Mikołaj Ratajczak - W sprawie autonomii uniwersytetu: o polityczności życia studenckiego

Dyskusja rozwijająca się od jakiegoś czasu na łamach lewicowych serwisów internetowych i blogów, a dotycząca sytuacji polskiego ruchu studenckiego, aktualnej reformy systemu szkolnictwa wyższego oraz samej idei uniwersytetu nie pozostawia żadnych wątpliwości, że zakres podejmowanych w niej problemów wykracza daleko poza sam obszar „akademicki”.

Obierane pozycje i dobierane argumenty nie odnoszą się jedynie do kwestii środków, za pomocą których można by osiągnąć ideał niezależnego, rozwijającego się i powszechnie dostępnego uniwersytetu, ani też samej wizji, czym ów ideał miałby być. Prowadzą raczej do zarysowania się różnic w pojmowaniu tak fundamentalnych kwestii, jak organizacja i rola niezależnego ruchu społecznego, relacja między akademią, społeczeństwem i rynkiem, funkcja państwa itd. Mówiąc inaczej – dyskusja ta jest ważna nie tylko z powodu poruszanego przez nią problemu (który można by krótko określić jako groźbę końca uniwersytetu jako autonomicznej instytucji służącej społeczeństwu), lecz również dlatego, iż ukazuje związek idei uniwersytetu z zasadniczymi kwestiami filozofii polityki.

Wydaje się bowiem, że sytuacja, która doprowadziła w ogóle do wybuchu owej dyskusji, mianowicie wprowadzenie reformy minister Kudryckiej oraz fatalna - jeśli nie fatalistyczna - postawa studentów wobec decyzji o ich własnym losie, ukazuje jedno z obliczy diagnozowanej już od dłuższego czasu depolityzacji społeczeństwa. Możemy się oczywiście sprzeczać o dobór środków mobilizacji studentów, możemy także, sytuując się zbyt blisko politycznego nihilizmu czy defetyzmu, opisywać cechujący tę grupę społeczną oportunizm i instrumentalne podejście do ich własnej edukacji (co jest zresztą reakcją na instrumentalizację ich roli przez uczelnie). Jeśli jednak celem naszych sporów ma być jakakolwiek przyszłość ruchu studenckiego - może w tej, a może w innej postaci - to kwestia możliwego upolitycznienia zdepolityzowanej społeczności studenckiej powinna znaleźć się w centrum diagnoz i krytycznych projektów.

Osadzenie rozważań na temat polityczności i depolityzacji w kontekście społeczności akademickiej (autor tych słów nie jest zwolennikiem wprowadzania dystynkcji wróg/przyjaciel między studentów i pracowników akademickich, grup może nie w tym samym stopniu, ale jednak wspólnie dotkniętych przemianami universitas – czyli powszechnej wspólnoty uczących i uczących się) jest istotne także z innego powodu. Jeśli bowiem szukać w dzisiejszych czasach aktualności marksowskiego spojrzenia na kwestię polityki i polityczności - i to będącego czymś więcej niż tylko szukaniem widm tej filozofii - byłoby to z pewnością nastawienie wiążące polityczność z żywą pracą. Obok leninowskiego pytania „Co robić?” i pytania Arendt o to, czym jest polityka, o owo „jak” działania politycznego, należy zawsze jeszcze pytać o „gdzie” polityki – gdzie i w jakich warunkach wytwarzane są podmioty polityki i jakie możliwości, wynikające z istniejących relacji do wytwarzanego w społeczeństwie bogactwa, przed nimi stoją. Tak jak konkretne cele polityczne nabierają innego znaczenie w świetle projektowanych utopijnych wizji, a nowe formy organizacji i mobilizacji grup społecznych należy nieustannie krytycznie rozważać w kategoriach grożących sferze polityki automatyzacji i odpodmiotowieniu, tak samo też przekształcające się postacie pracy i produkcji nabierają nowego znaczenia, gdy przyjrzymy się im od strony wytwarzanych przez nie form podmiotowości. Owa triada: utopijne projektowanie celów, nieustanna dekonstrukcja pojęciowa zastanych form działania politycznego oraz analiza produkcji podmiotowości stanowić może projekt krytycznej filozofii politycznej, potrzebnej do współokreślania wizji tego, czym może być uniwersytet.

Oczywiste jest jednak, że w obliczu współczesnych form pracy i produkcji jakikolwiek pozór niezależności któregoś z członów tej triady zanika. Zwłaszcza nie da się już dziś utrzymać zasadności rozważań o polityczności jako takiej, o „esencji” czy „istocie” tego, co polityczne, jeśli nie będzie się brać pod uwagę bezpośrednio politycznego wymiaru postaci pracy kluczowych dla współczesnej ekonomii. Teorie kapitału ludzkiego, społeczeństwa informacyjnego, czy też tezy o kapitalizmie kognitywnym lub pracy niematerialnej wskazują na hegemoniczny charakter kognitywnych i afektywnych form pracy. Wytwarzane są dziś przede wszystkim bogate w wiedzę i umiejętności podmioty, predysponowane do komunikacji, zawiązywania relacji międzyludzkich (uczenia, uczenia się, opieki, czy też „zarządzania zasobami ludzkimi”) oraz działań performatywnych (w sensie: wymagających publiczności i wpływających na nią) i wirtuozyjnych (będących celami samymi w sobie). O ile jeszcze w okresie, kiedy pisał Marks, wśród siły roboczej można było się natknąć na „elitę” robotników, którą również charakteryzowały wysoki poziom wiedzy i umiejętności, dzięki czemu w pełni rozumieli cały cykl produkcji oraz mechanizm działania maszyn, to dyspozycje dzisiejszych form pracujących podmiotowości mają zasadniczo inny charakter. Nie ma już podziału na wnętrze i zewnętrze fabryki – do pracy zaprzęgnięte zostają te same formy działania, które budują tkankę społeczną: zdolność komunikowania się, wymiany argumentów, budowania relacji przemawiający/publiczność itd. Wszelka autonomia działania komunikacyjnego czy też „naturalność” relacji emocjonalnych zostają tym samym zniesione, gdy rynek i praca angażują podmiotowość jako całość. Za Hardtem i Negrim możemy powiedzieć, że współczesna produkcja nie zamyka się w procesie produkcji towaru, lecz wytwarza także wytwarzających, zwrotnie wpływa na kognitywne i afektywne zdolności pracującej podmiotowości. Jest to oczywiście w dużej mierze efekt skomplikowanej relacji walk społecznych z lat 60., a zwłaszcza 70., kontr-działań ze strony kapitału oraz postępującego rozwoju robotyki, automatyki, czy też ogólnie technologii informatycznych, a także nowych metod wpływania na relacje między fabryką (przedsiębiorstwem) a rynkiem, takie jak strategie PR czy rozwinięte metody zarządzania produktem. Można i należy postawić zatem tezę, że dzisiejsze formy pracy łączą w sobie jednocześnie wymiar alienacji oraz aktywności politycznej, odpodmiotowienia i upodmiotowienia. Tezę tę należy postawić choćby tylko po to, by ustanowić teoretyczną przeciwwagę dla prób filozoficznego ugruntowania polityczności w oddzieleniu od przekształceń „bazy”. Gdy bowiem w grę wchodzi pytanie o dzisiejszą politykę, ekonomiczna „baza” i teoretyczna „nadbudowa” dookreślają się w instancji, której ostateczna obecność nie jest nigdy dana.

Nic dziwnego zatem, że dyskusja wokół akademii prowadzi automatycznie do mniej lub bardziej spontanicznego zajmowania ogólnych stanowisk politycznych i poruszania fundamentalnych dla filozofii politycznej (i polityki jako takiej) problemów. Uniwersytet (uniwersytet medyczny, ekonomiczny, politechnika itd.) jest bowiem instytucją skupiającą niezliczoną wręcz ilość dyspozytywów treningu podmiotowości, która wytwarza potrzebny rynkowi i społeczeństwu kapitał ludzki. Polityczny wymiar refleksji nad uniwersytetem oparty jest w tym sensie na jednej z konsekwencji tezy o społeczeństwie kontroli1: instytucje społeczne przestają/przestały być, jak to pisał Deleuze, „formami odlewniczymi”, wytwarzającymi autonomicznie środowiska produkcji podmiotowości na odpowiednim etapie lub w określonym momencie jej społecznego życia i podporządkowując ją swojej wewnętrznej logice. Szpital, szkołę, a przede uniwersytet przenikają dzisiaj mniej lub bardziej uchwytne połączenia z obszarami działającymi w oparciu o inną logikę, przede wszystkim logikę rynkową. Konsekwencją tych przemian jest stawanie-się-przedsiębiorstwem większości dawniej autonomicznych instytucji, albo inaczej mówiąc – postępującego wraz z umacnianiem się neoliberalnej hegemonii urynkowienia całego obszaru społecznego. Deleuzjańska perspektywa pozwala nam jednak w samym „urynkowieniu” rozpoznać proces tworzenia się coraz bardziej horyzontalnego planu społecznego, na którym wertykalne relacje podporządkowania zastąpione zostają organizacją sieciową. Jeśli miałoby sens mówienie o jakimkolwiek „emancypacyjnym charakterze” wprowadzanych reform edukacji wyższej (choć rzeczywiście trudno się takowego dopatrzeć w obecnym kształcie reformy), to szukać go należałoby w możliwości ugruntowania autonomii uniwersytetu, procesu kształcenia i prowadzenia badań już nie w oparciu o logikę wertykalności, lecz na immanentnym planie społecznym. Na planie tym, nie tylko logika rynku cały czas wdziera się w obręb akademii (na co trzeba odpowiednio reagować), lecz również uniwersytet, jako istotna instytucja systemu edukowania społeczeństwa, może wpływać na kształt procesów rynkowych, a także na cały plan społeczny. Autonomia nie może więcej być oparta na prostej niezależności, lecz na przewadze w relacjach sił.

Siłą w tej konfrontacji są właśnie ci bierni, pasywni, odpolitycznieni studenci i młodzi ludzie, budujący dzisiaj istotną część (jeśli nie najważniejszą) owej „intelektualności rozproszonej”, o której pisze Carlo Vercellone2. Paradoks współczesnej sytuacji polega na tym, że te same podmioty uczy się umiejętności mogących im służyć do tworzenia autonomicznych form komunikacji i zawiązywania relacji (nie musi być to koniecznie wiedza zdobywana na konkretnych zajęciach, niemniej istotną część tego rodzaju dyspozycji zdobywa się w ramach uczestnictwa w określonych społecznościach pracy i edukacji, zwłaszcza akademickiej) i jednocześnie poddaje się ich treningowi adaptacji do coraz bardziej zautomatyzowanych, odpodmiotowionych form egzaminowania i kontroli. Nowa matura, system przyznawania grantów oraz zasady punktacji publikacji, USOS, strategie przekształcania kierunków, metody administrowania studiami doktoranckimi i zaocznymi oraz wiele innych technik, które mogliśmy w tym lub innym wymiarze doświadczyć na własnej skórze, są z pewnością na pewnym poziomie koniecznymi narzędziami sprawnego managementu tymi czy innymi procesami bądź też zasobami. Nie zmienia to jednak faktu, że prowadzą one do przekształcenia formujących się podmiotów w przedmiot zarządzania, w masę do swobodnego kształtowania, ucząc ich przede wszystkim dopasowywania się. Prekaryzacja form zatrudniania na rynku pracy i brak społecznych struktur bezpieczeństwa socjalnego połączone z tą automatyzacją procesu edukacji powodują, że potencjalnie pozytywny wymiar gospodarki rynkowej – uwolnienie innowacyjności– przekształca się w realizację celu postępującej neoliberalizacji: wyzysku wszelkich kreatywnych mocy żywej pracy i podporządkowania całego obszaru społecznego jednej logice (coś, co Marks tylko przeczuwał gdy formułował pojęcie „realnej subsumcji pracy pod kapitał”).

W tym kontekście należy zadać pytanie o możliwość upolitycznienia owej (akademickiej) rozproszonej intelektualności. W jaki sposób w ogóle można pomyśleć upolitycznienie tej wielości, która wydaje się żyć z ideologicznymi klapkami na oczach (nadzieją znalezienia zatrudnienia odpowiadającego zdobywanemu, często na płatnych studiach, wykształceniu) albo też być podporządkowaną zasadzie cynicznego rozumu (dobrze wiemy, że nasze ambicje i marzenia związane ze zdobywanym wykształceniem pozostaną niezrealizowane – co nam jednak pozostało?). Wielości przenikniętej oportunizmem, która instrumentalizuje samą siebie i swój potencjał. Z drugiej jednak strony chodziłoby tu o upolitycznienie podmiotów, które są już niejako z racji samego procesu edukacji, zdobywanych umiejętności oraz charakteru wykonywanej przez nich (także w trakcie studiów) pracy zanurzone w żywiole polityczności, a raczej pseudo-polityczności, która niemniej jednak prowadzi do upodmiotowienia pracowników jako uczestników komunikacji, wymiany myśli i walki o uznanie (nawet, jeśli owo uznanie dane im jest głównie w postaci premii).

Franco „Bifo” Berardi w swoich wspomnieniach z buntowniczego roku 1977 we Włoszech3 podkreślał, że właśnie wtedy, wraz z narodzinami postfordyzmu i kolejnej fazy organicznego składu kapitału, nowego politycznego znaczenia nabrało pojęcie pokolenia. O ile miało ono mniejsze znaczenie w okresie kapitalizmu industrialnego, gdy kolejna generacja była podporządkowywana na tej samej zasadzie pracy maszyn, to wraz z gwałtownym rozwojem technologii komunikacji każde kolejne pokolenie samo w sobie stawało się problemem politycznym. Młodzi ludzie szukali nowych metod wyrażenia swoich dążeń, wykorzystując także własne doświadczenie obchodzenia się z nowymi zdobyczami techniki. Dlatego też w roku 1977 można było obserwować kreatywne odwołania do awangardowych ruchów literackich i artystycznych z pierwszej połowy stulecia. Umberto Eco pisał w kontekście tamtych wydarzeń o czytaniu futurystycznych wierszy, powstawaniu nowego języka i łączeniu tego wszystkiego z elektronicznymi mass-mediami4. Dlatego też młodzi buntownicy zerwali z praktycznie wszystkimi metodami organizacji i reprezentacji charakterystycznymi dla tradycji lewicowej, takich jak partia czy związek zawodowy. Sprzeciw tych młodych włoskich robotników i studentów pozostaje do dziś wyzwaniem dla wszelkiej myśli biorącej na poważnie kwestię emancypacji społecznej.

Nie musi to oczywiście oznaczać od razu zarzucenia klasycznych metod mobilizacji i okazywania sprzeciwu (w rodzaju ulicznej manify, zbieraniu podpisów pod petycjami czy blokady instytucji), wprowadza jednak z pewnością istotny czynnik polityczny do samego pytania o naturę i charakter ruchu społecznego, w tym wypadku konkretnie – ruchu studenckiego. Pytanie o ruch musimy tu jednak postawić z całą stanowczością, ponieważ doprowadzi nas ono do sformułowania pojęcia polityczności adekwatnego dla dzisiejszego składu klasowego żywej pracy. Problem ten został już poruszony w kontekście ruchu alterglobalistycznego przez Giorgio Agambena5. Wskazał on bowiem na fakt, że myślicielem, który w XX wieku w sposób najbardziej systematyczny zdefiniował w kontekście politycznym (oraz prawnym) pojęcie ruchu był nazistowski jurysta Carl Schmitt. W swoim tekście z 19336 roku Schmitt pisze o triadycznym charakterze politycznej jedności (mającej charakteryzować nowy porządek polityczno-prawny w nazistowskich Niemczech), składającej się z elementów statycznych: państwa i ludu oraz elementu dynamicznego (odróżniającego państwa faszystowskie i nazistowskie od państw liberalnych): ruchu. W ten sposób Schmitt otworzył sobie drogę do uznania ruchu za żywe źródło prawa, a w konsekwencji – utożsamienia prawa z wolą przywódcy ruchu. Co jednak w eseju Schmitta najważniejsze i co oczywiście interesuje samego Agambena, to relacja między apolitycznym ludem i upolityczniającym go ruchem. Schmitt miałby się wpisywać według włoskiego filozofa w typową dla współczesności tendencję do oddzielania instancji upolityczniania od podmiotu polityki, co prowadzi do wyznaczenia progu oddzielającego to, co polityczne od tego, co apolityczne. Jedynie ten lub ta, która ów próg przekroczy, wejdzie w obszar polityczności, wszystko „poniżej” owej arbitralnej granicy pozostaje przedmiotem apolitycznych, czyli docelowo zautomatyzowanych metod kontroli i zarządzania. Decyzja o przekroczeniu progu (czy też decyzja o jego wyznaczeniu i charakterze) zostaje jednak od podmiotu oddzielona i przeniesiona do innej sfery. To, jaką ustali się relację między progiem, elementem apolitycznym i elementem upolityczniającym, stanowi już o charakterystyce różnych prądów nowoczesnej myśli politycznej (gdzie rzeczywiście niewielkiej grupie stanowisk, za wyjątkiem może socjalizmu wolnościowego i niektórych nurtów anarchizmu, udało się wyjść poza tę opresywną logikę).

Przywołanie Schmitta jest w tym kontekście ważne również o tyle, o ile niezwykle modne stały się w ostatnim czasie lewicowe teorie czerpiące z jego w miarę wczesnego tekstu o pojęciu polityczności. Należy wykorzystywać każdą sposobność, by podkreślać, że zbyt pochopne korzystanie ze Schmittowskich pomysłów, bez analizowania ich w kontekście jego późniejszych idei, może mieć nieprzewidywalne i niebezpieczne skutki (i to nie tylko teoretyczne). Zamiast bowiem mówić o polityczności oddzielonej od poziomu ekonomicznego, codzienności, reprodukcji społecznej, albo inaczej: oddzielonej od twórczej aktywności masowej intelektualności rozproszonej (co siłą rzeczy musi skutkować wzmocnieniem polityki opartej na reprezentacji i utwierdzaniu separacji instancji upolitycznienia od podmiotu polityki), należałoby zwrócić się ku linii umieszczającej polityczność w obszarze wydarzenia i wolności. Linia ta bowiem podkreśla, że to, co polityczne charakteryzuje się przede wszystkim nieprzewidywalnością, nowością, rezygnacją z wpisywania się w obowiązujące wzorce i formuły. Jeśli w celu przeciwstawienia się Schmittowi należałoby poszukać jakiegoś pojęcia teologiczno-politycznego charakteryzującego ten wymiar polityczności, byłby to najprawdopodobniej teologem creatio ex nihilo7. Polityka dzieje się ex nihilo, nie poprzedza jej żadna istota czy esencja. Upolitycznienie oznacza powstanie czegoś, czego wcześniej nie było. Perspektywa ta zbiega się z uwagami Bifo na temat politycznego charakteru każdej nowego pokolenia – żądającego innego życia, korzystania z własnego potencjału. Bunt młodych ludzi z roku 1977 oraz perspektywa polityki jako wydarzenia wolności muszą zostać uznane za historyczno-teoretyczny horyzont dzisiejszych ruchów społecznych.

Jak można by więc pomyśleć owo „jak” polityki odpowiednie do problematyki interesującej nas tutaj dyskusji – politycznego pytania o przyszłość uniwersytetu i życia studenckiego? Z jednej strony, społeczności studenckiej z pewnością przydałaby się zdrowa dawka wzbudzonego w nich oburzenia. Jeśli mamy poważnie mówić o oddolnej drodze upolitycznienia tej grupy społecznej, retoryka odnosząca się do ich znaczącej roli w całej ekonomii produkcji i reprodukcji społecznej, olbrzymich wkładów wnoszonych przez nich do rozwoju najróżniejszych sektorów gospodarki itd. mogłaby wzbudzić w nich pragnienie uznania inne od po prostu znalezienia (choćby jakiejś) pracy. Przed paroma laty o znaczeniu gniewu i poczucia dumy pisał Sloterdijk8, lecz nawet bez uznania wagi jego wywodów jest jasne, iż od tego, jak będziemy postrzegać „tymotyczny” (czyli odwołujący się do uczuć dumy i gniewu), aspekt organizacji polityki, mogą zależeć interpretacje takich pojęć, jak chociażby emancypacja. Afektywne życie podmiotowości nigdy nie było niezależne od relacji władzy, tym bardziej nie jest ono czymś autonomicznym w epoce kapitalizmu kognitywnego. Emocje mogą być zarządzane tak samo jak kapitał, akumulowane i eksploatowane (niejednokrotnie największymi spekulantami kapitałem gniewu byli przywódcy rewolucyjnych partii). Nie można też pozwolić, by sprowadzane one były do wyścigu szczurów w grze, której reguły są narzucane przez niekontrolowany kapitał. Gniew i duma są elementarnymi żywiołami polityki – nie chodzi o to, aby nimi zarządzać, lecz o to, by – odwołując się do perspektywy Spinozy – służyły one wzrastaniu wielości w siłę.

Istotniejsze jednak wydaje się skupienie na takim pojęciu polityczności, które radykalizuje pewne wątki myśli Arendt i to, co polityczne postrzega raczej jako pewną swobodę, autonomię w określaniu relacji między środkami i celami. Depolityzacja opisywanej powyżej rozproszonej intelektualności za jeden ze swych przejawów miała instrumentalizację tkwiącego w wielości uzdolnionych podmiotów potencjału innowacji – podporządkowanie go fluktuacjom niekontrolowanego rynku i jego logice (który to obszar ma tyle wspólnego z twórczą innowacyjnością, co spory w parlamencie z interesami reprezentowanych tam ponoć grup społecznych). Aż prosi się o przywołanie w tym miejscu starej dobrej krytyki rozumu instrumentalnego, na gruncie której po raz pierwszy wyraźnie sformułowano problem w interesujących nas tutaj kategoriach (rozum instrumentalny narzuca cel i stosuje wszystkie dostępne środki, byle tylko go osiągnąć). Perspektywa, która wychodzi od opresywnego systemu, a nie od tkwiącego w żywej pracy potencjału, nie jest jednak w stanie wypracować modelu relacji między środkami i celami na tyle subtelnego i na tyle otwartego, by mógł być odpowiedzią na przekształcenia, jakim ulegają dzisiejsze formy wytwarzania podmiotowości.

Liczni autorzy o różnej proweniencji intelektualnej - w rodzaju Nancy'ego, Latoura, Sloterdijka czy Agambena - podkreślali w swoich pismach fundamentalne dla pojmowania polityki znaczenie relacji środków do celów. Nie jest to jednak miejsce, by wdawać się w szczegóły wypracowywanych przez nich teorii. Musi nam tutaj wystarczyć stwierdzenie, że oddolne upolitycznienie rozproszonej intelektualności powinno prowadzić ku temu, by była ona w stanie w autonomiczny sposób korzystać z własnego potencjału. Najważniejszą tezą teorii pracy niematerialnej, która skupia się na potencjale wytwarzanym w kształcących się/kształtowanych podmiotowościach, dotyczy tkwiącej w nich zdolności do autoregulacji celów ich własnego działania – zarazem ekonomicznego i politycznego. Nie chodzi tu dłużej o uznanie ludzi za cele same w sobie, lecz o ustanowienie tkwiącej w nich potencjalności jako środka samego w sobie, jako umiejętności samozarządzania. Tylko wtedy będzie możliwe wyzwolenie tkwiącej w niej innowacyjności i kreatywności. By było to jednak możliwe, potrzebne są instytucje umożliwiające krytyczną wymianę myśli i świadomą analizę warunków społecznych – instytucje zapewniające swobodny dostęp do wytwarzanych społecznie współdzielonych dóbr, takich właśnie, jak wiedza czy informacja. Uniwersytet musi być taką przestrzenią – przestrzenią, która nie tylko zapewnia swobodny dostęp do akumulowanej w społeczeństwie wiedzy, ale także zapewnia warunki krytycznej dyskusji nad oczywistością celów produkcji i reprodukcji społecznej.

Ruch społeczny, którego celem miałoby być upolitycznienie studentów, musiałby, zgodnie z proponowaną tutaj perspektywą, pogodzić się z tym, że masy – jest to pojęcie, które w kontekście współczesnego uniwersytetu należy uznać za niezbędne – mogą działać i żyć autonomicznie, bez jakiejkolwiek formy narzucanej im polityczności, bez odseparowanego od nich dyspozytywu politycznego upodmiotowienia. Instancje odpodmiotowienia i upodmiotowienia są dzisiaj rozproszone po całym planie społecznym, a kooperujące podmiotowości zanurzone w żywiole pseudo-polityczności. Oznacza to między innymi, że te strategie mobilizacji społecznej, które oparte byłyby na wyznaczaniu celów działania skoncentrowanego ruchu społecznego, będą dziś najprawdopodobniej postrzegane jako „nudne”, „przestarzałe”, „oderwane od rzeczywistości” itd.. Mówiąc krótko – odczuwane będą jako stojące raczej po stronie społecznej alienacji, niż upolitycznienia. Społeczny ruch środowiska studenckiego czy akademickiego powinien za swój cel obrać raczej próby ustanowienia instytucji dobra wspólnego, które udostępniałyby w ramach swojej działalności środki do rozwijania innowacyjności i kreatywności, niezależnej od logiki niekontrolowanego rynku. Otwartą kwestią pozostaje oczywiście sposób finansowania tego rodzaju instytucji, jednak za Vercellone, Negrim czy Hardtem można powtarzać, że zapewnienie rozproszonej intelektualności środków do działania uwolnionego od lęku przed prekaryzacją koniec końców i tak się kapitałowi opłaci (byłaby to zatem perspektywa nowej umowy między żywą pracą i kapitałem). Inną, otwartą perspektywą pozostaje zastąpienie instytucji rynku instytucjami dobra wspólnego - zadziorna i odważna myśl o końcu kapitalizmu. Jeśli perspektywa ta ma być wciąż brana na poważnie, to musi ona swojego zakotwiczenia – teoretycznego i materialnego – szukać w akademii, paradygmatycznej instytucji dobra wspólnego.

Być może warto by było postarać się teraz o sformułowanie w kontekście powyższych rozważań wstępnych odpowiedzi na pytanie „Co robić”? Wartość tego rodzaju prób byłaby zarazem praktyczna i teoretyczna i polegałaby na ukazaniu postępującej zależności teoretycznych rozważań na temat istoty tego, co polityczne od materialnych przemian form pracy i produkcji – oraz samych celów polityki od obu tych powyższych wymiarów.

Uniwersytet funkcjonujący całkowicie niezależnie od rynku jest utopią, której realizacja byłaby obecnie nie tylko trudna, lecz wręcz szkodliwa dla społecznej funkcji akademii (a rozważania o ostatecznym końcu kapitalizmu i gospodarki rynkowej, choć z pewnością istotne i szlachetne, niewiele niestety są na razie w stanie wnieść do teoretycznej refleksji nad palącymi problemami). Zamiast tego uniwersytet powinien stać się miejscem, które zapewni innowacyjnym podmiotowościom możliwie najlepsze warunki pracy i kształcenia się tak długo, jak tylko będą tego chciały. Dlatego też refleksja nad funkcją i celem uniwersytetu musi objąć również kwestię mieszkaniową, cen towarów pierwszej potrzeby, a nawet gwarantowanego dochodu obywatelskiego. Celem jest taki koszt dostępu do elementarnych dóbr społecznych (mieszkania, wyżywienia, internetu itd.), który byłby albo w całości pokrywany przez instytucje społeczne (przynajmniej każdemu członkowi społeczności akademickiej), albo na tyle niski, by żaden student nie musiał stawać przed wyborem: nauka albo praca. Studenci, innymi słowy, powinni przestać być postrzegani jako najlepsze źródło taniej siły roboczej, a zamiast tego zdobywać doświadczenie zawodowe na warunkach odpowiadających ich kwalifikacjom (które wcale nie są niskie).

Uniwersytet, który zdany by był na wchodzenie w relację sił z rynkiem, powinien wytworzyć w swoich ramach instytucje niezwiązane z konkretnymi kierunkami studiów, oferujące miejsce dyskusji i wymiany wiedzy na temat możliwych sposobów wprowadzania technologii czy też projektów użytecznych społecznie. Uniwersytet mógłby zatrudniać młodych ludzi, których zadaniem byłoby gromadzenie wiedzy dotyczącej możliwości i technicznych aspektów tego rodzaju technologicznych bądź społecznych innowacji. Akumulowaliby oni wiedzę potrzebną do sprawnego funkcjonowania w ramach rzeczywistości rynkowej, tak aby innowacyjne idee, zwłaszcza te dotowane przez rządy państw, mogły być realizowane przez młode osoby przygotowane już do działalności w ramach coraz bardziej skomplikowanej logiki rynku czy też logiki różnych instytucji. Chodzi o to, aby przynajmniej niektóre obszary gospodarki nie musiały być zdane na zgromadzoną wiedzę i doświadczenie wielkich firm.

Można oczywiście wyjść z założenia, że wszelkie działania nakierowane na funkcjonowanie w ramach rynku wspierają jedynie opresję jej neoliberalnej wersji. Należałoby jednak rozważyć perspektywę, w której działalność edukacyjna – wdrażana od szkoły podstawowej i umożliwiona, lecz nie narzucana, na każdym kierunku studiów – dotycząca problemów społeczeństwa stałaby się elementem kształcenia innowacyjnych podmiotowości. Można albo narzucić im cel ich własnej aktywności (co w dzisiejszych warunkach jest praktycznie niemożliwe), albo wpłynąć na samą ich potrzebę uznania, na źródło ich oburzenia, na chęć tworzenia innego świata - i pozwolić im korzystać z ich potencjału. Można umożliwić im rozwijanie zainteresowań, zdobywanie umiejętności zawodowych, edukację społeczną i polityczną. Należy także do tego zachęcać, co oznacza po pierwsze walkę z postępującą prekaryzacją oraz procesami prowadzącymi do odpodmiotowienia. Celem jest stworzenie warunków, w których wykwalifikowana siła robocza miałaby warunki i dyspozycje do autonomicznego działania możliwie niezależnego od zakumulowanego w prywatnych rękach kapitału.

Wskazując na procesy prowadzące do odpodmiotowienia, chodzi nam tu o wszelkie mechanizmy, które uczą podporządkowania i wpisywania się w istniejące struktury oraz strategie zarządzania. Dopóki edukacja postrzegana będzie jako droga od instytucji do instytucji, dopóty całe życie rozumiane będzie jedynie jako znajdowanie swojego miejsca w świecie, który obiecuje takie a takie dobra. Nie chodzi jednak o to, by się w świat wpisywać, lecz by go zmieniać – wykorzystując do tego tkwiący w nas potencjał. Nikt do tego nie jest w stanie stwierdzić, jakie możliwości zawarte są w żywej pracy, ponieważ jej potencjał, zwłaszcza w obecnej fazie kapitalizmu, wykracza poza wszelkie metody pomiaru i określania wartości. Uczyć należy zatem autonomicznej produkcji tego, co nowe – co w kontekście uniwersyteckiego życia oznacza wprowadzanie procedur oraz tworzenie struktur umożliwiających studentom współdecydowanie o przebiegu ich edukacji. Tak długo, jak nie można rezygnować z „obowiązkowych” kursów i tworzyć własnego planu zajęć, tak długo studia będą czymś, co się jedynie „odhacza”, a kierunki oferować skostniałe programy studiów. System prowadzący do wykształcenia się wartości wymiennej wykładów i seminariów – system ECTS – może przecież zostać użyty jako narzędzie, które pozwalałoby studentom decydować o przebiegu swoich studiów (wybierać formę zaliczania kursów, decydować o zaangażowaniu się w konkretne seminarium itd.). Idąc dalej: w momencie, w którym decyzja o realizacji niezależnych projektów studenckich zapośredniczana będzie przez coraz więcej oddalonych od nich instytucji (poprzez np. centralizację decyzji o przyznawaniu środków finansowych), których procedury są często nieprzejrzyste, a brakuje osób mogących je klarownie wytłumaczyć, oddolna inicjatywa studentów ograniczy się do szukania tworzonych poza nimi projektów. A każde kolejne pokolenie wkraczające w uniwersyteckie mury powinno z jednej strony odczuć stawiane im wymagania (co dzisiaj przez wiele uczelni jest całkiem rozsądnie rozwiązywane poprzez wprowadzanie na pierwszych latach kursów wyrównujących), z drugiej musi jednak doświadczać akademii jako środowiska, które współtworzy i które w swoim istnieniu zależne jest od ich aktywności. Uniwersytet skazany na relacje sił ze swoim zewnętrzem musi otworzyć się na twórcze konflikty w swoim wnętrzu.

Przyszłość uniwersytetu zależna jest więc od jego oporu wobec funkcjonalizacji. Tym samym znajduje się w centrum dzisiejszego myślenia o polityce jako takiej. Na koniec listy „konkretnych” propozycji zatem można jeszcze zaznaczyć, że podzielenie uniwersytetu na wydziały składające się z instytutów oferujących zamknięte programy studiów to za mało, by akademia mogła dzisiaj służyć twórczym podmiotowościom. Potrzebne są takie nakłady środków, by uniwersytet mógł być przestrzenią możliwości, tak dla studentów, jak i wykładowców. Konieczne są wydziały czy jednostki realizujące niezależne programy dydaktyczne, eksperymentalne programy interdyscyplinarne oraz oferujące studentom realizację własnych projektów. Mówiąc inaczej, potrzebna jest w ramach uniwersytetu przestrzeń, w której zawieszeniu mogłaby ulegać oczywistość środków i celów edukacji podmiotów oraz produkcji wiedzy, by wyzwolić tkwiącą dzisiaj w kształcącej się żywej pracy polityczność – doświadczenie możliwości zmiany siebie i świata.

 

1 G. Deleuze, Postscriptum o społeczeństwach kontroli, przeł. M. Herer, http://www.ekologiasztuka.pl/seminarium.foucault/readarticle.php?article_id=18

2 C. Vercellone, Kapitalizm kognitywny a modele regulacji relacji płac: czego nauczył nas francuski ruch przeciwko umowom o pierwszą pracę (anty-CPE), przeł. M. Ratajczak, http://ha.art.pl/prezentacje/39-edufactory/1719-carlo-vercellone-kapitalizm-kognitywny-a-modele-regulacji-relacji-plac.html

3 F. „Bifo” Berardi, Precarious Rhapsody. Semiocapitalism and the pathologies of the post-alpha generation, Minor Compositions, London 2009.

4 U. Eco: C'é un'altra lingua: l'italo-indiano, http://www.complessoperforma.it/77WEB/77-72.HTM

5 G. Agamben, Ruch, przeł. M. Pachucka, http://www.ekologiasztuka.pl/pdf/f0052Agamben.pdf

6 C. Schmitt, Staat, Bewegung, Volk: die Dreigliederung der politischen Einheit, Hanseatische Verlagsanstalt, Hamburg 1933.

7 J.-L. Nancy, The Creation of The World or Globalization, State University of New York Press 2007.

8 P. Sloterdijk, Gniew i czas. Esej polityczno-psychologiczny, przeł. A. Żychliński, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2011.

• • •

Edufactory – spis tekstów

• • •

Mikołaj Ratajczak (ur. 1986) – absolwent filozofii i student germanistyki w ramach MISH UAM, związany z poznańską Pracownią Pytań Granicznych oraz czasopismem Praktyka Teoretyczna.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information