Miasto Śmierci. Odcinek 1
Niektórzy uważają, że jeżeli nie byłeś w Mieście Śmierci, to nie znaczy, że ono nie istnieje. Większość miejsc na świecie znamy tylko z opowieści. Miasto Śmierci to wspomnienia z podróży do tej wyśnionej południowo-azjatyckiej metropolii oraz pełen praktycznych zagadnień przewodnik. To także powrót z zaświatów gatunku powieści odcinkowej.
Odcinek 1
Wkrótce po przeprowadzce do marokańskiej Essawiry otrzymałem posadę asystenta u pewnego podziemnego farmaceuty, doktora Ketera. Przypominam sobie swoje miejsce pracy – bardzo wysokie, zapuszczone, niegdyś ekstrawaganckie wnętrze. Gdzieś na granicy słyszalności biła od niego utracona świetność żydowskiego rodu kupieckiego, na pewno warta napisania niejednej sagi. Tynki, odchodzące na zewnątrz budynku i w korytarzu, freski dawno poodbijane przez hołotę. Duże, kamienne schody, wiodące z przedsionka na pierwsze piętro, ciemne i pachnące starością. Przez, prawie już zakryte bluszczem, okno nad wejściem, wpadające snopy światła, które wychwytują powietrzny plankton. Za każdym razem, kiedy wychodziłem z mieszkania doktora, wpadałem z ciemności korytarza w oślepiającą jasność przedsionka. No właśnie, ciemny korytarz – ten, gdzie są zniszczone freski – w głębi klatka schodowa, gdzieś z przodu niskie drzwi, przez które tyle razy przechodziłem. Drzwi zwykłe, z jednym, półkolistym okienkiem. Wewnątrz rozgardiasz, to samo, co wcześniej, a chyba nawet gorzej. Nie sposób nie zgubić się wśród stosów rupieci, na które składają się nagromadzone przez lata wynalazki tego wielkiego umysłu. Odłażące warstwami linoleum, wszędobylski kurz – przekleństwo sprzątaczek – brązowe, drewniane elementy: ramy, framugi i sięgająca czterometrowego sufitu biblioteka, zapełniona książkami i innymi rzeczami, wszystko posegregowane według alfabetu enochiańskiego. Farba na drewnie – nijaki, uniwersytecki brąz, wielokrotnie nakładany, prawdopodobnie pochodzący z przynoszonych przez doktora Ketera resztek farby, którą widziałem na akademii. Poczerniałą ze starości podłogę zajmują rupiecie, rupiecie i jeszcze raz – rupiecie. Choć jest ich tak dużo, to o dziwo pod ścianami wciąż są puste miejsca na przyszłe pokolenia rupieci – tak ogromne jest mieszkanie. Gdzieś het, za biblioteką, długie stoły, pozbierane z uczelni nocą przez podkupionych cieciów. Na tych stołach kolby Erlenmeyera w dwudziestu rozmiarach, szalki Petriego w dziesięciu, krystalizatory, palniki acetonowe, wijące się w nieskończoność rurki i uszczelki – słowem: królestwo szkła. Jeśli doktor nie przesiaduje w laboratorium albo w olbrzymiej jadalni, w parterowej części mieszkania1, to z pewnością jest w bibliotece, gdzie czyta nową powieść Danielle Steel. Jest wtedy nieco zagubiony – w przerośniętym fotelu z filiżanką herbaty, postawioną obok na kawałku złomu czy innym wynalazku.
Kwestia wynalazków, o których wspominałem, jest kłopotliwa. Otóż bywało, że trafiałem na jakiś sprzęt, który wyglądał na przemyślne połączenie technologii astronautycznej z zakurzonym, bakelitowym telefonem. Próbowałem godzinami sam rozszyfrować jego przeznaczenie, a kiedy już traciłem cierpliwość, doktor wyjaśniał, że zmajstrował ten sprzęt dla szpasu, i śmiał się, że poświęciłem tyle uwagi zwykłemu rupieciowi. Do innych typowych wyjaśnień dotyczących wynalazków należały: „Nie pamiętam, do czego to służy”, „To skomplikowana aparatura, zupełnie nieprzydatna, została w tyle za technologią”, „Mam miłe wspomnienia z tym sprzętem, jest w nich też pewna kobieta, dlatego zatrzymam je dla siebie”, „Nie wiem, do czego to służy, znalazłem na złomowisku, ale uważaj, może być niebezpieczne!”.
W niektórych rupieciach uwiły sobie gniazda rozmaite stworzenia. Nie pochodziły one z zewnątrz2 – brały się z jednego bardzo osobliwego miejsca, które było niejako ich matecznikiem, a zarazem jedynym wynalazkiem doktora, o którym wiedziałem, że na pewno działa. Była to metalowa tuba, coś jakby wąska beczka, prosty, srebrny cylinder, podobny do biurowej popielniczki. Stanowiła alternatywne źródło energii dla całego mieszkania i laboratorium. Wewnątrz kotłowała się mieszanka cieczy, a w niej jakieś śmieci czy paprochy, niewiadomego pochodzenia. Na dnie cylindra znajdowała się turbina, która bezustannie mieszała wysoko energetyczny eliksir. Zdarzało mi się stać i patrzeć na wir, obserwować pływające w nim śmieci – tym sposobem zdałem sobie sprawę, iż nie są to zwykłe odpadki. Ich faktura i budowa wykracza poza moją wiedzę o materiałach. Czasem zaś spod wody, w asyście bulgotu i bąbelków, wypływało uśpione stworzenie. Nie wiadomo, czy maszyna przenosiła je z jakiegoś równoległego uniwersum, czy sama konstruowała naprędce, czy też teleportowała z równikowej puszczy. Profesor wyławiał niektóre z nich metalowymi szczypcami i dokładnie mył, inne pozostawiał, aby bezpowrotnie zespoliły się z cieczą. Wszystkie stworzenia były ssakami, niektóre posiadały cechy owadzie, większość przypominała jakiś nieznany gatunek lemura lub myszy polnej. Grunt, że nikomu nie wadziły i prowadziły swój lemurzy żywot na uboczu naszych codziennych spraw. Doktor zwykł określać je mianem „homunkulusów”. Kiedy wypływały na powierzchnię mieszanki, mówił: „Co nam tym razem urodziła maszyna?”. Doktor nie rozumiał jej działania i zakrawa na ironię fakt, że przepis na swój największy wynalazek ujrzał we śnie. Jak twierdził, pewnego dnia po prostu obudził się i zabrał pośpiesznie za budowanie czegoś, o czym wiedział, że ma być alternatywnym źródłem energii.
Oprócz mnie w mieszkaniu przebywał też czasem Ehud Ormazd – wspólnik profesora w zbrodni. Sporo starszy ode mnie, lecz dużo młodszy od siwego Ketera, chirurg czy farmaceuta, a może biznesmen. Podobno jego dawny student, który pewnego razu zapukał do drzwi obłażącej kamienicy i został przyjęty przez doktora szklanką wychłodzonej herbaty3. Ehud złożył tamtego letniego dnia propozycję biznesową. Rozmawiali, a Ehud pewnie żywo przy tym gestykulował, jego dłonie raz po raz przecinały słoneczne jupitery. Doktor Keter przystał na zaproponowane warunki i w ten oto sposób zostali współpracownikami. Są pewne kwestie związane z Ehudem, które od początku mnie trapiły. Na przykład, czy Ehud rzeczywiście studiował u Ketera? Doktor zbył moje wątpliwości jednym machnięciem ręki, jakby mówił: „Co za różnica?”. Tak oto jeden z największych, niedocenionych alchemików XX wieku został zaprzęgnięty przez perskiego biznesmena w lnianym garniturze do podziemnej produkcji substancji odurzających. Niektóre kombinacje cząsteczek mają sens, trzymają się za ręce z gracją – to była jedna z tych kombinacji.
1 Mieszkanie powstało po połączeniu dwóch opartych o siebie kamienic. Klatka schodowa i korytarz po lewej stronie były latami konsekwentnie zagarniane przez dawną służbę (po tym, jak żydowscy właściciele wynieśli się lub zostali wywiezieni) i po pewnym czasie stały się jednym mieszkaniem.
2 Z zewnątrz nic nie miało prawa przyjść, bo doktor bał się otwierać okna „ze względu na ptaki”, które zresztą o pewnych porach tłumnie gromadziły się w zakurzonych bulajach, po to chyba, by drwić z doktora. Ilekroć je widział, to przeklinał ze wszystkich sił. Co ciekawe, w okna dziobały ptaki różnych gatunków, jak gdyby wspólnie, jako cały ptasi ród, miały jakąś sprawę czy skargę do starego naukowca.
3 „Wielcy myśliciele wciąż są pochłonięci pracą, a w okresach pomiędzy asystentami doktor nie był w stanie nawet zorganizować sobie wrzątku; W taki upał zimna nawet lepsza” – skwitował Ehud.
• • •
Miasto Śmierci – spis odcinków
• • •
Kolejne odcinki Miasta Śmierci ukażą się w 45. numerze magazynu „Ha!art”.
• • •
Michał Curanda – 29-letni mieszkaniec Husavik na Islandii. Z wykształcenia antropolog. Prowadzi własnego bloga. W krąg jego zainteresowań wchodzą antyczne kulty misteryjne, holokaust, tarot, siłownia i minimalizm. Na co dzień jest przewodnikiem po lodowcu.