Spowiedź zmywaka (5): Inwazja Boratów

Jan Krasnowolski

W szkole wmawiano mi, że emigracja to najgorsze, co może spotkać Polaka. Polak na obczyźnie jest jak ryba bez wody – dusi się i umiera. Emigrant na obczyźnie to tułacz na poniewierce (ulubione słowa klucze mojej polonistki!), człowiek złamany, głęboko nieszczęśliwy, po prostu wrak.

Mickiewicz, Słowacki i Norwid cierpieli, drążyła ich nieustanna nostalgia za Ojczyzną, kiedy błąkali się jak te sieroty po paryskim bruku. Nawet Chopin tęsknił, mimo francuskiego nazwiska i takiegoż obywatelstwa, za swoją zapyziałą Żelazową Wolą, za wierzbą płaczącą i całą resztą tego chujowego landszaftu. A chlali, ćpali i dupczyli na prawo i lewo ci cierpiętnicy, nie żeby się zabawić, lecz by zabić tęsknotę i wypełnić pustkę. Albowiem Polak na obczyźnie usycha z żalu, tak tłuczono mi do głowy.

Decydując się na wyjazd do Zjednoczonego Królestwa liczyłem się z mnogimi dyskomfortami natury psychicznej. Przygotowany odpowiednio przez polski system edukacyjny, spodziewałem się nagłych ataków nostalgii, które łapać mnie będą za gardło niespodziewanym skurczem. W koszta dłuższego pobytu za granicą wrzuciłem wewnętrzne rozdarcie oraz pustkę, której nie wypełnią hektolitry wypitego alkoholu ani najdłuższe krechy wciągniętego koksu. Spodziewałem się, że zatęsknię, a tęsknota będzie tak wielka, że być może pewnego dnia zacznę pisać trzynastozgłoskowcem albo rzucać się na szyję przygodnie spotkanym rodakom, słysząc na ulicy, w obcym zgiełku polską mowę.

Kiedy tu przyjechałem, był rok 2006 i panował niewyobrażalny chaos, spowodowany głównie przez nas – Polaków. Angole byli w szoku, bo właśnie ziszczał się najbardziej czarny scenariusz nakreślony przez przeciwników Unii Europejskiej. Od momentu otwarcia rynku pracy w 2004 roku granice Anglii przekroczyło ponad pół miliona naszych rodaków. Zresztą nikt nawet nie był w stanie dokładnie policzyć, ile tego było, gdyż całe to towarzystwo mrowiło się jak owsiki, jeździło z miejsca na miejsce, wracało do kraju, przyjeżdżało znowu i w ogóle nie chciało usiąść na dupie. Bo też cała ta inwazja była taka typowo polska – chaotyczna, niezaplanowana i na łapu-capu, ale jednocześnie skuteczna – byliśmy jak szarańcza, która dosłownie zalała tą wyspę. Wyładowane bambołami auta na polskich blachach zapchały motorłeje, w każdym mieście otwierały się polskie sklepy, na wynajmowanych domach pojawiły się anteny cyfrowego Polsatu, w pubach i na siłowniach rozbrzmiały znajome przekleństwa. Dobrze zbudowani, jak jeden ścięci na łyso faceci wbili się do fabryk i na magazyny, łapczywi na robotę tak, że nie dało się ich oderwać. Łapali dosłownie wszystkie dostępne nadgodziny, piątki, świątki i niedziele, bo funt dochodził do sześciu złotych i grzech było gardzić pieniądzem. Ludziom pootwierały się możliwości. Spłacali pozaciągane w Polsce kredyty i powoli zaczynali wychodzić na plus. Ten, kto miał już pracę, dzwonił po rodzinę, po ziomów i ściągał następnych. Ci następni przyjeżdżali i ledwo się urządzili, dzwonili po kolejnych. W ten sposób powstawały enklawy – w jednym mieście większość z Łodzi, w innym – sami z Nowej Huty. W Londynie wszyscy i zewsząd. Nikt nie wiedział dokładnie, na czym stoi i na ile przyjechał. Każdy mówił, że na chwilę, na pół roku, na rok, odłożyć trochę i wrócić do kraju.

Większość została do dzisiaj.

Anglikom nie mogło się to wszystko podobać. Zaczęli oskarżać nas o zabieranie pracy i zaniżanie stawek, o zapychanie szkół i obciążanie służby zdrowia. O spowodowanie kryzysu, wysyłanie pieniędzy za granicę, przemyt papierosów, kradzieże mienia, wyłudzanie zasiłków, niesegregowanie śmieci, zaczepianie kobiet na ulicach, brak poszanowania dla brytyjskiego prawa i brytyjskiego stylu życia oraz o polowanie na łabędzie żyjące w parkach. Część prawda, część bzdury wyssane z palca. Jak chodzi o łabędzie – sam nie wiem. Podobno bezdomni Polacy w Londynie faktycznie złapali kiedyś kilka ptaków i upiekli przy ognisku, żeby mieć zagrychę pod wódkę zrobioną z żelu do dezynfekcji rąk, wyniesionego z pobliskiego szpitala. Zresztą, może to byli Czesi albo Litwini – dla Angoli i tak różnica żadna, bo żeby się nie bawić w jakieś tam rozróżnianie, kto jest skąd, ochrzcili nas zbiorczą nazwą Eastern Europeans.

Więc my, Eastern Europeans, cierpieliśmy w milczeniu, znosząc te wszystkie potwarze. Prawda była taka, że z początku nawet najbzdurniejszych zarzutów nie potrafiliśmy odpierać, bariera językowa skutecznie nas blokowała. W tamtym czasie mało kto z nas mówił jako tako po angielsku, więc żeby sobie to zrekompensować wszyscy nawijali pongliszem, który ma się tak do angielskiego, jak złotówka do funta, za to jest zaraźliwy jak grypa i ciężko się przed nim ustrzec. Sam w pewnym momencie złapałem się na tym, że sprawdzam pejslipa, czy mi timlider zaliczył overtajmy i textuję do kumpla o której zaczyna się szift na łerhałsie.

Oj, ciekawe to były czasy.

Jakoś tak wyszło, że zwalił się tu cały przekrój społeczny – od bezdomnych meneli, śpiących na ulicach i sępiących na cider, po byłego premiera (któremu zresztą wielki Londyn wyjątkowo mocno jebnął na baniak). Wszyscy byliśmy trochę jak astronauci na obcym globie, wrzuceni w nową, nieznaną rzeczywistość, próbujący się odnaleźć w tym wszystkim, metodą prób i błędów wyczuć prawa rządzące tą planetą. Jeden łapał robotę w fabryce za najniższą krajową i już był szczęśliwy, że ma w końcu stałą pracę, drugi zaczynał główkować, jak by tu firmę założyć i lepszą kapuchę trzepać, a trzeci brał, co się dało na kredyt, napożyczał, nakradł, bydła narobił, ile wlezie, i umykał z powrotem do kraju. Albo wyjeżdżał do innego miasta i kto mu co zrobi? Problem w tym, że właśnie ci ostatni narobili nam największego smrodu i siary. Jak już wspomniałem – prasy od początku nie mieliśmy dobrej. Przeciętny Angol zrazu nie zauważał, że jego sąsiad Kowalski jest fajnym gościem, który ciężko pracuje, dokładnie segreguje śmieci i dobrze gra w kometkę, kiedy w „Daily Mail” pisali o jakimś dzikim Nowaku, który naćpał się amfetaminą, skatował ciężarną konkubinę, a potem wsiadł w auto i popędził autostradą pod prąd, wbijając się na czołówkę w vana, którym podróżowała przykładna angielska rodzina. Więc właśnie takie bydło, mimo że nie było tego aż tak wiele, dorabiało nam gębę, powodując, że dla przeciętnego Angola byliśmy Dziką, Ciemną i Barbarzyńską Masą, której synonimem było Eastern Europeans.

Anglicy nas nie pokochali, ale trudno ich winić. Byliśmy Boratami, którzy niespodziewanie najechali ich spokojny, zakochany w swojej imperialnej tradycji kraj, sprawiając, że już nigdy już nie będzie on taki sam. Cóż, musiało minąć trochę czasu, żeby zaczęli nas akceptować.

Bardziej zaskakująca była reakcja tych, którzy zostali w kraju. Fora internetowe zawrzały i zabulgotały jak fermentująca gnojówka uwalniając trujące opary nienawiści wobec emigrującego bliźniego, objawiając polskie piekiełko w całej swej obrzydliwości. „Zmywaki” to ogólny przydomek, jakim nas obdarzono. Że niby poniżamy się za granicą, za psie pieniądze zmywamy gary w tureckich knajpach albo ścieramy syf z podłogi w zaszczanych i zarzyganych przez Angoli kiblach. Internet napełnił się takimi komentarzami, że ręce opadają. Że niby zdradziliśmy Ojczyznę, że sprzedaliśmy się za funta, który najlepiej niech nam stanie w gardle, że brak nam honoru i godności, że szmacimy się i poniżamy, żebyśmy nawet nie wracali, bo nikt nas już w Polsce nie chce.

Tak pisali przede wszystkim ci, którym zabrakło jaj, żeby wyjechać, a ponieważ gryzło ich, że inni potrafią coś zrobić ze swoim życiem i teraz wiedzie im się lepiej, musieli tę zawiść jakoś wyartykułować. Bo ktoś, kto był najlepszym przyjacielem, kiedy razem klepało się biedę, staje się wrogiem, kiedy zaczyna mu się lepiej powodzić. Bo nowe auto potrafi kłuć w oczy, nawet jeśli ma kierownicę ze złej strony. Bo zazdrość to najbardziej ludzkie uczucie, a nasza narodowa mentalność tak została skonstruowana, że nie potrafimy się cieszyć z cudzego sukcesu, za to zawsze miła nam czyjaś porażka.

Gorzej, że swoje trzy grosze dołożył także prezydent Lech Kaczyński. W 2006 roku, przebywając w Londynie, w rozmowie z premierem Blairem stwierdził, że: „… jest pewna liczba ludzi, nie tylko z Polski, lecz z innych krajów Unii Europejskiej, którzy są w sposób naturalny nieporadni, nieudaczni, ale w poszukiwaniu lepszego życia wyjeżdżają za granicę i obecnie Zjednoczone Królestwo jest krajem ich wyboru. Polska nie uchyla się od odpowiedzialności za swoich obywateli”. Prezydent dodał także, że „Są tacy, którym udało się w Zjednoczonym Królestwie, którzy mają pracę i dobrze im się wiedzie, szczególnie biorąc pod uwagę różnice między wynagrodzeniem w Zjednoczonym Królestwie i w Polsce. Ale ci ludzie są w Polsce zarejestrowani jako bezrobotni, a wiec żyją w fikcji, podwyższając statystykę bezrobocia w Polsce”.

Nie mam pojęcia, jakie spazmy mentalne przeżywał nieboszczyk Kaczyński, który po prostu nie ogarniał tego, że mu naród z kraju spierdala, gorzej, że te brednie zostały od razu podchwycone przez brytyjskich dziennikarzy, którzy nadali nam przydomek feckless czyli nieudacznicy.

Narobił nam siary świętej pamięci prezydent, ale szybko się to na nim zemściło, bo w następnych wyborach parlamentarnych wszyscy Polacy w Anglii jak jeden poszli głosować na partię Tuska, po części z czystej zemsty, a po części, bo się łudzili, że Donald coś zmieni i będzie warto wracać do Polski. Donald zmienił, ale wcale nie na lepsze, więc teraz wszyscy mają w dupie i na wybory nikt już nie chodzi. Po co mamy głosować, skoro i tak nie wracamy? Nie nasz to już cyrk i nie nasze gryzą się w nim małpy.

Niezły szok zgotowaliśmy też starej, brytyjskiej Polonii. Wszystkie te wyliniałe Polonusy, wszyscy ci wiekowi emigranci, których zawirowania historii przywiodły na Wyspy i którzy mieli dość rozsądku, żeby po wojnie nie wracać do kraju – kręcili tylko głowami z niedowierzaniem, bo nasz najazd był dla nich czymś zgoła niezrozumiałym. Dlaczego tu przyjeżdżacie? Przecież macie już wolną Ojczyznę, wymodloną i wywalczoną, wyzwoloną od Niemca i Ruska, macie koronę na orle i macie krzyż w sejmie. Macie swojego demokratycznie wybranego, wspaniałego prezydenta, który, choć nikczemny wzrostem, to jednak w dwóch egzemplarzach; resztki żydokomuny gromi i Rusków do pionu ustawia. Macie wspaniałych kapłanów z Ojcem Dyrektorem na czele, który Dzieło Boże buduje i na falach eteru Słowo głosi, kraj piękny macie od morza po Tatry, jakie licho was tu przyniosło, hołoto, no po co tu się pchacie? Won stąd, bo to nasza Wyspa, my tu byliśmy pierwsi!

No bo te stare Polonusy faktycznie nic nie jarzą i ciężko ich nawet winić. Osiedlili się tu ponad sześćdziesiąt lat temu, w głowach im pozostał obraz Ojczyzny wyidealizowany jak z landszaftu Kossaka, jak z poematu Mickiewicza, jak z mokrego snu Wojciecha Wierzejskiego. Weź im teraz, człowieku, wytłumacz, że smoła w polskim piekiełku bulgocze coraz bardziej, zwłaszcza od kiedy diabli do ognia zaczęli dorzucać brzozę pod ruskim lotniskiem połamaną, wytłumacz im, jak to jest żyć w kraju, który własnych obywateli traktuje jak pasożytów i zło konieczne, gdzie przepisy są ustanawiane po to, żeby komplikować, a nie ułatwiać życie, skąd zbyt łatwo się wyjeżdża, ale dokąd bardzo trudno wrócić?

Jedynym pozytywem masowej emigracji, jaki doceniła stara Polonia, był napływ polskich klechów. Bo, jak niedawno ujawniono, polscy księża to obecnie najbardziej chodliwy towar eksportowy, choć szczerze wątpię, żeby miało to jakiś wpływ na produkt krajowy brutto. Więc najechało się tych księżyków do Anglii i dalej zakładać parafie. No bo co robi dobry pasterz, kiedy owieczki uciekają z zagrody? Ależ jasne, podąża za nimi, przecież na zagranicznych łąkach trawa bardziej soczysta, więc i runo do golenia gęstsze. Ledwo tu polscy kapłani przyjechali, zaczęli pouczać z ambony całe emigranckie towarzystwo. Dalej ganić, sztorcować i siarką piekielną straszyć. Że emigranci żyją bez ślubu, że się w grzechu tarzają, że im pieniądz Boga przysłonił. I dawaj ludziom tacę nachalnie pod nos podsuwać, czasem po kilka razy na tej samej mszy, bo najgorsze, co pasterz może zrobić, to przerwać golenie, kiedy na owieczkach kłak coraz gęstszy.

Niezły popis dał też duszpastuch, który przyjechał do naszego miasteczka. Poczuł w żaglach wiatr boży i zaczął jechać z ambony na Anglików. Że czarci pomiot, że bez Boga żyją, że głupi Angole jak jeden skończą w piekle i że do nas należy, aby dawać im świadectwo przykładnego życia, bo przecież my, Polacy, katolicy, lepsi od nich jesteśmy. Tak się kapłan na niedzielnych kazaniach regularnie produkował, aż któraś z owieczek nie zdzierżyła i jedną z tyrad dobrodzieja nagrała na dyktafon, po czym prosto z tym na policję poleciała.

Nie wiem, jak się sprawa skończyła, ale z tego, co słyszałem, musiał się księżul gęsto tłumaczyć i kajać przed angielską policją, która wyraźnie dała mu do zrozumienia, że to nieładnie tak do kogoś z wizytą przyjechać i brać się za krytykowanie gospodarzy. No bo jak mu się Anglia nie podoba, to wcale nie musi tu siedzieć, samoloty do Polski latają codziennie. A w ogóle za podżeganie do nienawiści grozi paragraf, który co prawda został ustanowiony przeciwko islamskim kaznodziejom nawołującym do dżihadu, ale pod który kazania księdza również można podciągnąć. Wątpię, czy kapłan ów boży miłością bliźniego anglojęzycznego ogarnięty coś z tego zrozumiał, ale z tonu podobno spuścił.

Takich śmiesznych sytuacji było mnóstwo i zawsze interesowało mnie obserwowanie, jak się naszym rodakom układa za granicą, bo ciekawe rzeczy się tu wyrabiają, wystarczy obserwować i zapamiętywać. Choćby po to, żeby kiedyś coś o tym napisać, bo kiedy dzieją się ciekawe rzeczy, warto je jakoś utrwalić.

Jak już powiedziałem, wyjeżdżając z Polski liczyłem się z tym, że w pewnym momencie mogę zatęsknić za Ojczyzną i byłem nawet rozczarowany, kiedy nic takiego nie nastąpiło, i tęsknota się nie pojawiła na żadnym etapie mojej tułaczki na obczyźnie. Wręcz przeciwnie – jeszcze dzisiaj, po siedmiu latach od wyjazdu, przepełnia mnie radość, że udało mi się skutecznie wyprowadzić z Ojczyzny, gdzie nawet nie mogłem znaleźć normalnej pracy za uczciwą kaskę. A przez pewien czas w ogóle żadnej roboty dostać nie mogłem i czułem się jak śmieć.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information