Konrad Janczura - TranCe-human Folk

„I pojechali” – jak to mówią (kto tak mówi?). Leniwi, włóczący się staruszkowie nie myśleli nawet rzucić pożegnalnego spojrzenia na nasz samochód – starego Volkswagena. Tata kumpla przywiózł go jeszcze z przedunijnej emigracji, było cacko, było. Wydająca niemieckie jęki maszyna niosła naszą czwórkę, dziwną czwórkę, ciekawą czwórkę. Był Kumpel, jego dziewczyna, jego siostra, ja... i długi czas niewidzenia się z nimi, długie również wspomnienia z dawnego widywania się. Nerwowe ruchy kierownicą, „Aneta – spokojnie, patrz, jak jedziesz...”, ja patrzyłem, szukałem gdzieś w tych nieotwierających się oknach czegoś, gdzieś, czegoś, nie wiem czego...

Była ładna. W powietrzu kilka nerwów. Kumpel z dziewczyną – już 6 lat, rany, szmat czasu, żenić się będą. Ja już 6 lat na studiach, kiedy w końcu zacznę żyć jak człowiek? Tamta za kierownicą bez chłopaka, tylko informatycy na nią lecą. Ale była ładna, tylko właśnie – informatycy, informatycy, wiecznie wszystko wymierzone, ona też skrojona przez naturę z kątomierzem, dużo proporcji, mało defektu, takie życie.

Przemierzaliśmy wąską, czarną, wilgotną powierzchnię północnego Podkarpacia, ocieraliśmy się już o Lubelszczyznę. Gdzieś za drzewami, gdzieś za pstrokatymi, ocieplonymi chatami świeżo wzbogaconych spawaczy miało być... folkowisko. W końcu słowiańskość na Podkarpaciu – myślałem kilka dni wcześniej. – Koniec z jarmarkami galicyjskimi, festynami, teraz R.U.T.A., slava!. Tak, strzępiły mi słowa. W rodzinnych stronach się rozpadałem. Zupełnie nie wiedziałem, jak wyciągnąć z umysłu większe zdanie, większą chęć, zawsze tylko te krótkie łupania sylab. To gra tutaj w duszy jak bezlitosne krzaki jeżyn, dzikich malin, taki świat cerkwi, taki świat kapliczek.

Trzeba było coś poskładać, choć na chwilę. Znowu ja i Krystian (kumpel) w jednej drużynie, jeszcze raz te same chłystki wymykają się wieczorem rodzicom. Czasami myślałem, że po dwudziestce piątce nie wolno mi już hip hopu, nie wolno punk rocka, że muszę „mężem będąc wyrzec się wszystkiego, co dziecięce”. Ale, do diabła, przecież nie jestem żadnym mężem! Mam pociągłą, zaspaną twarzyczkę, smukłe ramiona i szczupłą cielesność – tak nie wygląda mąż-piwosz-Polak-katolik.

W portfelu posiadałem niewiele, ale był w nim za to worek jarania. Nie sposób wśród podkarpackich rodzin inaczej wczuć się w prawdziwego ducha tych ziem. Któż przecież pomyślałby 50 lat temu, kiedy grasowały tu bandy UPA, kiedy kilka lat wcześniej pakowano Żydów do wagonów, kiedy nacierała zdziczała Armia Czerwona – któż by pomyślał, że świat ten przeistoczy się w sielankę festynów, drobnomieszczańskich rodzinek, fikuśnych, ocieplonych domów, niemieckich samochodów prawie nowych. Ta utopia formowała się w miarę naszego dorastania, dlatego wciąż nie dorośliśmy, wciąż musimy kręcić z obcej zieleni antyutopijne jointy.

Powoli dojeżdżaliśmy na miejsce witając kolejny wyłaniający się z lasu rząd chat – tych murowanych i tych drewnianych. Zaparkowaliśmy samochód koło drewnianej cerkwi, na urządzonym domowym sposobem parkingu, parkowaliśmy długo i nerwowo. Puszki z piwami kołysały się w reklamówkach pod fotelami, domagając się oczekiwanego udziału w imprezie. Postawiłem sportowego buta na przydrożnej trawie. Nic. Wciąż byłem w polskim świecie, nie w staropolskim. Myślałem o chodzeniu na boso, ale kurna, co by to dało?

– Trzymaj blety – powiedział Krystian (o ksywie Kius). Wysiadł z samochodu podając mi automatycznie wydłużone, tekturowe etui z napisem OCB. Należy kręcić, kręcić, zakręcić się stąd. Nie zawracać, po prostu wypalić tego jointa, aby z każdym krokiem naszych umysłów skręcać w nielegalną drogę, ślepy tor, nie siedzieć w rzeczywistej, trzeźwej postaci tej imprezy. Oznaczałoby to bowiem zdradę, uznanie racji wszystkich tych zajadających się kiełbaskami brzuchaczy.
– Ale śliczny ogródek – rzekła Magda, dziewczyna Krystiana. Rozpoczynała się rozmowa, to znaczy ja zaczynałem ją słyszeć, samemu od czasu do czasu dopowiadając jakimś efektownym pustosłowiem. Zawsze lubiłem to kobiece znużenie przy jednoczesnym zainteresowanu. Magda z Anetą – nasze trzeźwe towarzyszki z Krystianowej rodziny doskonale potrafiły sobie wypełnić czas refleksją o pięknie, modzie i sylwetce. Wyjmowały z materialnego światka swoje ulubione elementy, jakby małe dziewczynki zrywały polne chwasty na bukiet, wrzucając je do wspólnego, wyrysowanego na ziemi kółka, które być może później zamienione zostanie w zabawę w sklep.

Wykonałem znaczący gest językiem, kończąc prawie tym samym formowanie magicznego stożka. Stuknąłem nim kilkakrotnie o krawędź volkswagenowych drzwiczek, zawinąłem końcówkę, przypaliłem przy filtrze. W drogę! Nareszcie, po wykonaniu istotnej pracy mogłem otworzyć własną puszkę, usłyszeć syk piwa dla zasłużonego pracownika. Niestety, moja wyobraźnia nie potrafiła całkiem odrzucić tutejszych schematów, regionalnych modeli wszechświata. Gdzieś wciąż krążyłem duszą wokół nadleśnictwa, budowy, warsztatów.

Póki co, poszliśmy w zupełnie przedziwnym kierunku, trochę w pole, na leśną polanę. Jeszcze nie mogliśmy pójść do tłumu, byliśmy identycznymi biegunami magnetycznymi. Należało „+” zamienić na „-”. W istocie przebywania z takim skupiskiem tubylców zawsze trzeba być ujemnym, ich pierwotna energia wystrzeliwuje bowiem, miesza się bardzo gęsto, bardzo totalnie i byle jak. Później następują nocne, lokalne wojny, co by im nie urządził, zawsze bójki, gwałty, rozboje, widły...

Pokonując kilka niegroźnych przeszkód stanęliśmy według płci, według wzrostu – naprzeciwko siebie. Palili tylko chłopcy. Strażniczki ogniska domowego wymieniały uwagi na temat zdrowego odżywiania, gdy my machaliśmy im przed pięknymi oczyma aromatycznym kannabinolem. Pochmurne niebo zdawało się patrzeć na nas ze znudzeniem. Stopy grzęzły w coraz bardziej rozpuszczonej ziemi. Zaczęło mżyć.

– Masz piękny parasol, Magda – powiedziała z trudno wychwytywanym znudzeniem Aneta. – taki... pomarańczowy, wesoły...
– A tam! Kupiłam po przecenie w H&M, ale dzięki – odrzekła dziewczyna kumpla ze znudzeniem trochę łatwiej wychwytywanym. – Spać mi się chce dzisiaj strasznie, taka pogoda jakaś ni w duszę, ni w ząb...
– Ale dobrze, że nie ma upału. Przynajmniej człowiek odetchnie normalnie, a nie tylko ta duchota i duchota!
– Ja tam bym chciała trochę słońca, ostatnio było, to się opaliłam trochę, ale jak dalej tak będzie, do września zejdzie i znowu będę blada...
– To na praktykach w czerwcu przyszedł do nas do przychodni taki spalony strasznie, ale wyglądał! Paskudnie, cała skóra schodziła, dobrze, że udaru nie dostał...

W ten sposób dziewczynom mijała rozmowa, rozmowa obok naszej zielnej konsumpcji. My także coś mówiliśmy, ale nic szczególnego. Chyba dawny dobór szkolnych lektur, ten, który nas jeszcze kształtował, uszeregował chłopców jako miłośników książek przygodowych i kryminalnych, a dziewczyny rozczytał w romansach oraz tzw. powieściach obyczajowych. Tym samym my, mężczyźni, po osiągnięciu pewnego wieku więcej milczymy, gdyż życie pozbawione jakichkolwiek przygód, niespodzianek, wypełnione rutyną i pokorą nie nadaje się do żadnych komentarzy.

Trzeba było iść, skoro już przyjechaliśmy. Jaranie jeszcze nie chwyciło. Dopijaliśmy pospiesznie piwa w puszkach. Deszcz delikatnie podszczypywał nam nosy. Potrzebowaliśmy pieśni, takiej pieśni, by wejść w to wszystko odważnie i z impetem. Pewnie każdy coś nucił w myślach. Panny dalej rozmawiały. Widząc Kiusa nowy sposób chodzenia, pewnie już go brało, już podśpiewywał jakieś hardcory w przestrzeni swojego wielkiego czoła. Ja też zaczynałem słyszeć Ten Years After – muzę zupełnie obcą temu wszystkiemu. Nie dbałem jednak o decorum. Lekko zatłoczony asfalt powoli niósł, nie był już nędznym upostaciowieniem słynnych, podkarpackich dróg. Wszystko przestawało być podkarpackie, powoli pękała powłoka współczesności, wzrok wyostrzał się na widok chaosu. Teraz już brzmiała w duszy kraina, Ukraina, cokolwiek by nie śpiewała.

Całość rozgrywała się naprzeciwko drewnianej cerkwi. Oto wchodziliśmy w tłum mniejszy niż zwykle, spokojniejszy, jakby inny, a może ten sam – tylko liczebność oraz brak kakofonicznego disco generowały w nim nietypowe zachowania. Jedli, pili, ale jakby nie mlaskali, nie przeżuwali swoim krowim obyczajem, wyglądali nawet całkiem ludzko, a dzieci nie biegały tu i ówdzie znudzone nieustanną konsumpcją rodziców. Na scenie jacyś nieznani muzycy skutecznie odwracali od siebie uwagę, nie wiem, co grali, oni chyba także nie wiedzieli.

– Siema, siema – co chwilę to gdzieś się obijało o uszy. Pewnie chwilami nawet odrobina tego powitania skierowana była w moim kierunku, ktoś jeszcze chciał pamiętać coś o mnie, piękne doprawdy, piękne, ale odbijało się od uszu, niezbyt jakoś wyrywało z tysiąca przewijających się zupełnie niesłownych myśli. Są bowiem myśli słowne i niesłowne – jedne głowa słyszy, a drugie głowę męczą. Sam jednak należałem chyba do mózgowych masochistów, zwłaszcza po jednym joincie, jednym zielonym niedosycie.

Starzy znajomi mówili zawsze to samo, cieszyło ich moje i nie moje szczęście, nawet jeżeli było nieprawdziwe. Usadowiliśmy nasze ludzkie powłoki przy plenerowym stoliku z parasolką – widziałem wymiarowo otyłe, wtłoczone w ciuchy właściwe zespołom nu-metalowym cielsko Kiusa, na którym osadzono okrągłą, zarośniętą twarzyczkę o przyjaznym uśmiechu, z wiekiem jednak coraz bardziej nieobecną w świecie doczesnym (chyba tylko ja to zauważałem). Obaj byliśmy teraz w bandyckim porozumieniu, którego przypilnować miały dwie wzorowe przedstawicielki swojego wieku, o kształtnych sylwetkach i zdrowych, nie skażonych latami melanżu cerach. Jedna śniada, druga blada, one jednak to kwiaty młodości doskonałe do reklamowania wszelkich instytucji dla mądrej, odpowiedzialnej młodzieży.

Powoli zachodziło wschodnie słońce. Muzyka zaczynała przypominać o swojej obecności. Okoliczna ludność najwidoczniej nie mogła w kółko tylko zajadać się plejadą tradycyjnie przyrządzonych mięs popijanych dobrze uwarzonym bimbrem – musiała czymś nakarmić resztki słowiańskiej duszy. Tymczasem, przy naszym stoliku, rozmowa jałowa, lecz miła. Wymienionych kilka żartów hermetycznych jak wspomnienia, które również wymieniliśmy. Był Bolo – wielki talent muzyki reggae, obecnie cnotliwy i poważny budowniczy dróg. Tworzyli fantastyczną parę znaczeń ze swoją kilka lat starszą dziewczyną – niegdyś najlepszą przyjaciółką mojej pierwszej ukochanej. Z Bolkiem zaczynałem w swoim pierwszym zespole – ja, wokalista, on perkusista. Moje przeciętne wykrzykiwania grafomańskich tekstów nie mogły równać się z jego niezwykłym, jakby cygańskim, wyczuciem rytmu. Bo choć za każdym razem wygrywał on inne wartości, nawet często zupełnie różne od siebie schematy, zawsze doskonale brzmiało to z resztą zespołu. Ale miał też zdrowe podejście, dlatego dziś jest zdrowy, ja chyba nie do końca. A Michaśka (ta jego narzeczona) wciąż z radosną twarzyczką, jak zawsze; jak wtedy, gdy słuchała moich płaczliwych zwierzeń na temat Agnieszki (wspomnianej licealnej miłości, durnoty)...
Mijały godziny w wybornym towarzystwie od lat przyzwyczajonym do mojej nieobecności. Wszyscy chyba też od lat po cichu czekali, aż w końcu się uobecnię albo pójdę gdzieś sobie, gdzie już nikogo nie będę zamęczał tą szemraną, egzaltowaną „nieobecnością”. Kiedyś Cioran napisał: „Był czas, gdy pisanie wydawało mi się czymś ważnym. Ze wszystkich moich przesądów ten wydaje mi się najbardziej kompromitujący i najmniej zrozumiały”. Ja również dochodziłem do podobnej konkluzji, ale chyba udawałem trochę, że wciąż w tymże przesądzie trwam, nie sposób zbyt łatwo przyznać się do porażki. Możliwe również, że wszystkie te przemyślenia były moim zwyczajnym, narkotycznym zamuleniem, złą pogodą, natomiast zupełnie inaczej wyglądało wszystko z zewnątrz
Tak czy owak, zdążyłem czmychnąć w międzyczasie ze swoim towarzyszem na jeszcze jednego skręta. Poopowiadaliśmy sobie o kulisach naszych żyć, powierzchownie zupełnie obcych, w istocie jednak całkiem podobnych. Szum olch i topoli sprzyjał katowanej przez dwóch dorosłych chłopów nostalgii za światem – nieokreślonym, choć tęskno przez nich wyczekiwanym. Ja czekałem na uczelni, Krystian w korporacji. Tak, gdyby człowiek kiedykolwiek był zadowolony, zapewne nie zaistniałby współczesny kapitalizm.

Wszystko w ten sposób zlewało się, zbijało w czasie do momentu, gdy usłyszałem: „Oj sadoma panie bratie saaaadoooma, sadoooooomma...”. To był śpiew, jaki od dawna chciałem usłyszeć wśród tutejszych lasów i stepów, wśród tutejszego śmietniska cywilizacyjnego, przy porozrzucanych opakowaniach po słodyczach i diabeł wie czym, przy całej panującej wokół przeciętności, triumfującej spuściźnie pegeerów, tandecie chińskich ubrań, groteskowej papce oryginalnych bądź podrabianych znaków firmowych. Podszedłem pod scenę urządzoną na prowizorycznym balkoniku ze słomianą dekoracją. Nie było tańcowanego pogo, ale nagle wynurzyli się młodzi ludzie wyglądający jednak bardziej na wielbicieli SDM niż na starych brudasów. Nie przeszkadzało mi to, właściwie wkoło zaczynałem odczuwać przyjemną pustkę, sporo przestrzeni. Trzeba przyznać, że widok twarzy znanych z wielu punkowych koncertów, twarzy tych bohaterów okresu dojrzewania i wschodzącej dorosłości, w jakiś sposób dopełniał smaku marihuany palonej ze starym przyjacielem. Teraz, jak to się ma przy dobrej muzyce, odczuwałem radość piłeczki kauczukowej z całej siły ciśniętej w pustym pomieszczeniu. Zawsze zresztą w ten sposób wyobrażałem sobie ruch atomów, czyżby zatem do takowych mikro-odczuć mogło przybliżyć THC w połączeniu z dobrą muzyką? Możliwe, możliwe, ponieważ od śpiewów R.U.T.Y., od tego rewolucyjnego nawoływania, od subtelnego uderzania w struny gitary muzyka, który w innym wcieleniu wyznaje: „Zdawało mi się wczoraj, że jestem potworem” – od dziejącego się na scenie spektaklu potrafiłem oddalić wszystkie te nędzne, egzystencjalno-powierzchowne przemyślenia, jakimi katowałem się cały wyjazd. Ot, zwyczajnie wracałem niemalże tanecznym ruchem umysłu do pamiętanych z romantycznej literatury opowieści o fujarkach, kalinach, wierzbach, siostrach. Ot, przypominałem sobie poczciwą babuszkę, która karmiła jakimiś neopogańskimi historiami z wiarą i pewnością siebie nigdzie nie spotykaną. Niezwykle ckliwemu rytuałowi oddawała się moja wyobraźnia, była coraz bardziej odmetropolizowana, dynamiczna, skacząca z narracji do wspomnienia, ze wspomnienia do narracji. Dostałem na dodatek w pewnym momencie końcówkę jointa, porzuconą wcześniej z braku ognia, zapomniałem o niej, Kius pamiętał, dobry chłopak, a co!

Więź człowieka z przeszłością bywa męcząca, bywa też kojąca. Taka ucieczka w prymitywizm bardzo pomaga odpocząć od współczesności, nawet gdy jest sztuczna, zapośredniczona przez sztukę. Stymulacja – dużo wtedy rozmyślałem o niej, o tym być może jedynym dziś aspekcie, dla którego kultura jeszcze istnieje. THC podczas koncertu R.U.T.Y. poganiało wnioski, myśli, patrzyłem na siebie czerpiącego garściami z tego wielkiego zrywu chłopstwa. Te dawne rytuały, pieśni o zmarłych wojownikach, jakieś „Dziady” itd. – jak dużą zawartość miałem tego we krwi! Widywałem siebie w znienawidzonych twarzach, naiwnym entuzjazmem na chwilę zamalowałem całe spojrzenie na życie, materiał do śmiechu, poważnie, ale nie wtedy, nie w tym kojącym opętaniu romantycznym.

Nawet nie pamiętam, kiedy dziewczyny zgarnęły nas stamtąd. Wiem tylko, że przebudziłem się w jadącym volkswagenie, który przecinał masy nocnego powietrza gęsto produkowanego przez las. Obserwowałem tę tajemniczą cichość. Patrzyłem na siebie w odbiciu samochodowego lusterka. Wszyscy milczeli, ja także, lecz wewnątrz mnie wciąż utrzymywał się tajemniczy rodzaj hałasu. Nie mogłem bezczynnie zajmować siedzenia, minuty dzieliły mnie od momentu, w którym przy klasycznych, umiarkowanych osiemdziesięciu kilometrach na godzinę otworzę drzwiczki i wyskoczę na wąską, czarną szosę biegnącą wśród drzew.

• • •

Dryf – spis artykułów

• • •

Konrad Janczura – już dwudziestopięciolatek, studiujący obecnie Krytykę Literacką na wydziale polonistyki UJ. Podejrzana zwłoka wywołana została: okresem studiów w Rzeszowie, miesięcznym pobytem w wojsku, studiowaniem zaocznym w Krakowie, pracą w sklepie spożywczym, krótkim, ale efektownym „byciem” doradcą finansowym (dostałe nawet garnitur), pełnieniem roli wokalisty w zespole anarcho-punkowym, ulicznym i knajpianym graniem na akordeonie... Słowem: czepiał się mnóstwa rzeczy, które zazwyczaj szybko go nudziły. Stałym zainteresowaniem była i jest dla niego tylko i wyłącznie literatura. W przeróżnie dziwnych miejscach czytywał Malczewskiego, Słowackiego, Witkacego, Gombrowicza, Schulza, Dostojewskiego, Lermontowa, Gogola, itd. Jak dotąd, pisywał raczej do szuflady, publikując czasami na internetowych portalach poetyckich. Obecnie, nieco stabilizując życie na przyjemnej, przemyskiej ziemi, zaplanował wydanie swoistej „autobiografii duchowej” – zbioru opowiadań, których pierwotnym tworzywem są w rozmaity sposób powiązane wydarzenia jego życia. Tekst opublikowany w ramach Dryfu stanowi część tego zbioru.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information