należało zasadę „klina klinem” uskutecznić. W okolicach placu Konstytucji znaleźliśmy dobrze wyglądający pub. Jednak, gdy dotarł do mnie zapach alkoholu, stwierdziłem, że może jednak pójdziemy do KFC. Ciekawą rzeczą w tamtej knajpie było menu z przekreślonym grubą kreską logiem browaru Ciechan. Kiedy to zobaczyłem, aż zrobiło mi się smutno: Medison, powiedz mi, czy w tym kraju nawet piwo musi być polityczne?; „Daj spokój. Też mnie to wnerwia. Zresztą, zobacz. Na uczelni… na UW, jest tak samo. Wszędzie tylko zaangażowani, wszędzie paradygmaty, nie można być już niezależnym, nie można być po prostu”; Dokładnie. Musisz mieć mózg wciśnięty w konkretną puszkę ideologiczną. Zaangażowani… Wydaje mi się, że niektórzy z nich już nawet srają dla jakiejś wyższej idei… – i tak jednym okiem wyrażałem moje zażenowanie, a drugim spoglądałem na tablet, szukając najnowszych doniesień o otoczce zbliżającego się marszu. Póki co, było spokojnie. Prawdziwe fajerwerki miały dopiero nadejść…

 

Co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy

 

Flagi na wielkich kijach, tyrtejskie pieśni z głośników, wybuchające petardy, race i tumany dymu, które w połowie zakrywały już PKiN. Do rozpoczęcia marszu pozostał niespełna kwadrans. Na mównicę wszedł Krzysztof Bosak (wśród wtajemniczonych znany również jako Kranu) i obwieścił ludowi, że policja organizuje obławy na patriotów, którzy tu ściągają z całej Polski. Źli funkcjonariusze zatrzymują niedoszłych maszerujących na granicach Warszawy i rekwirują im biało-czerwone flagi oraz inne symbole patriotyczne. Źli p o l i c j a n c i, to prowokatorzy, prowokatorzy, prowokatorzy – słowo klucz. Na szczęście ani wokół placu Defilad, ani na rondzie Dmowskiego prowokatorów nie było. Byli za to patrioci, a spośród nich najbardziej wyróżniali się kibice – w barwach narodowych, w barwach klubowych, z transparentami nacjonalistycznymi, rzadziej z nazistowskimi, z pięknymi szalikami, rzadziej w kominiarkach. Były tam barwy Legii i Polonii, Widzewa i ŁKS-u, Jagiellonii i Lecha. W normalnych okolicznościach żywiliby do siebie nienawiść, lecz tego dnia byli jedną, wielką rodziną, która powiększała się z minuty na minutę.

 

 

Na rondzie Dmowskiego robiło się tłoczno. Kolejne grupki kibiców wyłaniały się z przejeżdżających przez plac Defilad autokarów. Na samym czubie formującego się marszu stała ciężarówka z głośnikami, które co jakiś czas przerywały bojowe pieśni, by oddać głos panom patriotom o wyższej randze. Atmosferę podniecenia potęgowały ciągłe wybuchy petard oraz systematyczne informacje o czyhających wszędzie prowokatorach, których nigdzie nie było widać. Jedyną formację porządkową stanowili kolesie w pomarańczowych kamizelkach – straż marszu. Obstawiali boczne ścieżki i sam czub. Jednego z nich udało mi się rozpoznać. Był to Jarek, którego pamiętałem jeszcze z czasów gimnazjum. Chłopak za młodu fascynował się bojówkami Resovii. Nie mam pewności, czy ostatecznie „został do nich zwerbowany”, ale kontakt z tamtymi osobnikami niewątpliwie miał. Dobrze pamiętam, jak jeszcze w latach 90. i na początku nowego wieku niektóre dzielnice Rzeszowa – mojego rodzinnego miasta – były dość niebezpiecznymi miejscami. Najgorzej było na Baranówkach. Baranówka I, II i III była za Resovią, a IV za Stalą. Jarek mieszkał na III. Pewnego dnia, podczas wieczornego spaceru po swoim osiedlu, jego spokój został zmącony przez dziesięciu dresów, którzy wysiedli przed nim ze starego transita. Złapali Jarka i zapytali, za kim jest. On – przerażony nadchodzącym wielkimi krokami wpierdolem – odparł, że za Stalą. Później zapytali o rok powstania klubu, a Jarek odpowiedział prawidłowo. Następnie grzecznie poprosili o zanucenie jednej przyśpiewki klubowej, Jarek zanucił. I w tym momencie pytania się skończyły, a Jarek wygrał wpierdol, ponieważ herszt bandy zadecydował, iż: „Ni chuja, nie wyglądasz mi na naszego”. Łatwo się domyślić, że właśnie po tym wydarzeniu Jarek zaczął fascynować się bojówkami Sovii. Zresztą w tamtych latach kibolskie przejazdy interwencyjne były dość popularną praktyką, zarówno po stronie Stali, jak i Resovii. Dziś ta tradycja gdzieś zginęła, a Jarek chyba też się zmienił, skoro był w straży i pilnował porządku. Czyżby tak go zmienił patriotyzm?

Na pięć minut przed startem postanowiłem odejść z centrum wydarzeń na bok i dokładnie prześledzić strukturę marszu. Na oko tłum liczył jakieś kilkadziesiąt tysięcy patriotów. Widok był imponujący. Ludzie skandowali, skakali, machali flagami i płonącymi racami. Z boku można było poczuć się jak na rekonstrukcji historycznej. Jednak najgorętsza atmosfera panowała na samym czubie. Musiałem się tam znaleźć.

Mój plan wyglądał tak, że najpierw przejdę na początek tłumu, później poczekam, aż wszyscy przejdą, i z tyłów będę przedzierał się na sam czub, żeby prześledzić dokładnie, co dzieje się wzdłuż całego pochodu. Choć środek ulicy był zatłoczony, to chodnikiem można było – z małymi problemami – dostać się wszędzie. Od startu dzieliły mnie sekundy, a od pierwszych szeregów metry. Sam początek stanowili działacze i inni ważni patrioci, a wszystko, co za nimi, to zupełnie inna historia… Ten widok trudno opisać w prostych słowach.

Dzielni, waleczni, dumni wojowie. Odziani w ortalionowe zbroje i wełniane przyłbice. Podnieceni, podburzeni, gotowi. Najlepsi z najlepszych, starannie wychowani przez ulicę, wierni swoim barwom, wierni swojej Ojczyźnie. Doborowa polska falanga pod władzą Aleksandra w Wielkim głośniku. Nad wodami Bumelos, pod bożym niebem. Już niedługo, już tuż-tuż, już będą maszerować! Patrioci! Nie chcą kradzionego zwycięstwa. Oni, w czubie, w początkowych rzędach. Jak 2345 lat temu, łucznicy pierwsi rzucą petardy oraz race w niewidzialnego wroga, później piechota będzie czekać na swoje hasła, na swoje święte okrzyki bojowe, na swoje: „Za chwałę! Bóg, Honor, Ojczyzna! Jedziem z kurwami!”.

 

Marsz, marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski

 

Ruszyli. Niebo zginęło w gęstym dymie. Prawie nikt już nie stoi w miejscu. Pierwsze rzędy powoli pochłaniają kolejne metry Jerozolimskich. W środku całego pochodu struktura się zmienia. Ludzie w dresach stanowią już tylko niecałą połowę. Im dalej w tył, tym mniej klubowych barw. Przy samym ogonie widzę ojca maszerującego z dwóją dzieci, za nim dwie pary trzymające się za ręce, dalej babcia i stary dziadek w mundurze. Dominuje młodzież. Choć i tak słychać tu wybuchające petardy, to obiektywnie jest dosyć spokojnie. Mało kto wznosi okrzyki, większość ludzi po prostu rozmawia. Patrzę w tył i dostrzegam olbrzymią smugę dymu, którą zostawia za sobą pochód. Zastanawiam się, czy to jest normalne i czy to naprawdę było w planach. Staram się ogarnąć wszystkie wydarzenia; co chwila wyjmuję tablet i sprawdzam wiadomości w internecie. Telewizja Republika informuje, że jest prawie spokojnie, TVN informuje, że od samego początku jest niebezpiecznie. Wszystko zależy od punktu widzenia.

 

 

Maszerujemy. Tłum gęstnieje, a my przedzieramy się na sam początek. Znów obserwuję ludzi w środku pochodu. Jest głośno. Powiewają flagi. Patrioci niosą transparenty: „Narodowa Wolna Polska”, „Ludobójstwo Wołynia i Małopolski Pamiętamy”, „ONR”. Robię im zdjęcia tabletem. Marszowy wodzirej drze mordę do mikrofonu, a lud mu wtóruje, z tym że głównie lud w ortalionowych zbrojach. Za chwilę do głosu dochodzi inny wodzirej, po czym zmienia go kolejny. Mają zdarte, aczkolwiek silne i wytrenowane głosy. Z pewnością nie drą japy po raz pierwszy. Widać to również po wyszukanych hasłach, które powtarzają się w równym odstępie. Jest ich maksymalnie dziesięć. Patrzę na Medisona, a on spogląda na mnie. Milczymy. Chyba nie spodziewaliśmy się takiej oprawy muzycznej: „Ruska kurwa oeoeoeo!”; „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści!”; „Bóg, Honor i Ojczyzna!”; „Zakaz pedałowania!”; „Chwała bohaterom!”; „Zawsze i wszędzie policja jebana będzie!” itd. Zastanawiam się, czy idące na początku ważne osobistości – patrioci o wysokiej randze – również wykrzykują te hasła. Bo jeśli tak…

 

 

„Jebać TVN!”. Wchodzimy na most Poniatowskiego, a nad moją głową szybują różne przedmioty. Patrioci zauważyli dziennikarza TVN-u na wieżyczce i zaczęli rzucać w niego wszystkim, co akurat mieli pod ręką – czyli kamieniami oraz flaszkami po piwie i wódce. Robi się ciasno, więc muszę przejść blisko całej akcji. Lud krzyczy, że dziennikarze ciskają w nich butelkami. Nawet ja dostaję po plecach setką lubelskiej cytrynówki. Wszyscy mówią, że to prowokacja. Niestety, w rzeczywistości to butelki rzucane przez patriotów na pochyły daszek wieżyczki, które – zgodnie z prawem grawitacji – spadają z powrotem na ziemię. Lecz nie zamierzam tego nikomu tłumaczyć. Nie zamierzam nawet otwierać ust. Następnego dnia dowiem się, że to nie był dziennikarz TVN-u, tylko prawicowej Telewizji Republiki – sprzymierzeńca maszerujących. Lecz cóż poradzić, skoro atmosfera taka gorąca, a prowokatorzy czają się wszędzie.

Idę w ciszy i skupieniu. Tuż za mną maszeruje grupka rosłych kibiców w klubowych kominiarkach. Spoglądam na tablet, a Onet wrzuca informacje o zamieszkach z udziałem policji i chuliganów tuż przed samym czubem pochodu. Zza moich pleców wybiegają ochotnicy z zamaskowanymi twarzami. Widocznie oni również dostali takiego niusa. Idziemy przez Wisłę. Jestem jakieś pięćdziesiąt metrów od pierwszych szeregów. Teraz większość moich sąsiadów to dresy. Jeden z nich drze się na cały głos: „Co za chujowa trasa?! Co za kutas ją wymyślił?! Co ja, kurwa, mam tu rozpierdalać? Wodę?!”. Szukam ironii w tej wypowiedzi, szukam bardzo dokładnie, ale niestety jej nie znajduję…

 

 

 

Do mety już tylko kilkaset metrów. Stadion Narodowy widać bardzo dokładnie. Jednak stadion się nie świeci, co szybko podchwytują patrioci: „Czemu stadion się nie świeci! Czemu stadion się nie świeci!”. Nie pasuje im to. Przecież już jest ciemno, marsz maszeruje i 11 listopada. Dlaczego ten stadion się nie świeci? Wszyscy są nabuzowani i natychmiast definiują brak światła jako prowokację. Jeden z patriotów drze mi się do ucha: „Czemu, kurwa… pierdolony… kurwa!”.

Most Poniatowskiego przechodzi w drogę lądową, a marsz zaczyna drastycznie zwalniać. Wbrew temu wszystkiemu, widać coraz więcej biegnących przed siebie patriotów. Marsz staje. Wodzirej nawołuje do spokoju. Nie wiem, co się dzieje, a w głośnikach non stop powtarzany jest ten sam tekst: „Stójmy w miejscu i potraktujmy to jako prowokację! To prowokacja! Stójcie w miejscu! Spokojnie! Śpiewajmy Rotę!”. Jakoś Roty nie słyszę.

„Potraktujmy to jako prowokację! Stójcie w miejscu! Spokojnie!”... Patrzę na ludzi. Jedni są zdenerwowani, inni rozwścieczeni, niektórzy zdezorientowani. Nie wiem, czy tylko mi wydaje się to dziwne, że wodzirej, który r_o_z_e_m_o_c_j_o_n_o_w_a_n_y jeszcze kilka minut temu mówił o wieszaniu ludzi na drzewach, teraz nawołuje tych samych r_o_z_e_m_o_c_j_o_n_o_w_a_n_y_c_h ludzi do spokoju? A verbis ad verbera, do cholery jasnej!

Wołam Medisona i schodzimy z trasy na boczną uliczkę. Po wyjściu z tłumu ciśnienie spada o połowę. Nareszcie można normalnie oddychać: Medison! Ja pierdolę? Co to było, do cholery jasnej!?; „Ufff! Jak dobrze, że stamtąd spierdoliliśmy”; Boże, tam było jak w kotle! Sama ta atmosfera działa jak dobrej jakości towar wjebany ci bezpośrednio w żyłę; „Już sobie wyrobiłem zdanie. Dziękuję! Za nic tam nie wracam”…

Obchodzimy czub marszu. Wokół ronda Waszyngtona gromadzi się policja, która co chwilę nękana jest przez grupki podnieconych dresów. Wbiegam między kordon policji a ludzki mur stworzony ze strażników marszu. Kolesie w pomarańczowych kombinezonach próbują powstrzymać tłuszczę nacierających patriotów. Jednak emocje biorą górę. Obok mnie szybują barierki, kije, petardy, race, sztachety, proporczyki, transparenty z nazistowskimi hasłami i wszystko, co Bozia dała… Wolna przestrzeń między wrogimi obozami zaczyna się kurczyć. Robię kilka fotek, raca trafia mnie w stopę. Z daleka widać nadciągające policyjne polewaczki – to sygnał, że należałoby się oddalić. Marsz zamienia się w regularną wojnę z policją.

 

 

 

 

Stoimy na środku rodna Waszyngtona. Co jakiś czas policjanci ściągają tu zatrzymanych patriotów. Kilka metrów ode mnie dwóch dresów wdało się w „solo”. Może przypomnieli sobie, że jednak kibicują innym drużynom? A może po prostu braterski Marsz Niepodległości dla nich dobiegł już końca? Nagle przybywa oddział policyjnej kawalerii. Czarne rumaki, czarni jeźdźcy – iście apokaliptyczny widok. Szybko rozganiają lejących się patriotów, a przy okazji przerażoną grupkę gapiów. Jeden z bijących się niedawno dresów uciekł, drugi niestety upadł. Zwierzę tak go przeraziło, że zwinął się w kłębek, a na jego spodniach, w okolicach ud, zaczęła rozpościerać się ciemna plama.

Minęła godzina, a oni nadal się napierdalają. Cały spektakl zmienił się z przerażającego i ekscytującego w żałosny i nudny. Stwierdziliśmy, że trzeba się zmywać. Nie ma sensu marnować więcej czasu na tych patriotów.

 

Za twoim przewodem złączym się…

 

„Z tym narodem jest coś nie tak”, powiedział Medison, gdy odprowadzał mnie do pociągu. Sam dobrze o tym wiedziałem, ale podobnie jak on, nie miałem siły dłużej się rozżalać. Prócz tego nie udało mi się kupić biletu z miejscówką i trzeba było posiedzieć na podłodze. Byłem niewyspany, wkurzony i śmiertelnie zmęczony. Kosmiczna ilość emocji, którą wpompowano we mnie podczas marszu, zupełnie wyleczyła mnie z kaca. Lecz to nie był wystarczający powód, żeby się cieszyć. Nawet moją ówczesną sytuację wewnętrzną jest mi trudno skomentować… Więc może dobrym zamknięciem będzie tu rozmowa, którą przeprowadziłem w tym właśnie pociągu z miłym panem w dresie, który – uwaga – wracał właśnie z marszu:

„No to sobie pomaszerowaliśmy, mordo, hehe!”; Przepraszam, ale mi jakoś trudno jest zebrać się na radość; „Daj spokój, mordo!”; Pojechałem tam pierwszy raz, ale chyba ostatni; „O kurwa, ja jeżdżę co rok i jest zajebiście”; Zajebiście?; „Nie podobało ci się”; Nie no, byłoby OK, gdyby nie te rozróby na samym końcu; „Mordo! Wszystko byłoby zajebiście, gdyby nie ci jebani prowokatorzy. Sam bym tym policjantom najebał, ale wiedziałem, że to policyjna prowokacja. A poważnie mówię, nie dałem nikomu w ryj od ośmiu lat”; Tak? A mówisz, że teraz byś im najebał?; „Za prowokację. Prócz tego była atmosfera. Ale te prowokacje!”; Aha… Ale za rok też się wybierasz?; „Kurwa, mordo, jasne!”.

A ja, drodzy moi, jednak podziękuję…

• • •

Dryf – spis tekstów

• • •

Dezydery Barłowski (ur. 1991) – prozaik. Twórca tekstów artystycznych, naukowych oraz dziennikarskich. Tłumacz oraz badacz współczesnej poezji amerykańskiej. Absolwent dziennikarstwa oraz student polonistyki KUL.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information