Joanna Dziwak - Gry losowe. Odcinek 6.

Wina kalifornijskie kojarzyły się Jo z jedną tylko osobą, bliską kiedyś, może nie sercu, ale innym częściom ciała na pewno. „Kiedyś” miało miejsce mniej więcej rok wcześniej, ale świat wyglądał wówczas zupełnie inaczej, więc równie dobrze mogło to być pięć lat wcześniej.

Jo poznała T. podczas jakiegoś lokalnego koncertu, na który poszła przypadkiem, bez nadziei na dobrą muzykę czy dobry seks. Faktycznie – ani jedno, ani drugie nie miało miejsca, los chciał jednak, żeby jakiś stary znajomy przyprowadził na ten koncert swojego dobrego znajomego. Nie mógł zrobić specjalnego wrażenia na Jo – reprezentował typ plebejski, ale dzięki wykształceniu i ciężkiej pracy, wspinał się cierpliwie po stopniach drabiny społecznej. Był przystojny, ale i tu trzeba dookreślić: raczej plebejsko przystojny. Zainteresował się jednak wyraźnie Jo, która znudzona brakiem wydarzeń i codzienną monotonią, nabrała w zasadzie ochoty na romans. Tydzień, dwa tygodnie, góra miesiąc, jeśli w międzyczasie wystąpią jakieś chociaż delikatnie chłodzące krew w żyłach zwroty akcji. Po tym wieczorze, T. odprowadził Jo do domu, wziął od niej również numer telefonu zaznaczając od razu, że przez najbliższe dwa dni się nie odezwie, bo będzie bardzo zajęty. Przyjęła tę informację bez większych emocji, szczerze mówiąc, gdyby miał nie odezwać się nigdy, również nie byłaby to wielka strata. Tak wówczas pomyślała.

Odezwał się jednak następnego dnia wieczorem, informując, że zmieniły mu się plany, że wprawdzie musiał gdzieś wyjechać, ale postanowił wrócić wcześniej i spotkać się z Jo. Powiedziała jednak, że nie ma akurat czasu, może jutro. Nie wnikała w szczegóły sytuacji – odkąd dowiedziała się, że praca T. ma coś wspólnego z ekonomią, nie musiała wiedzieć nic więcej, ponieważ zupełnie jej to nie interesowało. Do Homewood przysłała go firma na pół roku – ponieważ dopiero zaczynał coś, co lubił określać słowem „kariera”, musiał odbyć praktykę w lokalnym oddziale.

Jak się okazało, determinacją wykazywał się nie tylko w pracy: następnego dnia znów zadzwonił, proponując Jo wieczorny spacer po – jak to pretensjonalnie określił – urokliwych obrzeżach miasteczka. OK, powiedziała, bo co lepszego miała do roboty: rozpamiętywanie wszystkich straconych szans, pisanie smutnych piosenek? To robiła przez większość dnia, pora więc na jakąś odmianę. Podczas trwającego ponad trzy godziny spotkania, dowiedziała się o swoim nowym znajomym dwóch ważnych rzeczy: po pierwsze, był z przekonania republikaninem; po drugie, cenił tylko rymowane wiersze. Był przystojny i miły, ale głupiutki, niestety, pomyślała Jo. A jednak słuchanie go, wypowiadającego z przejęciem dość banalne opinie na różne tematy, sprawiało jej pewną radość. Jego nieskomplikowanie i pewność siebie, były miłą odmianą na tle powikłanych, pogubionych i mętnych facetów, na których zazwyczaj trafiała. W normalnych warunkach powiedziałaby mu, że jego poglądy są naiwne i głupie, a książki, które lubi czytać, są lekturą dobrą dla noszących koszule w kratę licealistów z pryszczami. Romanse, a zwłaszcza romanse wakacyjne, rządzą się jednak innymi prawami i Jo postanowiła się cieszyć z samego faktu, że T. w ogóle cokolwiek czyta.

Po tym wieczorze znów odprowadził ją do domu i znów powiedział, że przez najbliższe dwa dni nie będzie miał czasu, że musi wyjechać. Jego matka mieszka sto kilometrów stąd i ma jakieś problemy, a on ma akurat wolne, więc musi ją odwiedzić. OK, powiedziała Jo, uznając po raz kolejny, że nie będzie to wielka strata, nawet jeśli się więcej nie odezwie. Do tej pory nie doszło również do jakiegokolwiek zbliżenia fizycznego, ale początkową tę ostrożność wiązała zdecydowanie z republikańskimi poglądami T., który jak na konserwatystę przystało, uprawia seks dopiero na trzeciej randce.

Dwa dni później zaproponował spacer nad pobliskie jezioro, kiedyś miejsce kąpieli ludzi, dziś już tylko ryb. Mimo to i tak – pełen kicz: lipcowy wieczór po ciepłym dniu, kalifornijskie wino i rzewna muzyka grająca z przenośnego radyjka przyniesionego przez T. w plecaku. Wszystko było piękne oprócz jego tanich perfum z wyraźną nutą przewodnią alkoholu. Jo postanowiła jednak nie marudzić i nie oczekiwać od życia zbyt wiele. Słuchała opowieści o podróżach, planach, a wraz z konsumpcją wina – również o bardziej intymnych kwestiach, jak na przykład była narzeczona. T. kładł zwłaszcza nacisk na słowo „była” i nie pytany chętnie snuł swoją opowieść o jakiejś strasznej dziewczynie imieniem Kate, która chciała zmusić go do ślubu, miała fatalny gust muzyczny i w ogóle była ograniczona. Słońce zachodziło uroczo, Jo powiedziała: współczuję, chociaż wcale nie współczuła. Pogarda dla byłej narzeczonej była przeplatana komplementami wypowiadanymi w stronę Jo, co budziło w niej pewien niesmak, choć w gruncie rzeczy nie chciała się nad tym zastanawiać. Chciała, żeby T. przestał na chwilę mówić i może spróbował wyrazić jej uznanie w inny sposób. Ale on mówił dalej, słońce zachodziło uroczo, a temat byłej narzeczonej elektryzował go równie mocno jak kampania wyborcza partii republikańskiej. Bob Dylan śpiewał Idiot Wind, a Jo w gruncie rzeczy cieszyła się, że nie musi mówić o sobie. Musiałaby dużo kłamać, żeby nie urazić historią swego życia wrażliwej duszy konserwatysty. Miała tylko nadzieję, że T. nie czeka, aż zrobi się ciemno, żeby przejść do bardziej intymnych czynności – konserwatyzm też powinien mieć swoje granice, a z ludźmi, którzy są w stanie uprawiać seks jedynie przy zgaszonym świetle, w ogóle nie należy mieć do czynienia. Być może jednak czekał po prostu na właściwą piosenkę, bo kiedy Bobby Vinton zaczął śpiewać Moon River, T. pocałował Jo, a nawet położył rękę na jej kolanie, a po chwili również powyżej kolana. Pomyślała, że chyba woli się z nim całować niż rozmawiać, pomyślała to z pewnym smutkiem, choć nie był to najlepszy moment, żeby się smucić i żeby myśleć. Jeśli chodzi o dalszą część wieczoru, T. okazał się być najwyżej umiarkowanie konserwatywny, co dawało pewne nadzieje na przyszłość w postaci kilku najbliższych tygodni. Romans.

• • •

Gry losowe – spis odcinków

• • •

Joanna Dziwak – urodzona w 1986 roku w Puławach. Autorka książki ze smutnymi wierszami o dorastaniu „sturm&drang”. Mieszka w Krakowie i w Dęblinie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information