Spowiedź zmywaka (11): Ostatnia kropla

Jan Krasnowolski

Już jakiś czas temu spostrzegłem, że Angole nie lubią pewnych zachowań z naszej strony. Nie chodzi już nawet o to, że tu jesteśmy i jest nas dużo za dużo, że czujemy się jak u siebie i wcale nie zamierzamy wyjeżdżać. Bo choć oczywiście wkurza ich nieustannie ta cała nasza inwazja, to jednak już po części się z nią pogodzili. W końcu głupi nie są i plusy też dostrzec potrafią – ładne dziewczyny, tanie fajki i solidne remonty. Ale do wyjątkowej kurwicy doprowadza ich, jak jakiś przyjezdny mądrala wyjeżdża nagle z tekstem:

– In my country…

A potem zaczyna się litania, co jest w danym kraju inne niż w Anglii. Inne, czyli w domyśle – lepsze. Na przykład:

– In my country we have real winter.

Albo:

– In my country we go to church every Sunday.

Albo:

– In my country womans are more beautiful.

I rzadko kiedy jest to poprawna forma liczby mnogiej nieregularnika „woman”, bo taki mądruś zwykle opanowuje gramatykę tylko z grubsza i dlatego właśnie będzie mówił: „moneys” „childrens” i „womans”.

I słysząc taki tekst Angol się wkurwia, i burczy pod nosem.

– Cholerni emigranci.

A jak mu się jeszcze chce, to doda coś w stylu, że: „Jeśli u ciebie w kraju jest tak fajnie, to do niego wracaj, skoro ci się tu nie podoba”. I ja w sumie takiego Angola rozumiem, bo to, że się tylu emigrantów tutaj zjechało, to jedno, ale jak już zaczynają wybrzydzać albo – co gorsza – zamierzają wprowadzić swoje własne porządki, to drugie. Bo Angole już to przerobili jakiś czas temu, na własnej skórze boleśnie odczuli. Zaczęło się od pozornie niewinnego „In my country...”, a skończyło na meczetach w każdym mieście; na ośrodkach islamskich, gdzie płomiennoocy mułłowie sączą wiernym do głów swoją wersję koranicznej prawdy; na wybuchach w metrze i w londyńskich autobusach; na żądaniach wprowadzenia szariatu, przynajmniej w niektórych częściach kraju; wreszcie na makabrycznym morderstwie młodego żołnierza, w biały dzień i na oczach przechodniów.

Poza tym, Angoli generalnie nie interesuje, jak jest w innych krajach, a jak ich zainteresuje, to tam po prostu jadą i oglądają. Sami, na własne oczy. Zresztą, jak już jadą za granicę, to oczekują, że będzie tam tak samo albo przynajmniej podobnie jak w Anglii, tyle że cieplej i taniej. Dlatego nie obchodzi ich, co jakiś śmieszny, wschodnioeuropejski Borat ma im do przekazania swoją łamaną angielszczyzną.

Na magazynie, gdzie pracowałem, zawsze mnie skręcało, kiedy słyszałem, jak jakiś nowo przyjęty ćwok tłumaczy Anglikom jak niedorozwiniętym dzieciom:

– In my country we work very hard for very little moneys.

I tylko się śmiałem, po części z zażenowania, widząc wkurzoną minę Angola zmuszonego do wysłuchiwania, co jest inaczej w naszym kraju. Jednocześnie sam bardzo zacząłem się pilnować, żeby czegoś takiego kiedyś nie palnąć. Zresztą, coraz bardziej zapominam, jak tam jest, w tym naszym kraju, i wcale nie chce mi się o nim gadać.

Oktawian zadzwonił do mnie, żebym mu pomógł. W sumie nic nowego, bo Oktawian zawsze dzwoni, jak potrzebuje pomocy. Niektórzy tak mają. Jak u nich wszystko gra, to nie dzwonią, bo po co. Ale niech się tylko pojawi problem – zaraz telefon się urywa. Pech chciał, że Oktawian miał mój numer, bo kiedy poznaliśmy się kiedyś na imprezie u wspólnych znajomych, ja nieopatrznie mu go podałem. Możliwe zresztą, że zrobił to Robert, złośliwie i dla jaj, wiedząc doskonale, co mi szykuje. Będę to musiał kiedyś jeszcze wyjaśnić.

Więc odkąd Oktawian zdobył mój numer, zaczął dzwonić właściwie regularnie. A to przetłumaczyć mu trzeba z angielskiego, bo jakieś papiery przysłali i nie wiadomo o co chodzi. A to pójść z nim razem do banku, bo tam trzeba po angielsku gadać i co będzie, jak nie zrozumie. Albo do urzędu zadzwonić w jego imieniu i pomóc się gdzieś tam zarejestrować, albo odwołanie od mandatu napisać, albo Internet zamówić, albo… I za każdym razem słyszę, że na pewno kiedyś się odwdzięczy, jakoś mi się w końcu zrewanżuje, a już na pewno nigdy nie zapomni. No bo my, Polacy, powinniśmy sobie przecież pomagać. To jest jego ogólne przesłanie, choć często nie do końca ubrane w słowa. Upłynęło trochę czasu, zanim odkryłem, że to w zasadzie nic innego, jak tylko ordynarny szantaż emocjonalny i w ogóle straszna bzdura, bo jak kogoś lubię i chcę mu pomóc, to nie patrzę przecież, jaki ma paszport. Pomagam ci albo nie, nieważne przecież, skąd jesteś, bo jakie to ma dla mnie znaczenie? Prawda jest taka, że zanim się na ten narodowy szantaż uodporniłem, kilka razy, jak ostatni frajer, dałem się wmanewrować.

W swoim czasie Oktawian wrobił mnie w tłumaczenie papierów kupna mieszkania – spędziłem cały weekend ślęcząc nad stertą dokumentów notarialnych. Każdy paragraf niesłychanie istotny, każde słowo musiałem mu dokładnie przetłumaczyć, bo przecież kupno mieszkania to poważna sprawa, na to idą oszczędności życia, to się będzie spłacać latami, a jedno źle zrozumiane słowo w umowie może obrócić wszystko w ruinę. Potem dałem się wkręcić w przeprowadzkę – jako posiadacz półciężarówki obiecałem mu przewieźć kilka gratów ze starego mieszkania. Kilka zmieniło się w nieskończenie wiele, cała sobota na to zeszła, od rana do późnego wieczora. I nie, nie spodziewałem się kasy za tę przysługę ani za zmarnowaną sobotę bynajmniej. Ale jakaś mała whisky, choćby z Tesco, albo przynajmniej zgrzewka piwa byłaby tutaj na miejscu, w końcu nie tylko poświęciłem swój czas, ale także pomagałem mu przenosić te wszystkie graty, targałem je na piętro i w ogóle robiłem za firmę przeprowadzkową, zasuwając przez cały dzień, który mogłem spędzić na przykład z synem na plaży. Albo choćby pisząc.

– Wiem, że twój czas jest bezcenny i nawet nie będę próbował ci go wynagrodzić – powiedział Oktawian, kiedy wreszcie skończyliśmy. – Ale pomyślałem, że przynajmniej zwrócę ci za paliwo. Dziesięć funtów wystarczy?

Ostatnim razem poprosił mnie, żebym z nim pojechał po rower. Wypatrzył ogłoszenie na Gumtree i nawet już się umówił ze sprzedającym. Podobno świetna okazja, markowy rower, który w sklepie kosztuje dwa razy tyle. Problem tylko taki, że facet mieszkał gdzieś na wsi, trzeba tam było jechać z nawigacją, której Oktawian nie ma, poza tym, żaden rower nie zmieści się do jego auta.

Mimo nauczki z przeprowadzką, jakoś znowu nie potrafiłem zdobyć się na asertywność.

Wieś była faktycznie na strasznym zadupiu, z poprawką na to, że w Anglii im większe zadupie, tym bardziej malowniczo. Nazwy tej dziury nie próbowałem zapamiętać, po prostu wstukałem ją do nawigacji. Zajechaliśmy na miniaturowy ryneczek wybrukowany kostką. Nawet w nasilającej się mżawce wszystko wyglądało prześlicznie, jak z ilustracji do Ani z Zielonego Wzgórza. Domy z ciosanego kamienia, kryte prawdziwą strzechą, wśród nich pysznił się dwustuletni pub, cały obrośnięty dzikim winem, z fantazyjną nazwą odmalowaną starannie na drewnianym szyldzie. Koło pubu obowiązkowa, czerwona budka telefoniczna, z której dzisiaj korzystają chyba już tylko szantażyści, którzy nie chcą zostać namierzeni, albo wracające wieczorem z pubu pary, jeśli najdzie je ochota na szybki numerek.

Facet, który sprzedawał rower, umówił się z Oktawianem właśnie pod pubem. Chyba po prostu nie chciał podawać swojego domowego adresu, tak na wszelki wypadek, słysząc w słuchawce wschodnioeuropejski akcent. Kiedy podjechaliśmy pod pub, żadnego gościa z rowerem w zasięgu wzroku nie było. Mżawka zmieniła się w solidny deszcz, krople bębniły w dach auta.

– Zadzwoń do niego – powiedziałem. – Nie będziemy tu czekać jak głupi.

No to wyjął swój telefon i wybrał numer.

– Łi ar hijer olredi, łer ar ju?

Posłuchał przez chwilę, po czym się rozłączył.

– Co powiedział? – spytałem.
– No, coś w stylu, że zaraz będzie. Tak zrozumiałem.

Czekaliśmy jeszcze dobry kwadrans. Wreszcie z ulewnego deszczu wyłoniła się postać na rowerze. Z ociąganiem wyszliśmy z auta, prosto pod lodowaty prysznic lecący z nieba. Facet na rowerze zakutany był w porządną, gumową pelerynę i patrzył na nas z politowaniem. Miał sporo po sześćdziesiątce. Spod nieprzemakalnego kaptura świdrowały nas oczy twardego, brytyjskiego farmera, który widział już w życiu niejedno i niejednej krowie pomógł się ocielić.

– Siedemdziesiąt funtów – powiedział. – Tak się umówiliśmy.
– Najpierw muszę ten rower wypróbować – powiedział Oktawian, po czym złapał za kierownicę.

Farmer cokolwiek niechętnie zsunął się z siodełka. Stał potem blisko mnie przez cały czas, kiedy podniecony nowym rowerem Oktawian kręcił kółka na placyku przed pubem. Facet chyba się bał, że mu uciekniemy z tym jego rowerem. Na pewno słyszał wiele historii o przekrętach w wykonaniu Eastern Europeans i wiedział, że nie można nam ufać. Zresztą, wyglądał mi na gościa, który czytuje „Daily Mail” codziennie przy śniadaniu, a kiedy przychodzą wybory, stawia krzyżyk przy British National Party.

– Paskudna pogoda – odezwałem się do niego, próbując przełamać lody. – Ale jutro ma być ładnie.
– Ten twój kolega długo tak jeszcze będzie jeździł? – zapytał zniecierpliwiony. – Mam jeszcze dzisiaj kilka rzeczy do zrobienia.

Wreszcie Oktawian wykonał wystarczającą liczbę okrążeń. Jeszcze tylko sprawdził łańcuch, opony i ramę, szukając prawdopodobnie mikrouszkodzeń, i zadowalając się kilkucentymetrową rysą na lakierze, którą triumfalnie wskazał palcem sprzedawcy, lecz zanim tamten zdążył się odezwać, Oktawian wypalił:

– W moim kraju jest taka tradycja, że kiedy coś sprzedajemy, to wypada trochę opuścić cenę.

Twarz Anglika przybrała kolor czerwony, szczęka zadrgała nerwowo, dłonie zacisnęły w pięści. Na wszelki wypadek nieznacznie się odsunąłem.

– Tu jest Anglia. U nas nie ma takiej tradycji – powiedział farmer. – Albo płacicie mi siedemdziesiąt funtów, tak jak się umówiliśmy, albo wypierdalać!

Powrót upłynął nam w milczeniu. Nawigacja zgłupiała i przeprowadziła mnie przez jakieś polne drogi, na których nawet nie dało się zawrócić. Byliśmy cali mokrzy i wilgoć z naszych ubrań osiadała na szybach, mimo włączonego nadmuchu. Aby powstrzymać Oktawiana przed mówieniem, puściłem z odtwarzacza najbardziej agresywną muzykę, jaką znalazłem w mojej kolekcji, i podkręciłem prawie na full. Deszcz padał nieprzerwanie przez całą drogę, po czym, jak na złość, przestał, dokładnie w momencie, kiedy podjechaliśmy pod dom Oktawiana. Miałem już dość, byłem wściekły, bo dotarło do mnie, że znowu zmarnowałem pół dnia z mojego coraz krótszego życia. Marzyłem o ciepłej kąpieli. Tylko pełna wanna, a potem dobry film mogły jeszcze resztki tego dnia ocalić. Na mizerny nawet czteropak nie liczyłem, to znaczy nie chciało mi się już podjeżdżać do pobliskiego sklepu. Oktawian podał mi pięć funtów za paliwo, tłumacząc że z jego obliczeń wynika, że więcej nie powinienem był spalić, a chyba nawet coś mi jeszcze z tego zostanie.

– A tak w ogóle, to nie mam pojęcia, jak ci się mogę odwdzięczyć – zaczął znowu Oktawian swoją stałą gadkę.
– Bardzo prosto – powiedziałem. – Nie dzwoń do mnie już więcej.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information