Miasto Śmierci. Odcinek 3

Michał Curanda

Niektórzy uważają, że jeżeli nie byłeś w Mieście Śmierci, to nie znaczy, że ono nie istnieje. Większość miejsc na świecie znamy tylko z opowieści. Miasto Śmierci to wspomnienia z podróży do tej wyśnionej południowo-azjatyckiej metropolii oraz pełen praktycznych zagadnień przewodnik. To także powrót z zaświatów gatunku powieści odcinkowej.

 

 

Odcinek 3

 

 Posada asystenta doktora Ketera zmuszała mnie do obcowania z tubylcami Essawiry, rozlokowanymi po całym mieście, uśpionymi agentami bractw muzułmańskich, rozemocjonowanymi handlarzami przypraw lub mrocznymi przedstawicielami półświatka. Ponadto, odkąd zwierzyłem się Keterowi ze swojego romansu z syreną z witraża, zaczął mnie ukradkowo nagabywać do wykorzystania tego nadnaturalnego kontaktu. Potrzebował jakichś alg z dna morskiego, które miały mu umożliwić syntezę czegoś, co raz tylko zdarzyło mu się stworzyć w czasach młodości, a co przewyższało swoją jakością inne produkty. Wtedy po raz pierwszy spostrzegłem, że doktorem niekoniecznie kieruje pasja tworzenia, że jego motywację stanowi raczej obsesja. Nie dawał mi spokoju przez kilka dni, siadał naprzeciw mnie ze swoją herbatą, tym razem jednak jego zazwyczaj nieobecne spojrzenie świdrowało mnie nieubłaganie. Złamałem się wreszcie, ale przyznaję, że przystałem na jego plan po części z własnej ciekawości. Doktor Keter poprosił mnie, żebym w miejsce tajemniczego listu zostawił swój – miłosny i nęcący, a w postscriptum zamieścił prośbę o konkretne podmorskie rośliny. „Księżycu mych nocy, słońce moich dni” miało znaczyć tyle, co: „W dzień o tobie myślę, a w nocy o tobie śnię”. Czy Keter, kiedy był młody, miał podobną przygodę, skoro tak dobrze wiedział, co zrobić i o co poprosić?

Swój list zatytułowałem „Księżniczko mych nocy, królowo moich dni”, co nie mijało się z prawdą, gdyż ciągle wspominałem nasze nocne przeżycie. W postscriptum dodałem: „Czy mogłabyś mi podarować Algę księżycową z dna morskiego? Odwdzięczę się jakoś”. Tego właśnie potrzebował Keter, aby zsyntetyzować swój flagowy produkt, ochrzczony przez Ehuda mianem „Orientalne Kobierce”, i to dostał – jego plan powiódł się. List, który polecił mi napisać, zniknął, a po przebudzeniu znalazłem na poduszce pęk turkusowych, żyłkowanych liści morskich. „Orientalne Kobierce” wkrótce okazały się tym, co doktor ceni ponad wszystko. Zaczął poświęcać im przynajmniej cały jeden dzień ze swego tygodnia pracy. To właśnie ten niczym nie wyróżniający się biały proch o znikomym zapachu przenosił mnie do Miasta Śmierci, nazywanego przez tubylców Kota Mati. Uważam, że „Orientalne Kobierce” są dowodem głębokiej pasji i geniuszu ekonomicznego Ketera. Z tego, co zrozumiałem z urywanych wyjaśnień Ketera, specyfik jest niezmiernie trudny do zsyntetyzowania. Sztuka jego wytwarzania graniczy z popisem mistrzowskiej żonglerki odczynnikami. Keter często się nim zajmuje, ponieważ za każdym razem stanowi dla niego wyzwanie, potyczkę z zasadami prawdopodobieństwa otrzymywania właściwych cząstek, odpowiednik alchemicznego hazardu. Kiedy zaś ów towar trafia w ręce Ehuda, jego oczy zapalają się. Nie mam pojęcia, ile przywłaszcza samemu sobie, ale po jego reakcji widziałem, że odwiedza Kota Mati regularnie. Na początku nie posiadał się z radości i wychwalał talent Ketera pod niebiosa, potem, z każdymi następnymi odwiedzinami, jego twarz była nieco bardziej powściągliwa, ale w oczach wciąż tliła się pasja. „Takie są uroki podwójnego życia – pomyślałem – wpierw beztroski turysta, następnie smętny obywatel”. Ja z kolei nie ukrywałem satysfakcji z udziału w produkcji „Orientalnych Kobierców” i czułem, że nieograniczony dostęp do nich należy mi się za to, czego dokonałem, aby umożliwić klientom podróże do Miasta Śmierci.

Wielokrotnie mówiłem o nim z przekąsem, nazywając je Miastem Śmierci Klinicznej, ponieważ efektem działania specyfiku jest swego rodzaju letarg. Okazało się, że aby dostać się do Miasta należy postępować w konkretny sposób. Zauważyłem, że w stanie odurzenia moje ciało traci temperaturę, lecz jeśli okryję się odpowiednią ilością koców i siądę przed kominkiem, duszące ciepło pogrąża mnie w bardzo przyjemnej drzemce. Zamykam oczy i wpadam w głęboki sen – wtedy właśnie budzę się w jednej ze spelun opiumowych Kota Mati, jakbym dopiero co wytrzeźwiał. Tym sposobem ja też zacząłem prowadzić podwójne życie i mieszkać w dwóch miastach jednocześnie.

Moje żarty na temat śmierci klinicznej nie są bezpodstawne. Przeciętni mieszkańcy nie zadają sobie zbyt często pytań o naturę Miasta. Są nim zbyt znużeni, albowiem każdy spędzony tam dzień jest niczym następny odcinek męczącego snu. Niektórzy ludzie zakładają istnienie kilku różnych „gęstości” świata widzialnego i żywią skrytą nadzieję, że w hipotetycznej gęstości wyższego rzędu przewracają się z boku na bok i mamroczą coś do poduszki czy też zmożeni przez śpiączkę powypadkową odbywają swój długi i głęboki wyrok. W tym sensie każdy jest tutaj skazany na Miasto Śmierci. Znam też inne hipotezy, zasłyszane w herbaciarniach i wyłuskane z proroczego biadolenia klientów melin opiumowych. Jedna z nich sugeruje, że każdy, kto tu trafia w ten czy w inny sposób, został rzeczywiście skazany w wyższym wymiarze na Miasto Śmierci. Rzekomo wynaleziono tam zastrzyk albo hipnozę usypiające na długie lata. Podobno skazanych umieszcza się w wąskich kapsułach, rodem z japońskiego motelu, i spuszcza na linach jak trumnę do olbrzymiego składu kapsuł. Ów skład prawdopodobnie znajduje się w Chinach, znanych z przedmiotowego traktowania jednostki i z monumentalnych projektów urbanistycznych. Kolejna, bardziej uduchowiona teza głosi, że Kota Mati to zaświaty, do których trafiają zmarli. Pogląd ten ma długą tradycję i z niego wywodzi się zwyczajowa nazwa metropolii. W ogóle w melinach opiumowych sporo rozmyśla się nad wymiarami żywych. Owocem tych myśli jest unikalny szowinizm mieszkańców Kota Mati, który uderza właśnie w żywych, zamieszkujących owe „nadświaty” i „przedświaty”. Dziwne jest to, że tyle osób w Mieście uważa się za zmarłe i w związku z tym gotowe są chełpić się tym, jeśli tylko poprawia im to nastrój.

Łatwo tam stracić humor – w dzień głowa pulsuje od nieustającego, bezsensownego ruchu ulicznego, bezładnie napierającego na leniwie sklecone stragany. Dalej stragany szturmują zagrzybione kamienice. Jeszcze dalej szwadrony riksz wbijają się jak przecinaki w materię tłumu, a pośrodku skrzyżowania stoi zagubiony policjant-żółtodziób, który dostał absurdalny rozkaz kierowania tym bajzlem. Codziennie, tuż przed zachodem słońca, ma miejsce rytualna udręka naprawiania straganów i zamiatania ulic. Tak to wygląda z wysokości mojego balkonu, który nieustannie grozi zawaleniem. Obawiam się czasem, że zakończę tragicznie moje bytowanie w zaświatach, gdy barykady nie wytrzymają i tłum przechodniów przetoczy się po stemplach, przytrzymujących balkon. Czy ten moloch o milionie głów byłby zdolny do blitzkriegu przez Miasto, czy przebiłby się, powiedzmy, przez całą kamienicę czynszową? Chyba nie, bo Miasto i tłum są częścią tego samego snu. Prędzej to wszystko roztopi się w upalny dzień i zasili muły Rzeki Zapomnienia, aniżeli wyjdzie poza przypisane mu koleiny.

• • •

Miasto Śmierci – spis odcinków

• • •

Kolejne odcinki Miasta Śmierci ukażą się w 45. numerze magazynu „Ha!art”.

• • •

Michał Curanda – 29-letni mieszkaniec Husavik na Islandii. Z wykształcenia antropolog. Prowadzi własnego bloga. W krąg jego zainteresowań wchodzą antyczne kulty misteryjne, holokaust, tarot, siłownia i minimalizm. Na co dzień jest przewodnikiem po lodowcu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information