Every body works. Oda do ciał pracujących
Szare dzielnice, brudne dzielnice. Pokiereszowane płyty ulicy, asfalt, który już niejedno widział i niejedno zniósł. Wyżłobione ślady ciężarówek i rowy po wielkich samochodach dostawczych. Idziesz. Pod nogami grudy i kamienie. Kiedyś może było tu nawet zielono, ale teraz jest już tylko błoto, mlaszczące niesmacznie przy każdym kroku. Uważaj, bo buty zostawisz. Tu nikt nie mieszka i nie ma chodnika. Priorytet „dojazd” zamknął w swoich ramach tylko pojazdy silnikowe. Stworzenie o dwóch nogach czy łapach musi radzić sobie samo. To fabryczny survival. Reality show na żywo, emitowane na co dzień, live streaming prosto z robotniczego osiedla. Kiedy tu wchodzisz, czujesz się obco, nieswojo. To nie przestrzeń dla ciebie. Gęste powietrze przesiąknięte jest zapachem farby, benzyny i smaru. Drażnią nozdrza te industrialne perfumy. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Nie ma kogo zapytać o drogę. No man’s land. Pustynia. Człowiek to tylko element układanki. Ważny/nieważny. Potrzebny/niepotrzebny. Skreśl niewłaściwą odpowiedź. Włożony w tryby pracującej maszyny, działa w rytm: wytwarzać, przetwarzać, produkować.
W autobusach upchnięci jeden koło drugiego jadą uczestnicy i uczestniczki programu. Pomyślnie przeszli kwalifikacje. Zostali nominowani do udziału. Szczęśliwcy z umowami na pół gwizdka. Elastyczne, kapitalistyczne realia konkursu, wielka gra i koło fortuny. Jadą. Czyści, zwarci i gotowi na to, co przyniesie dzień. Obędzie się pewnie bez większych zaskoczeń. Dobrze znają reguły. Łapią ostatnie minuty wolnego, zanim wtłoczą się w kierat. Rozmowy o życiu, przepisach na drożdżówkę, dawnych miejscach, czasach i ludziach. „Kiedyś było lepiej” – stwierdzają zgodnie, choć prawie nie znają się nawzajem. Przypadkowy tłum zawiązuje relacje, umacniane powtarzalnością spotkań. Twarze nie są już całkiem anonimowe. Mijają się co rano, zanim zdążą dobrze przetrzeć oczy. Ponoć zawsze było i będzie lepiej niż teraz. „Teraz” funkcjonuje tu jako synonim ledwo znośnej codzienności. Ale nie ma dramatu, nie jest najgorzej. Czasem się pojawi „tu mnie boli”, „tu swędzi”, „a z tego w ogóle już nic nie będzie”. Ale jadą dalej, podskakując synchronicznie na wybojach. „Aleją gwiazd, aleją gwiazd idziemy, Bóg drogę zna”. Gdyby tylko dźwięk radia kierowcy roznosił się szerzej, wśród głów, wśród uszu, wbijał się pod wełniane czapki… Byłby z tego piękny późnokapitalistyczny teledysk.
Jadą w autobusie, ramię przy ramieniu. Wypluwa ich niebieska maszyna partiami, w rytm regularnych odstępów przystanków. Wysiadają wtedy niespiesznie. „Spokojnie, jeszcze się pani w życiu napracuje”. Nie ma co biec, praca nie ucieknie, a może nawet trzeba będzie na nią czekać. Ona jest kapryśna, zależna od wpływów rynkowych. Dostaw prądu, gazu, towarów. Kiedy już zachłysną się świeżym powietrzem, to zapalają papierosy. Ich głowy zanurzają się w szarym dymie. „Jeszcze jeden oddech, na spokojnie, nim zacznie się praca”. Poprawiają pod szyją cienkie szaliki. Chłód zimowego poranka lekkim dreszczem przeszywa ich ciała. W prawej ręce papieros tli się między pożółkłymi palcami, w lewej siatka, w siatce prowiant. Kanapki żony, męża, córki, syna. Szynka, sałata, ser. Zbyt szybko wlana ciepła herbata wygina plastikową butelkę. W blaszanym bufecie tylko bułka z kiełbasą i żurek z torebki. W piątek smażona ryba po katolicku. Zasypywana kawa z fusami, rozpuszczalna z cukrem i dwa automaty pełne batonów. Do połowy pełne, do połowy puste nie wydają reszty.
Szatnie wypełniają się stopniowo. Słychać szczęk blaszanych drzwiczek. Szafka na dwóch, na dwie, na kluczyk. Zrzucają z siebie ubrania, wbijając się w programowe uniformy. Niezbyt luźne, ale i nie za ciasne. Fabryczny reżim twardo wyznacza ramy. Inaczej wkręci się w maszynę, przypali i zgniecie. „Pamiętaj o higienie pracy”. Przepisy BHP podpisane na szybko z umową, zwięźle ujęte na kartce A4, zobowiązują. Ale jest też miejsce na odstępstwa. Strefa buforowa, kącik podtrzymywania indywidualności. W żeńskiej części czuć mocny zapach perfum, błyska powieszone na wewnętrznej ścianie szafki lusterko. Jeszcze zanurza się ręka w plastikowej kosmetyczce, jeszcze coś poprawia, re-tuszuje. Higiena pracy higieną pracy, jest jeszcze jej estetyka. „Do ludzi idę”. W powietrzu lekko unosi się zapach porannego potu, zmieszany z oparami nocnej zmiany. Ciało wydziela, ciało pracuje. Po zapachu poznasz porę dnia, jaki nastrój i zdrowie.
Hala huczy dźwiękiem maszyn. Mieli się wszystko i tłucze, bezlitośnie dla ludzkiego ucha. Piankowe czopki palcem wskazującym wciskane w otwór w małżowinie szczelnie przylegają do błony bębenkowej. Amortyzują drgania. Przenoszą w inne światy, w szumy własnego ciała, w jego wewnętrzne obroty. Trochę jesteś tutaj, a trochę wtapiasz się w siebie. Każde chrząkniecie wraca do ciebie ze zdwojoną siłą decybeli. „Jest fabryka, jest maszyna. Tutaj wkręca się sprężyna”.
Jeszcze zanim zaczną, dostaną numery, plastikowe karty z chipem. Przejdą z nimi pod zielonym laserem. Klik. Obecność odnotowana. Czas start. Program się zaczyna. Koło się kręci. Zadania rozdzielone. Stanowiska zajęte. Każdy wie, co ma robić, gdzie stanąć, gdzie iść w tym gąszczu ścieżek wytyczonych żółto-czarną taśmą. Idą gotowi. Numery znaczą „to twój dzisiejszy los”, twój kod na przetrwanie. W nim zapisane są koniec i początek, jest też twoja maszyna i twoje napięte mięśnie. Tych kilka cyfr wyznacza ci kolejne osiem godzin pracy.
Ustawiają się więc w blokach startowych, wytyczonych ciemną blachą maszyn. Są wszędzie tam, gdzie martwa materia sama nie daje sobie rady, gdzie nie może podołać wysiłkowi pracy. Wpuszczają wtedy swoje witalne energie, moce ludzkie w mechaniczne tryby. Cyborgiczna symbioza.
Zbliżenie kamery. Close shot robotniczych twarzy. Gotowi. Do startu. Poszło. Ruszyła maszyna i ciała ruszyły. Uwijają się sprawnie wzdłuż produkcyjnej taśmy, po której wolno nadjeżdżają kolejne partie materiałów. Czekają na obróbkę, rozłożone na części, bezbronne elementy wypełnione potencjałem całości. Wszystko w demiurgicznej sile robotniczych dłoni. Ten mały wszechświat rządzi się swoimi prawami. Docisk, klik, przełożenie. Sklej, dociśnij, odłóż. Włóż, przytrzymaj, przesuń. Przytnij, odłóż, wyrzuć. Rytm i ruchy wbudowane w pamięć, powtarzalne schematy. Myśli już dawno przeniosły się w fazę biernego otępienia, wprowadzone w stan przyjemnej hibernacji. Ciało powtarza, wytwarza, produkuje. Wkomponowane w mechaniczną układankę. Wiązarka, suwnica, kobieta, mężczyzna, trójnoże, taśma – stykające się puzzle, milion elementów.
Wystarczy jednak chwila zachwiania, moment niepewności i wszystko się sypie, rozpada. Arytmia, anomia, anarchia. Maszyna wypluwa, nie współpracuje, rozrzuca w furii na prawo i lewo to, co wcześniej wepchnięto do jej wnętrza. Toną wtedy ciała po kolana, po pas, po szyję w półproduktach, w pół-obiektach, w pół-drukach. Rozedrgane ręce próbują łapać wysypujące się materiały. Szukają porządku, powrotu do ładu. Praca musi być wykonana. Tylko strajk maszyny może ją powstrzymać. Przeprowadza wtedy swoją wolę nad miękką materią ludzką. Przymusowy postój, opór materii, upór. W tym kontekście to jej sprawność i komfort liczą się najbardziej. Rytualne obrzędy, operatorskie czary i poklepywania, „kurwy” rzucane pod nosem. Trwa przywracanie systemu. Praca została wznowiona.
A kiedy już odgwiżdżą koniec, kiedy powiedzą, że można już iść – staną maszyny i przyjdzie kolejna zmiana podstawiać swoje ciała w miejsce tych już zmęczonych. Wtedy ruszą wszyscy zgodnie do wyjścia, z migającym na zielono napisem w obcym języku. Ramię w ramię, ciało w ciało. Przygarbione kręgosłupy i rozgrzane mięśnie będą rozmawiać ze sobą bez słów. Całym sobą pokazując, jak wiele wydarzyło się w ich tkankach i załomach. One dobrze wiedzą, gdzie boli i gdzie boleć może. Oszczędzają energię na podróż do domu. Gdzieś tam w głębi może trochę sobie gratulują, klepią po plecach z zadowoleniem. Szybko odnajdą powrotne ścieżki. Hala pustoszeje w tempie przewijanego na podglądzie filmu. Prolog i epilog mocno kontrastują. Dynamika przedstawienia przyspiesza wraz ze zbliżaniem się ostatniej sceny. Na koniec jeszcze odetkają uszy. Wrócą z powrotem do świata. Usłyszą jego dźwięki. Odklikają, zameldują w laserze, że wychodzą. Oddadzą numerek. Plan wykonany.
Potem zapełnią pracownicze autobusy swoimi zmęczonymi ciałami. Będą siadać, opierać się o śliskie rurki, pozwolą się ponieść, oddadzą swój ciężar maszynie. Jeszcze papieros. Dym. Poprawienie szalika. Pospieszne wyciąganie kluczy z dolnej kieszeni kurtki. A teraz blackout. Napisy końcowe i zapowiedź kolejnego odcinka.
• • •
Sabina < Sabo > Drąg – socjolożka i kulturoznawczyni. Miłośniczka klaunady, życia fabrycznego i maszyn. Zaangażowana w poszukiwanie nowych struktur klasowych. Robotnica z wyboru.
• • •
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego