Spowiedź zmywaka (12): Zagłada domu Burków

Jan Krasnowolski

Miałem trzynaście lat, kiedy rodzice doszli wreszcie do oczywistego wniosku, że nie da się żyć w piątkę na czterdziestu metrach kwadratowych. W bloku z wielkiej płyty, w mieszkaniu na parterze, gdzie powietrze przesycone było słodkawym smrodem zsypów na śmieci, drzwi do windy trzaskały dzień i noc, a trzepak do dywanów ulokowany był dokładnie naprzeciw naszych okien. Gdzie sąsiedzi byli wścibscy i nieżyczliwi, gdzie każdy o każdym wszystko wiedział, bo ściany były cienkie, a wentylacja przenosiła głosy z mieszkania do mieszkania. Gdzie jak nie miałeś w mieszkaniu meblościanki, z kryształami i telewizorem, to byłeś traktowany jak odszczepieniec, a coroczna wizyta księdza z asystą ministrantów nieuchronnie owocowała na osiedlu obfitością nowych plotek szerzonych parafialnymi kanałami.

Tam się żyć po prostu nie dało.

Matka dała ogłoszenie do „Gazety Krakowskiej” i szybko znalazła się starsza kobieta, bardzo chętna zamienić się na mieszkania.

Tak więc wprowadziliśmy się do kamienicy przy ulicy Czarnowiejskiej nr 17. Sto metrów kwadratowych i cztery duże pokoje wydawały się jak pałac, w dodatku dziesięć minut na piechotę od Rynku Głównego. Jednak na tym kończyła się dobra strona medalu.

To było mroczne i złe miejsce, negatywne wibracje biły od tego domu jak skurwysyn.

Kamienica cofnięta w głąb podwórza czaiła się w krzakach jak drapieżne zwierzę. Brak jakiegokolwiek asfaltu czy bruku powodował, że po deszczu albo przy roztopach trzeba było brnąć przez błotniste kałuże. Latem podwórze zmieniało się w piaszczyste pole, każdy krok wzbijał tuman kurzu, który potem na butach wnosiło się do mieszkania. Do tego psie gówna – dosłownie wszędzie, gdyż kundel sąsiadów, potwornie głupia suka wabiąca się Dori, latał samopas, srając gdzie popadnie. Zresztą jej właściciele nie byli lepsi.

Losy rodu Burków to historia upadku.

 

Czarnowiejska 17 dawniej

 

Tadeusz, syn kamieniczników, wziął w swoim czasie za żonę śliczną Ziutę fryzjerkę, wychowankę domu dziecka. Ziutka była piękna i rozrywkowa, jednak nie miała pojęcia o tym, jak powinna wyglądać normalna rodzina. Mimo to spłodzili trójkę dzieci – dwie córki oraz syna, sprzedając im liczne obciążenia dziedziczne. Tadeusz robił w elektrowni, abstynencja nie była wówczas wpisana w politykę firmy i jakoś udawało mu się utrzymać w tej pracy. Ziuta przez jakiś czas kręciła trwałe w zakładzie przy Karmelickiej, ale ostre picie nigdy nie idzie w parze z jakością usług. Po kolejnych skargach od klientek ze spalonymi włosami, zwolniono ją z pracy, od tego czasu całkiem poświęciła się baletom.

Kiedy wprowadziliśmy się tam w połowie lat osiemdziesiątych, sytuacja w rodzinie właścicieli kamienicy wyglądała tragicznie. Dom był już w stanie niemal całkowitej ruiny, a spirala picia i przemocy rozkręcona do maksimum. Wzajemna agresja emanowała z tych ludzi do tego stopnia, że już nie mówili, tylko szczekali na siebie jak wściekłe psy. Czasem też rzucali się sobie do gardeł – sińce i zadrapania na ich twarzach nie zaskakiwały nikogo. Nie było tam jednego kata ani jednej ofiary, wszyscy walczyli przeciw wszystkim, zawierali chwilowe pakty i sojusze tylko po to, żeby zjednoczyć siły przeciw wspólnemu wrogowi. Wrogiem mógł być każdy, bo wojna w tym domu była stanem normalnym. Czasami na chwilę zawierano rozejm, kiedy na stole pojawiała się wódka. Jednak pokój nigdy nie trwał dłużej niż kilka godzin, wódka się kończyła i stare waśnie wybuchały na nowo, ze zdwojoną siłą.

Choć degeneracja kamieniczników postępowała nieustannie, czasami jeszcze dbano o pozory. Niedzielne rodzinne spacery do Parku Krakowskiego miały pokazać światu, że jednak wciąż tworzą oni podstawową komórkę społeczną, może daleką od ideału, może nawet mocno szwankującą, ale jednak wciąż jakoś tam sprawną.

Na przedzie szła suka Dori. Bardziej podobna do świni niż do psa, chude nogi niosły niekształtny, otłuszczony kadłub z jednej strony zakończony paskudnym pyskiem, a z drugiej ogonem. Pysk wydawał z siebie nieustanny jazgot, a ogon nigdy nie machał. Za psem kroczyli Tadek z Ziutką. Tadek wyglądał trochę jak inżynier Karwowski z Czterdziestolatka, gdyby temu nagle przyszło stoczyć się w alkoholizm. Chudy, choć niegdyś muskularny, ogólnie jakiś taki poszarzały, jakby posypany popiołem, z ust nigdy nie wyjmował nieodłącznego Klubowego, farbującego na żółto jego szary wąsik. Zawsze te same, poplamione spodnie od garnituru, sprana, nylonowa koszula w paski, do tego skajowe klapki zakładane na brązowe skarpetki. Ziuta miała więcej fantazji. Na pobliskim lumpeksie potrafiła wyszukać wzorzystą kieckę, zwykle w stylu z lat siedemdziesiątych, którą wkładała na swoje wychudzone, pięćdziesięcioletnie ciało. Do tego czółenka na obcasach wysokich jak wieże kościoła Mariackiego. Ziuta szła na nich zawsze chwiejnie, ale z uśmiechem. Na przerzedzonych włosach zakręcona trwała, makijaż zrobiony niepewną ręką sprowadzał się do kresek wokół oczu i grubej warstwy szminki na ustach. Patrząc na nią, wciąż można było dostrzec ślady minionej urody, może ślady śladów, spłukane przez wódę i pocięte zmarszczkami, ale jednak.

Zwykle w spacerach towarzyszyło im któreś z dzieci. Babo – chłop Maksyma, zawsze w spodniach i dżinsowej katanie, z głosem tubalnym, brzmiącym męsko i donośnie. Czasem pojawiała się druga córka, Liliana, która wyrwała się z rodzinnego piekła i uciekła w następne, wychodząc za mąż za wąsatego kierowcę, który również pił i chyba także bił, ale wciąż jakoś jednak był tą lepszą opcją. Liliana, w przeciwieństwie do swej siostry, była ładna i kobieca, można się było domyślać, że tak kiedyś wyglądała ich matka. Był jeszcze Emil – zadawał szyku w swoich mokasynach z frędzlem i spodniach „Piramidach” albo w koszmarnych, bordowych portkach, do których nosił turecki sweter we wzory. Kiedy było ciepło, eksponował dumnie tors opięty spranym podkoszulkiem z Limahlem.

Spacer do parku trwał zwykle niecałą godzinę, robiono kółko po asfaltowych alejkach, czasem drugie i wracano do domu. W tym momencie gra pozorów przestała obowiązywać i wybuchała kolejna dzika awantura. Co mnie niezmiennie bawiło, nawet podczas najgorszej burdy, zwracając się do Tadka, jego dzieci zachowywały wieśniacką formę „niech ojciec”, co brzmiało wówczas zgoła komicznie.

– Niech się ojciec ode mnie odpierdoli – wrzeszczała Maksyma.
– Zaraz ojcu jebnę, to ojciec zobaczy – wtórował jej Emil.

Od trzaskających nieustannie drzwi pękały tynki i odrywały się gzymsy, a przechodząc pod oknami trzeba było uważać na wyrzucane przedmioty. Garnki, noże, talerze, doniczki, leciały z góry razem z szybami i lądowały z brzękiem na brudnej ziemi. Czasem ktoś puszczał pawia z okna, na klatce schodowej również lepiej było nie dotykać ścian, gdzie stare, zaschnięte rzygi znaczyły się rdzawym liszajem. Drzwi z podwórza na klatkę były wiecznie otwarte, bo napuchły od wilgoci tak, że nie dały się zamknąć. Pojedyncza, goła żarówka oświetlała obłażące z farby sufity, a futryna przy drzwiach wejściowych do mieszkania właścicieli trzymała się na słowo honoru.

Ludzie, którzy przychodzili nas odwiedzić po raz pierwszy, przeżywali szok.

Choć kamienica była podłączona do miejskich wodociągów, mieszkanie Burków mieszczące się w osobnym skrzydle bieżącej wody nie miało. Prawdopodobnie którejś zimy, podczas mrozów pękła rura, wtedy ktoś zakręcił zawór i tak już zostało – szkoda pieniędzy na naprawę. W związku z tym codziennie Ziuta schodziła na dół, do sieni, gdzie był działający kran i napełniała wiadro wodą. Jakim cudem ta woda starczała im do picia, gotowania, prania i spłukiwania toalety – nie mam pojęcia. Sądząc po zaduchu i smrodzie wydobywającym nieustannie się z mieszkania, chyba zawsze było jej za mało. Kiedy smród stawał się nie do zniesienia, Ziuta spryskiwała lizolem linoleum pokrywające podłogi, co nie zabijało smrodu, ale prawdopodobnie powstrzymywało na chwilę inwazję robali.

Smród lizolu bijący z pijackiej meliny pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Podobnie jak donośne wrzaski Ziuty, jej pijacki lament nad zmarnowanym życiem rozbrzmiewający na klatce schodowej w środku nocy. Jak nieustanne ujadanie psa oraz gardłowy bluzg Tadka, próbującego uciszyć jednocześnie psa i małżonkę.

I jeśli ktoś spytałby mnie, jak wyobrażam sobie piekło, odpowiedziałbym – właśnie tak.

Choć w kranie mieli zawsze sucho, w czasie deszczu musieli walczyć z nadmiarem wody. Dziurawy dach od dawna nie spełniał podstawowej funkcji. O naprawie poszycia czy choćby o położeniu dodatkowej rolki papy nie było mowy. Potrzeba matką wynalazków, Tadek porozpinał na strychu nad swoim mieszkaniem płachty, których zadaniem było wyłapywać wodę. Problem w tym, że wynalazek sprawdzał się tylko w przypadku przelotnego deszczu, przy większej ulewie przelewało się brzegami.

Chcąc uchronić swoją norę przed zalaniem, musiał Tadek wchodzić na strych z wiaderkiem. Zaczerpywał wodę zbierającą się w płachtach, po czym pędził do okna na klatce schodowej i wylewał ją na podwórze. Przypominało to czerpanie wody z tonącego statku, który prędzej czy później i tak musi pójść na dno.

Na podwórzu była studzienka ściekowa z popsutą klapą, ktoś przykrył właz drzwiami zdjętymi z zawiasów. Jak mi kiedyś powiedział Emil Burek, na tych drzwiach powiesiła się sąsiadka z parteru. Kobieta mieszkała samotnie w jednopokojowej norze bez łazienki, z oknem wychodzącym na zapuszczony ogród. Kiedy popełniła samobójstwo, minęło trochę czasu, zanim smród dochodzący z mieszkania ujawnił prawdę o tym, co się stało. Ponieważ nikt w kamienicy nie miał telefonu, Tadek musiał udać się na pobliski komisariat przy Batorego. Przyjechała milicja, wezwali trupiarkę, załadowali zwłoki i odjechali. Mieszkania po samobójczyni już nikt nie chciał, więc stało otworem, rzeczy rozgrabiły okoliczne pijaki. Kiedy zapadła się studzienka kanalizacyjna, Tadek zdjął drzwi i położył na dziurze, żeby mu żona do studni nie wpadła, wracając po pijaku z baletów na dzielnicy. Kiedyś Emil odwrócił przy mnie drzwi, pokazując przykręcone od spodu dwa solidne haki.

Miałem czternaście lat i wydawało mi się to jakieś nierzeczywiste. Śmierć nie była wówczas zjawiskiem, które bym choć częściowo ogarniał. W mojej rodzinie nikt jeszcze nie umarł, więc nie przyjmowałem do wiadomości, że tak się kiedyś stanie. Te drzwi z hakami były pierwszym zwiastunem przemijania, jaki do mnie dotarł, dzięki czternastoletniemu synowi alkoholików.

Emil był w moim wieku i początkowo się z nim zakumplowałem, bo wydawał się w porządku i wprowadził mnie w życie dzielnicy. Przez niego poznałem innych chłopaków – większość z nich pochodziła z podobnych klimatów, gdzie był brud, smród i ubóstwo, alkohol lał się strumieniami, a ojcowie po wypłacie wracali przez tydzień do domu. Nie wiedziałem wówczas, bo skąd miałem wiedzieć, że sympatyczne rysy twarzy mojego sąsiada – płaski, zadarty nosek, lekko skośne oczy oraz cienka górna warga są typowe dla dzieci, których matki piły w ciąży. Ziutka prawdopodobnie nie trzeźwiała przez całe dziewięć miesięcy, sprzedając synowi syndrom w pełnej krasie.

Szybko się połapałem, że Emil kradnie rzeczy, kiedy do mnie przychodzi i przestałem się z nim zadawać. Zresztą już wówczas zaczął pić – i to ostro, podczas gdy ja wciąż byłem na etapie pierwszych, popalanych w ukryciu papierosów.

Smaki do picia Emil załapał bardzo szybko, w wieku lat szesnastu pił już właściwie codziennie, a mając lat osiemnaście dorobił się padaczki alkoholowej. Wybroniło go to przed wojskiem, w żadnej pracy się na dłużej niż miesiąc nie zaczepił. Żeby mieć na picie, chodził po dzielnicy i kradł wszystko, co mu wpadło w rękę. Kiedyś odkryłem, że do złodziejstwa zachęcała go matka, która potem pomagała spieniężać ukradzione fanty. Wiadoma sprawa, Emilem zaczął interesować się dzielnicowy, chłopak założył sobie, że wcześniej czy później pójdzie siedzieć. Na dzielnicy każdy kiedyś siedział, właśnie siedział albo miał odsiadkę w perspektywie. Przeważnie za banały – pobicia, rabunki i kradzieże, kilku siedziało za poważniejsze rzeczy. Obracając się w takich kręgach Emil na wszelki wypadek zaczął grypsować, przygotowując się w ten sposób do życia pod celą. Zaczął nawijać grypserą jak stary gicior, porobił sobie grube sznyty na rękach i zaczął kroić małolatów z kasy pod pobliską podstawówką.

Jak na złość, jakoś wciąż go nie chcieli posadzić.

Natomiast starsza siostra Emila, ta, która wciąż mieszkała z rodzicami i wyglądała jak babochłop, uprawiała seks z każdym, kto się nawinął, wliczając członków własnej rodziny, czyli brata i ojca. Dowiedziałem się o tym kiedyś całkiem przypadkiem. Był maj, uczyłem się do matury, a Burkowie pili wódkę w ogrodzie, tuż pod moim oknem. Poszła jedna i druga flaszka, pijackie bełkoty pod oknem nie ułatwiały mi wkuwania materiału i zaczynałem się frustrować. Nie mogłem jednak wychylić się z okna i wrzasnąć, żeby zamknęli mordy i poszli pić gdzie indziej, bo bałem się, że w moją stronę polecą butelki. W przypadku Burków zagrożenie było jak najbardziej realne, bo już kiedyś stłukli nam szyby. Nawet wówczas mój ojciec nie poszedł na milicję, bo uważał, że na sąsiadów się nie donosi. Niestety, jak typowy inteligent nie potrafił sobie też sam z hołotą poradzić i wciąż zwracał się do Tadka „proszę pana”, naiwnie licząc, że ten mu również odpłaci szacunkiem, co było w tym przypadku myśleniem czysto życzeniowym.

Tak więc zamiast przyswajać materiał z zakresu romantyzmu, zmuszony byłem słuchać pijackich wynurzeń, które w pewnym momencie zrobiły się właściwie bardzo ciekawe, kiedy Maksymę zebrało na pijackie żale.

– Ojciec mnie miał i Emil mnie miał – mówiła w pijackim amoku. – Zrobiliście ze mnie taką szmatę, czego jeszcze chcecie?

W tym momencie obaj zaczęli ją uciszać, bez zwykłych wrzasków i przekleństw, jakoś tak cicho i delikatnie.

– Cicho bądź, Maksa, bo jeszcze ktoś usłyszy – powiedziała Ziuta, czyli jej matka, a ja w tym momencie zrozumiałem, że musi to być prawda. Trup w szafie rodziny Burków cuchnął o wiele mocniej, niż ktokolwiek przypuszczał.

Sprzedaż kamienicy odbyła się szybko i bez zbędnych targów. Spółka założona przez obrotnych cinkciarzy i byłych esbeków wykupywała takie właśnie rudery w centrum miasta, widząc w tym świetną inwestycję na przyszłość. Nie mam pojęcia, ile zaoferowali, mogę tylko przypuszczać, że były to grosze w stosunku do rzeczywistej wartości, które jednak Burkom musiały wydawać się fortuną.

Czy muszę opowiadać, co było dalej, kiedy pieniądze trafiły na stół w tej zagrzybionej melinie?

Pijaki zleciały się z całej dzielnicy. Przyszli stali bywalcy, ale pojawiły się też całkiem nowe twarze. Właściciel pobliskiego sklepu monopolowego tylko zacierał ręce, bo niespodziewanie skoczyły mu obroty, kiedy Tadek na zmianę z Emilem kupowali wódę całymi skrzynkami. Pijackie śpiewy i wrzaski dobiegały z mieszkania nieustannie, brzęczało szkło, a puste butelki leciały z okien. Emil zajął się didżejką, nad podwórzem niósł się tęskny wokal Thomasa Andersa, Ziuta brylowała w nowej kiecce, a głodny pies darł mordę bez przerwy.

Balety trwały dzień i noc już od miesiąca. Spokój był tylko czasami, kiedy wszyscy popili i usnęli, jednak po kilku godzinach ktoś się budził, leciał do sklepu, przynosił wódkę i wszystko zaczynało się od nowa. Chlanie, śpiewy i awantury. Modern Talking i tłuczone szkło. U Burków balowano na umór i z dziką determinacją, jakby świat miał skończyć się już zaraz, a jutro zostało oficjalnie odwołane. Pieniądze topniały jak śnieg w lecie, a Tadek przestał chodzić do pracy.

Nowi zarządcy kamienicy nie zasypiali gruszek w popiele, od razu przysłali pismo informujące o podwyżce czynszu i rodzice stwierdzili, że trzeba szukać nowego mieszkania. Młody Burek skopał listonosza ze schodów.

Był wyjątkowo upalny początek lata i od tygodni nie spadła kropla deszczu. Suche jak pustynia podwórze zaścielone było fantami wyrzuconymi z okna, a schody były teraz wiecznie mokre, zarzygane i zachlapane wodą noszoną po pijaku z sieni.

Aż nadeszła ta noc, kiedy nad Kraków nadciągnęła burza. Najpierw na sucho, elektryczne wyładowania pocięły niebo nad Krakowem, jak ostra żyletka chlasta skórę młodego gitowca. Potem spadły pierwsze krople, ciężkie i nabrzmiałe jak winogrona, wbiły się w kurz podwórza, w ciągu minuty zamieniając je w błotniste bajoro.

Oberwanie chmury zaskoczyło biesiadników. Normalnie Tadek byłby już na strychu, wylewając jedno wiaderko za drugim, chroniąc mieszkanie przed zalaniem. Tym razem ani on, ani nikt inny nie był w stanie zająć posterunku. Woda waliła z nieba hektolitrami, lejąc się przez wszystkie dziury w dachu nad skrzydłem należącym do Burków, zapełniając porozwieszane płachty w błyskawicznym tempie. To, co się stało dalej, było jak najbardziej do przewidzenia. Płachty przepełniły się w okamgnieniu, w jednym momencie po prostu zerwały się pod ciężarem wody, która lunęła następnie na podłogę strychu i przeciekła przez sufit meliny. Na głowy zaskoczonych, ogłupiałych od miesięcznego picia ludzi polały się strumienie, a wraz z nimi posypały się kawały tynku. Donośne wrzaski rozbrzmiały, kiedy olbrzymi kawał sufitu runął na zastawiony stół, rozbijając butelki i unicestwiając pełne kieliszki.

Naturalnie wybuchła wielka awantura, ludzie zaczęli się nawzajem obwiniać i rzucili się sobie do gardeł, pies darł mordę głośniej niż zwykle. Rodzinne piekło rozpętało się na całego i nic go już nie mogło powstrzymać. Ktoś krzyczał na podwórzu.

Wyjrzałem przez okno. W błocie podwórza, po kostki w wodzie stała chuda, wrzeszcząca, dziko gestykulująca postać. To była Ziuta, w świetle błyskawic widziałem dokładnie jej kościstą sylwetkę chwiejącą się pośrodku wielkiej jak staw kałuży.

– Wy skurwysyny! Wy gnoje! – darła się w stronę okien swojego mieszkania. – Zmarnowaliście mi życie, teraz ja zmarnuję wasze!

Zatoczyła się i straciła równowagę, lądując chudym tyłkiem w kałuży. Nie przestawała jednak się wydzierać, jej głos był jednocześnie skrzeczący i donośny.

– Tadek, ty gnido! A ja cię tak kiedyś kochałam. Obiecałeś mi słodkie życie, ściągnąłeś mnie tutaj, do tego swojego domu, i zrobiłeś ze mnie najgorszą szmatę. Teraz powiem wszystkim, niech się ludzie dowiedzą, jakim potworem jesteś. Co robiłeś ze swoimi córkami, co robiłeś ze mną, ty obleśny zboczeńcu. Powiem wszystkim, jakie masz dzieci…

Z bramy wystrzeliła niewysoka, krępa postać. Dopadła do Ziutki i przerwała jej krzyk celnym ciosem pięści, prosto w otwarte usta. Potem synowska dłoń złapała za rzadkie włosy i szarpnęła w górę, stawiając na nogi. Zdegenerowana twarz Emila była wredną maską strachu i gniewu, lśniła dziko w świetle błyskawic.

– Zamknij się, stara kurwo i wracaj do domu!
– A ty, synku, jesteś dokładnie jak tatuś – wykrzyczała, zanosząc się obelżywym śmiechem. Potem plunęła mu prosto w oczy.

Jednym ruchem przewrócił ją na ziemię, prosto na drzwi po samobójczyni, zasłaniające studzienkę. Upadła na brzuch, on klęknął na niej i zadarł jej kieckę. Blade, chude pośladki lśniły w strugach deszczu, kiedy synowski członek wciskał się pomiędzy nie. Nawet nie próbowała walczyć, tylko łkała donośnie, kiedy ją posuwał na chybcika i niezgrabnie, jak pies kryjący sukę.

Patrzyłem przerażony zza firanki, włos mi się jeżył na głowie, ale nie potrafiłem zrobić nic, żeby przerwać ten kazirodczy gwałt. Nie potrafiłem się zebrać i pobiec na pomoc Ziutce. Sparaliżowany strachem i obrzydzeniem nie byłem w stanie nawet otworzyć okna i krzyknąć, żeby przestali.

Zresztą już nie było potrzeby. Po kilku minutach Emil skończył i stanął chwiejnie na nogach. Splunął w kałużę, podciągnął przemoczone, bordowe spodnie, a potem wyciągnął rękę i pomógł matce wstać. Ta przyjęła synowską pomoc, jakby przed momentem nic się takiego nie stało. Obciągnęła na sobie mokrą kieckę i coś tam powiedziała do syna, nawet się zaśmiała. Zataczając się, ruszyli w stronę bramy, kroki zadudniły na schodach, po chwili trzasnęły drzwi od ich mieszkania. Ja wciąż trząsłem się stojąc w oknie, nie mogąc uwierzyć w to, co widziałem przed chwilą.

Kolejne błyskawice przecinały niebo, ale deszcz, który lał się z góry, nie był w stanie obmyć brudu, jakim oblepiona była ta kamienica.

Dopiero kilka miesięcy później rozniosły ją buldożery.

 

Czarnowiejska 17 dziś

 

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Polub stronę Jana Krasnowolskiego na facebooku

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information