Amisze. Zacofani bigoteryjni wieśniacy w awangardzie antykonsumpcyjnej utopii
W samym centrum Ameryki ćwierć miliona ludzi próbuje żyć tak, jak ich przodkowie sprzed trzech wieków. Nie mają niemal niczego z rzeczy, które większości wydają się niezbędne do życia. I bez których nie bardzo nawet jest na co wydawać. W dużej mierze samowystarczalni, w bliskim związku z naturą, z oparciem wśród pobratymców i całkiem przyzwoitymi dochodami. Kto taki? Amisze – protestanccy ortodoksi, którzy zaciekawiają i fascynują, przerażają i inspirują.
Odmowa
Amisze to idealny materiał na idola dla zwolenników prostego życia (simple life) czy hipsterów utyskujących na wszędobylstwo rozbuchanej konsumpcji. Ich przekonania religijne tak głęboko wnikają w każdą niemal sferę życia, że śmiało można na nich patrzeć jak na odrębną społeczność kulturową. Mają bardzo silne poczucie wspólnoty. Z własnym językiem, obyczajowością, systemem wartości. Jednocześnie zdecydowanie odrzucają nowoczesny styl życia, celowo i świadomie budując tożsamość w opozycji do otaczającego ich świata.
Amisze modlą się w języku zwanym Deitsch (po angielsku Dutch). I wcale nie jest to niderlandzki, lecz archaiczna forma jednego z dialektów południowoniemieckich, w Europie już nieobecna. Angielski znają, ale Anglikami (English) nazywają swoich amerykańskich sąsiadów, a w zasadzie wszystkich spoza swojej grupy, z którymi zdarza im się stykać, bez względu na narodowość, wyznanie czy język. Część z nich Dutch używa tylko w liturgii, ale wielu posługuje się nim również w codziennych rozmowach.
Od „Anglików” amisze różnią się nie tylko językiem, w którym odmawiają modlitwy. Ogólnie chyba odmowa jest ich najbardziej charakterystycznym rysem. Odmawiają bowiem również na przykład służenia w wojsku, finansowego wsparcia od państwa czy udziału w konsumpcyjnym pędzie. Obchodzą się bez komputerów, sprzętu audio-wideo, telewizji i radia, nie używają Internetu, telefonów czy faksów. Nie prowadzą samochodów i nie latają samolotami. Nie korzystają z publicznej edukacji, nie chodzą do kin, nie używają prądu. I obstają przy swoim, nawet gdy odmowa grozi konfliktem z innymi, szczególnie z władzami. Gdy amerykański rząd chciał ich zmusić do posługiwania się dowodami osobistymi, zgodzili się pod warunkiem, że w ich dokumentach nie będzie fotografii. Bo zdjęć też amisze nie robią ani nie chcą na nich występować.
Lud Boży w poszukiwaniu świętego spokoju
Co ciekawe, ta ultratradycjonalistyczna grupa ma bardzo wyraziście ludowy, a wręcz rewolucyjny rodowód. Amisze pochodzą mianowicie od menonitów, odłamu anabaptystów, którzy radykalne postulaty religijne (odrzucenie chrztu dzieci, brak kleru) łączyli z daleko posuniętą krytyką społeczną (podważanie feudalizmu, postulaty wspólnej własności). Jednym z liderów ruchu był Thomas Münzer – teolog o tak postępowych poglądach, że sam Marks nazywał go prekursorem komunizmu. W czasie wojny chłopskiej stanął na czele ludowego powstania w Turyngii. Schwytany przez wojska saksońsko-heskie podczas bitwy pod Frankenhausen (1525), był torturowany, a następnie ścięty.
W tym czasie w Szwajcarii grupa byłych jego zwolenników utworzyła pierwszą gminę anabaptystyczną. Ruch szybko rozprzestrzeniał się, nowe jego ośrodki i grupy pojawiały się w kolejnych krajach. Dążenie do odnowienia życia w duchu pierwotnych ideałów chrześcijaństwa i podważanie istniejącego porządku przyciągały licznych zwolenników, ale budziły również niechęć władz i hierarchii kościelnej. A to owocowało prześladowaniami. Anabaptystów zwalczali zarówno katolicy, jak i protestanci. Ich liderzy kończyli na stosach jako heretycy. Większość z nich konsekwentnie odrzucała wojnę i przemoc. Nie bronili się, a gdy szykany stawały się nie do zniesienia – przenosili się w inne miejsce.
Blisko dwa wieki trwała tułaczka anabaptystów, gdy pojawili się wśród nich amisze. W 1693 Jacob Ammann, biskup i lider szwajcarskich menonitów żyjących na emigracji w Alzacji, zarzucił współwyznawcom nie dość rygorystyczne przestrzeganie kodeksu. Wraz z grupą zwolenników założył własną wspólnotę, od jego nazwiska zwaną właśnie amiszami. Pod koniec życia podobno żałował schizmy i próbował doprowadzić do zjednoczenia. Nie udało się. Po śmierci założyciela w Europie amisze stopniowo zanikli, rozpraszając się i dołączając do innych grup. Część jednak przeprawiła się przez Atlantyk i to od nich wywodzą się dzisiejsi członkowie wspólnoty.
W XVIII wieku amisze trafili do Pensylwanii. Tu swą akcję osiedleńczą prowadzili kwakrzy – z jednej strony pokojowo dogadywali się z Indianami, z drugiej – gwarantowali każdemu wolność religijną. Amisze wreszcie mogli spokojnie odetchnąć. Choć świat wokół nich właśnie nabierał pędu dzięki rewolucji przemysłowej, oni żyli jakby obok niego. I tak, niemal niewzruszenie, przetrwali do dziś. Zdecydowanie się zmieniło się tylko jedno – liczebność grupy. Dziś amiszów jest około ćwierć miliona, podczas gdy jeszcze na początku XX wieku było ich ledwie kilka tysięcy.
Prowincjonalny oldschool
Z przyjaznej Pensylwanii rozprzestrzenili się po innych stanach USA – najwięcej jest ich w Ohio i Indianie, ale żyją też w kilkunastu innych oraz w kanadyjskim Ontario. Pomimo swej wyraźnej odmienności nie tworzą własnych miast ani nie zajmują zwartych obszarów. Żyją w rozproszeniu, najczęściej w porozrzucanych na prowincji gospodarstwach, sąsiadując z wyznawcami innych religii, w tym ze swymi pobratymcami menonitami.
Wspólnoty są bardzo różne, zwykle jednak tworzy je kilkadziesiąt domostw, których mieszkańcy spotykają się na nabożeństwach w domach najbardziej szanowanych członków. Duchownych w zasadzie nie mają, posługę społecznie pełnią kapłani wybrani przez cały zbór. W przeciwieństwie do większości chrześcijan nie nawracają innych. Nie angażują się też w ekumenizm czy dialog międzyreligijny.
Żyją i wyglądają, jakby żywcem przeniesiono ich z innej epoki. Przed ich drewnianymi domami parkują konne bryczki. Mężczyźni zapuszczają długie brody i noszą białe koszule oraz ciemne kapelusze. Kobiety ubierają obszerne, długie suknie i wiązane pod szyją czepki. Pomimo skromnego zachowania od razu rzucają się w oczy, trudno bowiem chyba o bardziej dosadny przykład nieprzystawalności do nowoczesnego świata.
Styl życia amiszów określa Ordnung, zbiór niepisanych zasad przekazywanych w każdej wspólnocie z pokolenia na pokolenie. Opisuje on szczegółowo niemal całe życie: od reguł komunikacji po krój sukienek i od stosunków rodzinnych po kolor kapelusza. Konkretne reguły bywają różne – np. jedni amisze akceptują guziki, a inni nie – i nawet rozporki zapinają agrafkami. Pryncypia wszakże pozostają wspólne: zamków automatycznych używać nie wolno! Wszędzie jednaka jest też sankcja za ciężkie wykroczenie przeciw obowiązującym normom: wykluczenie ze społeczności bez prawa powrotu do niej.
Wspólnota
Jak wszyscy anabaptyści amisze uznają jedynie chrzest dorosłych. Przyjęcie go oznacza zgodę na świadome wejście do wspólnoty. Ma zwykle miejsce między 18. a 25. rokiem życia i pozwala na zawarcie małżeństwa. W amerykańskich mediach często pojawia się pojęcie „rumspringa”, które odnoszone jest do ostatnich lat młodości amiszów. Wielu z nich jest podobno wręcz zachęcanych, by skorzystali z uroków i wygód nowoczesności, ale głównie po to, by później świadomie się ich wyrzekać. Niektórzy wykorzystują ów czas na „wyszalenie się”, ostatecznie jednak około 90% populacji przyjmuje chrzest i pozostaje we wspólnocie. A odsetek wykluczonych już po chrzcie jest jeszcze niższy. Nie ma to większego wpływu na funkcjonowanie całej grupy – większość „odszczepieńców” zwykle przystępuje do nieco tylko bardziej liberalnych wspólnot (jak menonici), a z uwagi na wysoką dzietność (przeciętna rodzina ma siedmioro dzieci) ich liczba wciąż rośnie – w ostatniej dekadzie przybyło ich około 10%.
Wspólnota jest dla amiszów największą z ziemskich wartości, a jednocześnie stanowi podstawowe życiowe oparcie. Gdy nowożeńcy wyprowadzają się „na swoje”, cała wspólnota angażuje się w budowę ich domu. Dzieci nie chodzą do szkół publicznych – za całą edukację starcza im kilkuletnia „szkółka” domowa, podczas której uczą się czytać, pisać, liczyć i modlić się. Od małego wychowywane są w duchu poszanowania starszych – amisze odmawiają nawet pobierania wszelkich świadczeń emerytalnych od państwa, bo we własnym zakresie dbają o swych seniorów.
Co zadziwiać może najbardziej, w nowych czasach tej „zacofanej” obyczajowo i technologicznie grupie powodzi się całkiem dobrze. Głodu, bezdomności i bezrobocia nie znają. Mają stałe, raczej pewne i całkiem przyzwoite na ogół dochody, a koszty utrzymania – bardzo niskie. Większość pracuje na roli, spiżarnie więc zapełnia własnymi plonami. Wielu utrzymuje się z rzemiosła – doskonałą renomę mają na przykład robione przez amiszów meble. W dobie masowej produkcji i taniego importu ich produkty cenione są za oryginalność i ręczne wykonanie.
Celebryci spod strzechy
Dziś ten skromny i – mimo wszystko – dość marginalny ruch religijny doczekał się ogromnego zainteresowania. Amisze pojawiają się w mediach, filmach, opiniach komentatorów. Sami rzadko są z tego zadowoleni – po filmie Świadek z Harrisonem Fordem (1985) skarżyli się na przykład na napływ turystów, zaintrygowanych ukazanym w filmie życiem społeczności. W ogóle zresztą nie cenią sławy i popularności – również reklama należy do rzeczy, których się wyrzekają.
Chyba niespodziewanie dla siebie samych amisze zaczęli być wskazywani już nie tylko jako dziwaczna ciekawostka, ale również grupa, o którą inni się troszczą albo – przeciwnie – która służyć może za wzór. Optyka liberalna każe w amiszach widzieć oryginalną sieć wspólnot religijno-społecznych, jest zaciekawiona ich różnorodnością i odmiennością, niepokoi się natomiast chociażby zawężeniem edukacji do religijnej szkółki domowej czy chorobami genetycznymi zagrażającym tak zamkniętej społeczności. Inaczej na amiszów patrzą konserwatyści. Ci podziwiają wspólnotę za pobożność, tradycję i wiarę przekazywaną z pokolenia na pokolenie, chwalą wzorce wychowawcze, edukacyjne i gospodarcze, doceniają konsekwentny sprzeciw wobec podporządkowania życia państwu. Tomasz Terlikowski, który zdążył sobie wyrobić w Polsce miano „katolickiego taliba”, pisał między innymi: „Gdyby pozostali chrześcijanie mieli choć w połowie takie przywiązanie do istotnych prawd chrześcijaństwa, czy podstaw stylu życia, jak amisze mają do najmniej istotnych – to chrześcijaństwo prawdopodobnie nie grzęzło by obecnie we wszechogarniającym kryzysie obejmującym niemal wszystkie dziedziny życia kościelnego”1.
Jednak odmienność ich stylu życia i – co bywa zaskakujące – jego zdolność nie tylko do zapewnienia trwania, ale i rozwoju całej społeczności pokazuje również, że człowiek wcale nie jest skazany na życie w ciągłej pogoni za dobrami materialnymi. Więcej – może się doskonale obyć bez wielu cywilizacyjnych udogodnień, a mimo to żyć w szczęściu, miłości, pogodzie ducha i autentycznym związku z bliskimi i z naturą. Patrząc na amiszów widać, że rezygnując z samochodu, komputera i iPhone’a – możemy zyskać czas, oszczędzić pieniądze i cieszyć się spokojem. Przynajmniej tym doczesnym.
1 T. Terlikowski, Zapomniany świat Amiszy [online], „Magazyn Teologiczny Semper Reformanda”, < http://www.magazyn.ekumenizm.pl/content/article/20030407095258969.htm> [dostęp: 3 stycznia 2014].
• • •
Marek Tobolewski – współtwórca serwisu www.lewica.pl. Copywriter, strateg marketingowy i szkoleniowiec, specjalizujący się w marketingu terytorialnym. Po godzinach animuje Antygencję, pierwszą w kraju agencję (anty)marketingową. Mieszka w Krakowie, należy do Polskiej Partii Socjalistycznej.
• • •
Tekst ukazał się w 44. numerze magazynu „Ha!art” (Wydanie ludowe)
Ha!art nr 44 - Wydanie ludowe w naszej księgarni internetowej
• • •
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego