Portret rodzinny
W podstawówkach nas uczono, jak rozpoznać biedę. Na pozytywistycznych nowelkach i ocenzurowanych baśniach Andersena. Przypominało to trochę takie hit and run – wskaż biedę ruchem frykcyjnym na podłym osiedlu i ucieknij sportowym samochodem. W naszych lekturach dziewczynka z zapałkami była biedna i było to widać, miała połatane ubranie, zaczerwieniony z mrozu nos i umorusaną, zrozpaczoną twarz. Biedne kaczątko też było biedne, nie miało pieniędzy ani przyjaciół, ale najważniejsze, że poznać tę biedę można po szarawym, matowym upierzeniu. Nauczyliśmy się, że jest brzydka, smutna i nie dotyczy nas ani naszych rodzin, dopóki nie klęczymy na podmokłym kartonie na ulicy. Połowę dzieciństwa spędziliśmy w windach dwunastopiętrowych bloków, zjeżdżając i wjeżdżając do szkoły i po szkole, nie myśląc o biedzie. A ona była, w klatkach obok, i w naszych klatkach, zapraszała do mieszkań, willkommen, witamy wszystkich poza komornikami.
Współczesna dziewczynka z zapałkami mogłaby być moją koleżanką z klasy, która pozamawiała dóbr z katalogu Avon za stówę i nie miała z czego zapłacić. Składała się wtedy na ten jej rachunek cała klasa, a kosmetyki podzieliliśmy między siebie, chłopcy dali swoim mamom. A ona później odnalazła w kosmetykach swoje przeznaczenie. W przecieranych na biało dżinsach, adidasach z placu, sprzedawała na czarno próbki „nie do sprzedaży”. Nie zastanawialiśmy się, na co jej takie dżinsy. Po co, dla kogo ona ma się malować na targu, czemu nie jest szara mysz, ma jeszcze czas.
Osobliwe, że wszystkim trudno mówić o biedzie prosto. Staramy się ją uszlachetnić (niezamożni) albo patologizować (żydki – tak mówiło się u mnie w szkole). No i nie ma też precyzyjnej definicji biedy. Występuje chyba wtedy, gdy ktoś się czuje biedny. Albo jak pies je najtańsze żarcie z prochem i dużą ilością wody w środku, po której bez przerwy chce mu się sikać. Albo żwirek dla kota – taki co wsiąka, czy taki co zgrula? Biedny jest też zapach zwierząt w mieszkaniach. Kiedyś kanarków i papużek, których teraz jakby trochę mniej. I trochę zaniedbanych gryzoni, ale może się dorosło, rzadziej się odwiedza te mieszkania i dlatego ich nie widać.
Taka umalowana i głośna to będzie bieda chciwa. Bo niby ma, ale chce więcej. Jak wyszydzona na wszystkie strony Internetu baba z Radomia – ona nie budzi opiekuńczych uczuć i należy się z niej śmiać. Amicis by tego w Sercunie opisał. Bo prawdziwie biedni nie wyciągną sami zadżumionych rąk po Zbyszka Trzy Cytryny, tylko poczekają, aż jakiś łaskawy pan wysiądzie z dorożki i naleje im kilka drogocennych kropel do plastikowego kubeczka. Pod McDonaldem, z którego już nawet klasyczna, nudna bieda nie korzysta w kwestiach fizjologicznych, bo siku jest na żeton. Hamburgera za dwa złote zjeść biedzie też nie wypada, to już prędzej obwarzanek z wózka za złoty pięćdziesiąt i niech to uwidoczni ktoś z aparatem, jak biedny je bez dostępu do bieżącej wody. Potem można wysłać na konkurs. Stoczyć bój ze zdjęciem bezdomnego z psem, bezdomnego z książką, olśniewającą bezdomną pięknością w zasikanych spodniach. Taką biedę rozpoznamy już łatwo, aż chce się klaskać z uciechy, możemy się już wszyscy bezpiecznie i porządnie wytarzać w tym jej zapachu, który domyślamy sobie na bazie zdjęć, wytarzać się jak pies w ludzkiej kupie.
Bieda pasywna jest słabo zdyscyplinowana. Może za stara na rap i tożsamość osiedlowego reprezentowania. Narzeka, ale szeptem. Bywa trudna, może skrycie sprytna, na pewno fotogeniczna. Smutna i piękna przemyka wąskimi uliczkami, żeby złożyć dokumenty do zasiłku rodzinnego w wysokości 77, 106 lub 115 zł w zależności od wieku dziecka. Do wielkich puchowych kurtek przypina się jej filcowe kwiatuszki – jeśli oczywiście to odmiana, w której zamiast oglądania programu telewizyjnego w tak zwanej „chwilce dla siebie” robi się domowy peeling stóp i czyta na przykład Stendhala.
Jest jeszcze bieda uczestnicząca w „działaniach wojennych”. Ta, co walczy. Mniejszość, która była w punku, rapie albo Solidarności. Z oświadczeń wynika, że w szkołach uczyła się raczej dobrze, uczestniczyła w zajęciach sportowych sks i czyściła terraria w ramach kółka biologicznego, ale pracy dla niej i tak nie ma. Brak jej miękkich umiejętności, bo jest zbyt zła na świat. Dobrze, gdy taka biedota pod bronią uważa się za żołnierzy wojny wyzwoleńczej, dobrze, gdy warczy – byle nie na siebie nawzajem, nie na kasjerki w sam-ie, nie na panie z poczty. Dobrze warknąć na chama. Ale jak spotkać wroga klasowego na posesji niegrodzonej?
Bycie gburnym stanowi element strategii przetrwania, więc biednych się nie lubi, nawet takich z dalszej rodziny. Ale najgorzej jest ze zdrowiem, bo bez ubezpieczenia brzydko się wygląda. W jamie ustnej i na cerze coś tam można przyłatać i przyklepać, ale to nie to samo, co naprawić czy wyleczyć.
W zapanowaniu nad biedą niekoniecznie pomaga władza. To żadna przecież odkrywcza myśl, ale ciągle za mało popularyzowana. To nie nasz brak przedsiębiorczości i powtarzane rytualnie „Polacy się boją” jest tu największym problemem. Czego się boją? „Brać sprawy we własne ręce”? Wierzyć w scenariusze słodkopierdzących amerykańskich filmów? „Podejmować wyzwania”? Każdy, kogo dom rodzinny uchronił przed biedą, kto załapał się na dobre szkoły i lepszy adres, kto wszedł w dorosłość, mogąc pozwolić sobie na kaprys piwa w knajpie i biletów na wydarzenia, żyje w radosnej nieświadomości. Nic go nie chroni. Mimo że pozycję społeczną najczęściej się dziedziczy, nie ma szczepionki na biedę. Wielu może to zrozumieć dopiero w związku z pierwszą wizytą w urzędzie pracy. Granica społeczna z nagła staje się iluzoryczna. Dziś prawie każdy z nas choć raz przez to przeszedł.
Gdy jadę starym, skrzeczącym tramwajem typu akwarium do pośredniaka na dalekich rubieżach mojego miasta (żeby podpisać listę, dzięki czemu będę mieć ubezpieczenie zdrowotne), mijam dużo przystanków otagowanych #elektro. Wysiadam na elektromontaż, wcześniej są elektronarzędzia, elektroszał, wokół hurtownie różne z nazwą kończącą się na „ex” i domki działkowex. Te widoki nie napędzają mnie żądzą walki o swoje, założenia kilku firm i prezesowania – a tego (albo przyjęcia posady w call centre, kompletnie rozbieżnej z moim wykształceniem i zainteresowaniami) chce ode mnie urząd.
Biednych bezrobotnych uzależnionych od używek trudno jest bronić nawet w ramach politycznej poprawności, zarzucać im, że nie są dynamiczni na rynku pracy, bo oni często rzeczywiście przypominają wraki, nie potrafią, nie chwycą wyciągniętej dłoni, nie walczą, śmierdzą kupą. Ale bieda czy/i depresja wynikająca z biedy pojawiają się często przed alkoholem. Odpada przysłowiowe „ma za co pić”. Spora część osób żyjących nad poprzeczką (pod którą dół, choroby i upadek higieny) wykazuje się w swoim mniemaniu eksperckim znawstwem charakteru biedoty i nie jest skłonna do intelektualnej gimnastyki, do porywów wyobraźni tworzących bajkowe światy, w których istnieją roboty interwencyjne, hulają spółdzielnie społeczne, jest dochód gwarantowany. Ci znad przepaści wierzą z reguły, że cudowny lek stanowić może tylko obcięcie zasiłków albo oferty pracy za granicą. A dla biedadzieci są zawody, o których nie słyszeli potomkowie zamożniejszych rodzin. Nie było o nich nawet na elitarnych międzywydziałowych studiach. Posady kelnerki w średniej jakości restauracjach, rozwoziciela pizzy na własnym pseudogórskim rowerze, doręczyciela paczek, prace, w których zamiast pieniędzy dostaje się kolorowe paciorki mające zapewniać pomyślność i bogactwo, za które można wykupić urlop na balkonie.
W poczekalni telewizor nastawiony na sport, najczęściej siatkówka i sporty zimowe. Wielka sortownia bezrobotnych, rejestracja za pomocą karteczek na pierwszą literę nazwiska. Widać sieć rodzinnych powiązań. Zdarzają się matki z córkami, bo akurat dostały ten sam termin – co jest fajne, bo kilka godzin czekania zleci szybciej, no ale nie ma z kim dziecka zostawić, więc trzeba jechać z wózkiem. Jeśli się tylko czegoś naprawdę bardzo chce, to można to osiągnąć. Być mamą pięciu dzieci, perfekcyjną panią domu, doskonale dopasować dietę do stylu życia, ćwiczyć. Mamo, zostaniesz z dzieckiem? Mam trzydzieści lat, zrobię sobie z koleżanką babski wieczór – tak radzą w telewizji na stres. Ciacho, kawa, wbić się w kieckę, dobre wino, film. A na żywo wspólne pranie rajtek, śmianie się z fałszującego organisty na mszy, naciąganie historyjek o młodszych dzieciach i narzekanie na te starsze.
Nikt w tej poczekalni nie wygląda na rozprężonego czy spokojną.
Co półtora miesiąca widzę tu masę spracowanych mężczyzn. Trwa wgapianie się w siebie nawzajem i w porozrzucane po korytarzach ulotki, informujące jak dobrać sylwetkę do CV. Myśli krążą po odległych zakątkach ziemi, w które zabrałbym/zabrałabym drugą połówkę.
Petenci czasem robią sceny, ale to na nic. Jeśli ktoś nieprofesjonalnie okazuje im otwartą niechęć, często się dzieje się tak, bo aż kusi, żeby te myszy wędrowne o wielkich oczach opierdolić z góry na dół. Są łatwym celem, a urzędnik też ma pod górkę i potrzebuje wentylu bezpieczeństwa.
Dla wielu wizyta w urzędzie jest jednoznaczna z tym, że przepadnie czarna fucha. Fucha to sezam dla biedaków. Bo praca, nawet na czarno, oznacza jakoś tam uprzywilejowane życie, choćby na chwilę. Za fuchę można kupić płaski telewizor, którego posiadacz staje się odrobinę bardziej niebiedowy.
A, właśnie! Kolejny przejaw myślenia kategoriami dziewiętnastowiecznej nowelki: telewizor, lodówka, pralka jest – to jak oni biedni? I z czego wykluczeni, z chyba niczego, bo przecież można obejrzeć Fakty czy Teleexpress. A z drugiej strony: pudło stoi, a dom niedomyty. Obtłuczone, brudne talerze, na których często gości ochota, by zjeść bogatych.Te ich mieszkania w ogóle. Okna nieplastikowe, kitowane co zimę, bo kit wysycha i odpada. Firanki pożółkłe – albo żaluzje, na których od lat zaschnięte muchy i biedronki. Ale i tak najgorsze jest jedzenie. Podróbki jedzenia. Najpodlejsze makaron i chleb. Makaron psi, niedający się ugotować na sprężysto, chleb jednocześnie bardzo miękki i zeschły, sztuczka magiczna. I jeszcze doliczanie cen biletu w obie strony do supermarketu i z powrotem, gdzie niektóre produkty dają taniej. Słowo „dobre” jest dla bogatych lub raczej aspirujących: dobra czekolada, dobry koniak, dobra restauracja, filiżanka dobrej herbaty. Dla biednych są karykatury konsumpcji: chrome yorki z pseudohodowli, udka skarłowaciałego kurczaka, chiński czosnek.
A jak ktoś już podłapie pracę, nawet złą, to ze strachu drży jak liść – że następna będzie gorsza albo że jej nie będzie wcale, bo już się ma tę skazę: skłonność do biedy. Niedorzeczność – powiedzą w Internecie, ale nie w komentarzach na Interii czy Wirtualnej Polsce, na portalach pośredników pracy przeglądanych bez większych nadziei i przesadzonych marzeń, ostatecznie każdy biedak wie, jaką rolę pełni w społeczeństwie i jakie portale mu przynależą. Wraca się po pracy czy bez pracy do siebie, żeby pod nadzorem dzieci, na zmianę z żoną uprawiać półpijaństwo i pełną depresję.
Marzy mi się, by w Krakowie stanął pomnik. Potężny, najlepiej przy którymś z wjazdów do miasta i najlepiej wielkości co najmniej Szkieletora. Niech to będzie rodzina. Stojąca na wycieraczce owiniętej w grubą szmatę. Niech patrzy w dal na wylotówkę, na najbliższą granicę z Niemcami, posłuszne, zamglone spojrzenie wyraża wysuszony smutek i głębię wołacza „o chuju, o skurwysynu”. I żeby mieli ubrania z galerii handlowych z metkami, bo kupione specjalnie do rzeźby i może się potem jednak odda. Z tyłu kontur kilkunastoletniego auta, drzwi rozpostarte.
• • •
Olga Stawińska– urodzona w Krakowie. Pisze i tłumaczy. Publikowała m.in w „Odrze”, „Fa-Arcie”, „Ricie Baum”, „Czasie Kultury” i paru zagranicznych gazetkach. Bored teenager.
• • •
Tekst ukazał się w 49. numerze magazynu „Ha!art” (Praca)
Ha!art nr 49 - Numer o pracy w naszej księgarni internetowej
• • •
• • •
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego