Urządzanie i utowarowienie: klucze do jankeskiej hierarchii akademickiej

Nauki osiemnastowiecznego, europejskiego oświecenia dały początek zbiorowościom społecznym i liberalnej jednostce. Od tego czasu narzędziami do zrozumienia populacji stały się statystyki oraz interwencje policyjne.

Rządzenie ludźmi zaczęło oznaczać, najpoważniej, łączenie nauki oraz rządu w celu maksymalizacji skuteczności zarządzania obywatelami i wydajności gospodarczej. Wydarzenia te zbiegły się z wzajemnie wpływającymi na siebie transformacjami gospodarczymi, które nadały kształt kapitalizmowi przemysłowemu i finansowemu.

W tym krótkim artykule, chciałbym wyjaśnić w jaki sposób historię uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych charakteryzuje ekspansja urządzania oraz utowarowienia. Pierwsze z tych zjawisk odnosi się do badań podejmowanych dla dobra publicznego oraz nauczania mającego za przedmiot życie członków społeczeństwa i dążące do wyćwiczenie ich w samoregulacji. Druga kwestia związana jest z kolei z tym, że badania inspirowane są w coraz większym stopniu potrzebami korporacji, studenci są traktowani jak konsumenci edukacji, a kwestorzy i administratorzy zyskują coraz większą władzę nad kadrą akademicką. Obie te tendencje przyczyniają się do wzrostu hierarchizacji. Wielu autorów związanych z tradycją urządzania zakłada, że jest ona nie do pogodzenia z krytyką marksistowską. Nie widzę żadnego powodu, by tak twierdzić. Przyznaję, że projekt neoliberalnego rządzenia-z-dystansu [governing-at-a-distance] ma swoją własną logikę i znaczenia. Pasują one do programu i metody korporatyzacji w takim samym stopniu jak urządzanie. Twierdzę, że obie tendencje były obecne od momentu wyłonienia się szkolnictwa wyższego jako części kultury publicznej w Stanach Zjednoczonych 150 lat temu. Jednak to właśnie neoliberalizm ogromnie zwiększył ich wpływ w ostatnim czasie. Klasyczny model edukacji wyższej w USA ma na celu wyposażenie studentów w liberalną skłonność do uznawania wiedzy na dany temat i w jakimś celu, a nie po prostu wyposażanie w wiedzę konkretnej osoby. Model ten pokłada swoją wiarę raczej w dyskursie profesjonalizmu niż charyzmy. Nakłania ludzi, by wierzyli w dostępną wiedzę i wymieniali się nią otwarcie, a nie traktowali jej jako magię tajemną. Innymi słowy, jeżeli ktoś chce naprawdę wiedzieć, jak działa telewizja, ma dostęp do tej informacji. Ale może także równie dobrze subskrybować cyfrową kablówkę w oparciu o zaufanie do rządowych i uniwersyteckich badań, treningu przemysłowego oraz akredytacji, która napędza i reguluje ten fragment przemysłu kulturowego. Nie zrobi tego w oparciu o ideę komunikacji audiowizualnej jako daru od boga udzielonego wybranym, których wiedza i władza nie może być osiągnięta przez innych. Oczywiście liberalizm używa także pojęcia kapitału ludzkiego – postulując obustronne poświęcenie czasu, pieniędzy i szkolenia zarówno przez społeczeństwo jak i podmiot, w celu stworzenia zespołu inteligentnych pracowników technicznych, ochoczych patriotów nauczanych przez karną kadrę profesorską. Zgodnie z tą ideą szkolnictwo wyższe traktowane jest jak przemysł a studenci jak inwestorzy. W związku z tym Bruce Johnstone, były rektor Uniwersytetu Stanowego w Nowym Jorku zaproponował koncepcję produktywności uczenia się jako zachętę dla studentów do „przyjmowania większej osobistej odpowiedzialności za swoją naukę”. Jak mogło do tego dojść? Od lat trzydziestych dziewiętnastego wieku, kiedy to rozpoczęły się pierwsze przemieszczenia białych osadników w obrębie klas społecznych, amerykańskie szkolnictwo wyższe wytworzyło praktyki i wiedzę użyteczną dla państwa lub biznesu oraz służącą integracji społeczeństwa. Dwadzieścia lat później, w okresie szybkiej industrializacji, nowi szefowie przemysłu rozważali partnerstwo ze szkolnictwem wyższym, które służyć miało wykształceniu wykwalifikowanej siły roboczej. Partia Republikańska Abrahama Lincolna umożliwiła ten sojusz poprzez ustawę Morrilla1. Powstał dzięki niej system, z początku technokratyczny, który rozkwitł pod koniec wieku, kiedy korporacje coraz bardziej wierzyły w praktyczną naukę rozwijaną dzięki elektromagnetyzmowi, geologii, chemii i elektryczności. Do lat dwudziestych dwudziestego wieku Harvard miał swoją szkołę biznesową, Nowy Jork swoją szkołę handlu detalicznego aprobowaną przez sieć domów towarowych Macy’s, a Cornell swoją szkołę hotelarską. Nic dziwnego, że Thorstein Veblen określał amerykańskie uniwersytety mianem „konkurentów w handlu sprzedawalnymi szkoleniami”. Jego diagnoza pozostaje trafna do dziś (nawet jeżeli sposób jej sformułowania wydaje się przestarzały). Dwie wojny światowe dostarczyły kolejnego zastrzyku gotówki i premii od rządu federalnego zainteresowanego zajęciami praktycznymi. Ponadto duże szkoły badawcze istotnie zwiększyły swoje możliwości w trakcie Wielkiego Kryzysu. Dzisiaj, zależność finansowa od prywatnych źródeł jest połączona z czymś, co możemy nazwać naśladowczym złudzeniem menedżerskim (mimetic managerial fallacy) - procesem na mocy którego zarówno rządowi jak i uniwersyteccy administratorzy biorą życie korporacyjne za wzór postępowania. Nie tylko negatywnie oddziałuje to na rozwój badań i nauczania, ale sprawia także, że w administracji uniwersytetów coraz popularniejsze są infantylne, czarodziejskie zabobony menedżerskie dotyczące doskonałości i kontroli jakości.

Instytucje akademickie zaczęły przypominać organizacje, którym teraz służą – uniwersytety zostały przekształcone w duże przedsiębiorstwa. Główne uczelnie badawcze, szczególnie te prywatne, są także właścicielami ziemskimi, rajami podatkowymi oraz substytutami badań i rozwoju, które administratorzy i specjaliści od pozyskiwania grantów wychwalają przed kadrą. Dziekańscy aparatczycy w zasadzie zastąpili kolegialne formy rządzenia. Biurokraci uniwersyteccy przekształcają się w pełnoprawnych, generalnych dyrektorów wykonawczych. Naśladowcze złudzenie menedżerskie prowadzi także do zwiększenia ilości form zewnętrznego nadzoru. Regionalne instytucje akredytacyjne gwarantujące jakość amerykańskich dyplomów działały od grubo ponad stulecia. Ale od lat 70. dwudziestego wieku mieliśmy do czynienia ze stale upowszechniającymi się badaniami efektywności nauczania przeprowadzanymi raczej na poziomie wydziałów, niż całych uczelni. Dzisiaj takie metody stosowane są przez 95% wydziałów. Te systemy bezpośrednio uzależniają wielkość budżetów od wyników, zgodnie z dominującym przekonaniem mandarynów polityki publicznej i ich dążeniem do odgrywania roli korporacyjnych elfów. Systematycznie pojawiają się kolejne zabobony - odmianą w latach 90. było zarządzanie przez jakość (Total Quality Management) - a administratorzy ulegli tym zwodniczym opiniom. W międzyczasie pogorszyły się wskaźniki ilości studentów przypadających na jednego profesora a sprawozdawczość, nadzór oraz administracja puchły i rosły w siłę.

Ci z nas, którzy obecnie pracują dla biznesu lub rządu wiedzą, jak śmieszne i niewydajne mogą być to instytucje – ale gdy przychodzi czas ewaluacji prowadzących badania i wykładających akademików, wówczas administracja kieruje się resentymentem, a w przedstawianych podsumowaniach wyników ich pracy pojawiają się słabe wyniki. W dziedzinie badań, kierowanie się wspólnym interesem umożliwiało zawieranie partnerstw między państwem, uniwersytetem i sektorem przemysłowym. Działo się tak w przypadku dziewiętnastowiecznych muzeów, obserwatoriów i placówek rolniczo-eksperymentalnych. Prawdziwy interes został jednak ubity dopiero w latach 50. Zimna wojna stymulowała wzrost sektora szkolnictwa wyższego, umożliwiając zwiększenie federalnych i państwowych dotacji. Od tamtego czasu podjęto poważne starania, aby wyjaśnić znaczenie dopasowywania priorytetów badawczych do celów rządowych i korporacyjnych. Wystarczy przyjrzeć się takim dziedzinom nauki, jak językoznawstwo (skandal polityki upowszechniania języka); politologia (Projekt Camelot w latach 60.2); ekonomia (Robert Triffin działający jako pełnomocnik Stanów Zjednoczonych przy EWG, a później jako europejski delegat w MFW po zaledwie kilku miesiącach przerwy w latach 80.); socjobiologia (obrona przemocy seksualnej mężczyzn) czy psychologia (wykorzystywana w torturach podczas ostatniej wojny z Islamem). Samo istnienie badań nad komunikacją zmusza do postawienia pytania o ich ideologiczne uwarunkowania. Musimy wziąć pod uwagę proces formowania się tej dyscypliny w kontekście wojny oraz tajnej działalności państwowej, a także późniejszego wsparcia udzielanego tego typu działalności badawczej przez korporacje i fundacje. To samo można powiedzieć w naukach o polityce. Pierwotnie rozumiane jako punkt styczny działań demokratycznych i zarządzania, zdegenerowały się, przekształcając w ekspertyzy nie powiązane w żaden sposób ze zwykłymi ludźmi, zajmujące pro-korporacyjne/prochrześcijańskie stanowiska, absolutyzujące niezwykle wątpliwe opinie, przy pomocy profesorów-konsultantów (consultant professors) zaświadczających jednocześnie o swojej obiektywności i stosowalności produkowanej przez nich wiedzy. Powyższa historia skłania do zadania pytania o to, w jaki sposób finansować amerykańskie badania, w momencie gdy wraz z końcem zimnej wojny system stracił jakąkolwiek motywacje do bezinteresownego stymulowania wielkiej nauki.

Dzisiaj okazuje się jednak, że procesy urządzania i utowarowienia są niemal jednakie, jeśli chodzi o ich punkty odniesienia i używane metody. Kongres udziela uniwersytetom ponad miliard dolarów dodatkowych, bezpośrednich dotacji oprócz tych, które są poddawane ocenie i rozporządzane przez Narodową Fundację Nauki [National Science Foundation – dalej NSF] oraz Narodowe Instytuty Zdrowia. Tymczasem korporacje w 1985 roku przekazały amerykańskim uczelniom 850 milionów dolarów, a dekadę później liczba ta urosła do 4,25 miliardów. NSF założyła dziesiątki inżynierskich centrów badawczych w latach 80., licząc na powstanie dobrze prosperujących „partnerstw” między korporacjami a szkolnictwem wyższym. Centra te działały efektywnie tyle, że raczej jako stałe źródło publicznej opieki społecznej dla „przedsiębiorców”. Przemysłowe parki badawcze zdominowały obecnie prace na takich uczelniach jak Texas, Massachusetts, Duke, Północna Karolina czy Stanford. Natomiast medialab w Massachusetts Institute of Technology jest organizowanym przez korporacje kojcem dla apolitycznych doktorantów mających może i dobre intencje, ale pracujących z implicytnymi i eksplicytnymi teoriami posesywnego indywidualizmu. Wyznają etos zabawy, w ramach którego mogą nawet twierdzić na boku, że prowadzą działalność wywrotową względem swoich sponsorów. Czynią to jednak w taki sposób, że niesamowicie przypominają pustych cybertarian z okresu boomów internetowych. Wyjątkowa ustawa Bayh-Dole z 1980 roku zezwoliła niekomercyjnym instytucjom edukacyjnym na posiadanie i komercjalizację wynalazków zapewniając, że państwo będzie mogło korzystać z nich w taki sposób, w jaki uzna za stosowne. Przed ustawą liczba patentów zgłaszanych przez wszystkie uczelnie badawcze wynosiła 250 rocznie. Obecnie jest to blisko 5 tysięcy. W konsekwencji tego ustawodawstwa powstało prawdopodobnie około 3 tysięcy nowych firm.

Nie powinno dziwić zatem, że amerykańskie uniwersytety stają się w coraz większym stopniu jednostkami biznesowymi, czasami pozywającymi w sporach własnościowych swoich własnych badaczy, aby wycisnąć tyle zysków, ile tylko się da. Idea pracy w imię dobra publicznego została wymazana. Stało się to dzięki poprawkom do praw stanowych wprowadzonym w całym kraju, które po cichu uwolniły naukowców finansowanych ze środków publicznych od odpowiedzialności za konflikt interesów dotyczący pracowników i kadrowców. Leki są tutaj dobrym przykładem. Amerykańska deregulacja rozwoju sprawiła, że naczelną zasadą kierującą rozwojem leków stał się marketing, a korporacje farmaceutyczne uznały stare sposoby prowadzenia badań akademickich oraz edukacji za zbyt powolne dla własnych rytmów finansowych. Najnowsze dowody sugerują, że potrzeby marketingowe w tym samym stopniu, co wiedza medyczna określają sposób opracowywania nowych składników chemicznych, poczynając od samego momentu ich odkrycia: czy będą ogłoszone jako środki zwalczające depresję czy wzmacniające ejakulację; czy będą promowane w czasopiśmie Z czy Y oraz to, którzy uczeni zostaną wybrani, by je prezentować i wytworzyć konsensus co do ich zalet. Wiodące postacie uczelni medycznych i praktyki zawodowej stale przyjmują od firm pieniądze i zagraniczne wycieczki w formie prezentu będącego, dyskretnym quid pro quo za przychylną reklamę tego rodzaju. Budżety koncernów farmaceutycznych przeznaczane na marketing pośród klinicystów wzrosły niebotycznie, wywierając presję na czasopisma medyczne, aby drukowały przychylne wyniki badań naukowych w zamian za lukratywne reklamy. Największe agencje reklamowe, które współpracują z firmami farmaceutycznymi takimi jak Interpublic, WPP i Omnicom, posiadają spółki zależne takie jak Scirex, które prowadzą nawet eksperymenty kliniczne. Znane w dziedzinach medycznej edukacji i pośród firm komunikacyjnych, reklamują się swoim „zbliżeniem do probówki”.

Pragnienie sprzedaży i szybkości skonfrontowane z potrzebą przestrzegania protokołu spotykają się, jak na ironię, w czasopismach naukowych, które wielonarodowy gigant farmaceutyczny Pfizer określa – raczej zatrważająco – jako środki „bezpośredniego lub pośredniego wsparcia marketingu naszego produktu”. Nic zatem dziwnego, że medyczne firmy edukacyjne i komunikacyjne świadczą opłacane przez korporacje usługi typu ghostwriting, które dostarczają teksty akademikom i klinicystom, jednocześnie płacąc im za ich podpisywanie. Jak się dzisiaj szacuje, co dziesiąty artykuł na czołowych amerykańskich rynkach zbytu idei medycznych jest wytworem ghostwriterów, a 90% artykułów dotyczących farmaceutyków opublikowanych w „Journal of the American Medical Association” pochodzi od ludzi opłacanych przez koncerny farmaceutyczne. Kadra wabiona jest przez korporacje, które umożliwiają pojawienie się ich nazwisk przy artykułach, nie będących ich autorstwa ani nawet nie napisanych na podstawie ich badań– niczym wszyscy wielcy futboliści czy pływacy, którzy nigdy nawet nie przeczytali swoich „autobiografii”, nie mówiąc już o ich napisaniu. Spółki zależne od korporacji piszą referaty w imieniu akademików. Powszechność ghostwritingu skłoniła Międzynarodową Komisję Wydawców Czasopism Medycznych (International Committee of Medical Journal Editors – ICMJE) do ustalenia kryteriów wymaganych do przypisania autorstwa w celu weryfikacji tego, kto przeprowadził badania oraz kto napisał tekst, wdając się w badanie rękopisów. Miło widzieć, że wydawcy czołowych czasopism medycznych otwarcie wypowiadają się przeciw tym podejrzanym praktykom. Jednak następnym razem czytając CV zawierające niezliczone czterostronicowe artykuły podpisane przez 27 osób rzekomo współpracujących ze sobą przy badaniu leków w laboratorium, w terenie lub próbach klinicznych, macie prawo zapytać czy prawdziwy „autor” został choćby wymieniony. Możecie też poddać w wątpliwość założenie, że nauki ścisłe i medycyna przesiąknięte są do cna akademickim rygorem. Kiedy Barthes pisał o „śmierci autora”, a Foucault określał pisarzy jako „funkcję autora”, ich idee były przez wielu lekceważone. Być może nadszedł już jednak czas, by wykorzystać te intuicje i publicznie zawstydzić te widmowe postacie, które produkują tyle „naukowej” literatury, a następnie ośmieszyć kadrę, która funkcjonuje jako publiczna twarz tego oszustwa, zajmując jednocześnie miejsca na szczytach hierarchii w uczelniach badawczych. Przechodząc dalej, od badań, możemy dostrzec w całym sektorze przyznającym tytuły tendencję przenoszenia kosztów prowadzenia szkół z rządu na studentów, którzy w coraz większym stopniu postrzegani są jako konsumenci zobowiązani do zarządzania swoim życiem i inwestowanie w swój „kapitał ludzki”.

W latach 1980-81 48,3% finansowania szkolnictwa wyższego pochodziło łącznie z trzech poziomów dotacji rządowych, podczas gdy w latach 1995-96 ten odsetek spadł do 38%. Ta tendencja do finansowania edukacji w oparciu o czesne sprawiła, że wielkość studenckiego zadłużenia podwoiła się między 1992 a 2000 rokiem. Uniwersytety każdego typu w Stanach Zjednoczonych łączy jedna rzecz – kryzys długu studenckiego w czasach, gdy studia w coraz większym stopniu są finansowane w oparciu o prywatne nakłady. Przez ostatnich piętnaście lat podwyżki czesnego przegoniły inflację, znacznie przekraczając stałe poziomy federalnych nakładów na studenta. W konsekwencji korporacyjni pożyczkodawcy uzyskali kluczową pozycję w finansowaniu stopnia licencjata. Prywatny dług w ostatnich latach wzrósł ponad trzykrotnie osiągając poziom 17,3 miliarda dolarów w latach 2005-06. I podczas gdy górną granicą kwoty oprocentowania kredytów federalnych jest 6,8%, w przypadku prywatnych pożyczek mogą one poszybować nawet do 20% - tak wysoko jak poziomy oprocentowania na kartach kredytowych. Nowe ustawodawstwo praktycznie uniemożliwia niespłacenie tych kredytów poprzez ogłoszenie bankructwa. Tak więc nawet jeżeli studentom coraz częściej słusznie powtarza się, że jedynie edukacja uniwersytecka może zapewnić im dostatnie życie na poziomie klasy średniej, to aby ją uzyskać muszą stanąć w obliczu konieczności zadłużenia się do wysokości 100 tys. dolarów. I to jeszcze zanim dostaną się na uczelnie prawnicze, medyczne czy administracyjne, gdzie na sfinansowanie edukacji potrzeba znacznie wyższych kredytów.

Przenoszenie ciężaru finansowej odpowiedzialności za edukację na studentów rzekomo skłania ich do coraz bardziej gorliwej nauki, podczas gdy wspieranie dodatkowego nadzoru w salach wykładowych ma im pomóc w przestrzeni tradycyjnie nierównych relacji władzy. Ale tego typu Pollyannowe3 analizy nie wystarczą. Po pierwsze, skoro w rzeczywistości coraz więcej funduszy pochodzi ze źródeł prywatnych, to działają one rządomyślnie (governmentally) w celu zapewnienia sobie zysków ze swoich inwestycji, zarówno ideologicznych jak i finansowych. Po drugie, traktowanie studentów jakby byli wolnymi jednostkami wypacza ich obecne pozycje podmiotowe i źle przygotowuje do posłuszeństwa oraz braku wolności słowa wymaganych w większości miejsc pracy w Stanach Zjednoczonych, nie mówiąc już o wzmacnianiu władzy centralnej roztoczonej ponad pracującymi badaczami przez obecnych-tak-jakby-ich-nie-było administratorów akademickich.

Właśnie! A co z badaczami? Świat zatrudniania ogromnie się zmienia, wciąż jednak opiera się na strukturach klasowych dzielących akademię. Mój wydział w chwili obecnej oferuje dwa miejsca pracy. Bynajmniej nie w zakresie nauk przyrodniczych, ani prawniczych czy medycznych, wiążących się z obciążeniami płacowymi. Kandydaci nie mogą także oczekiwać, powiedzmy dajmy na to, 200 tys. dolarów funduszy na rozpoczęcie działalności, by nadać kształt swoim badaniom, w oczekiwaniu na duże granty, które pomogą w opłaceniu administracji uniwersyteckiej. Nie mogą także oczekiwać wynagrodzeń, jak gdyby „znosili pociski”4 kosztów związanych z utraconymi korzyściami pracy w korporacyjnej Ameryce. Chodzi mi tutaj o tę garstkę uprzywilejowanych posiadających posadę z gwarancją zatrudnienia na wiodących uczelniach badawczych. Większość wykładowców na uniwersytetach to profesorzy „szybkiego ruchu” (freeway professors), którzy przemieszczają się nieprzytomnie szybko między miejscami nauczania, wykonując chałtury, by zarobić na swoje utrzymanie albo pracując na pełny etat na drugorzędnych uczelniach z ogromnymi obciążeniami kursowymi. Wewnątrz najlepszych uniwersytetów również mamy do czynienia z dużą różnorodnością. Kiedy byłem profesorem zwyczajnym filmoznawstwa, amerykanistyki i studiów południowoamerykańskich na Uniwersytecie Nowojorskim otrzymywałem cztery piąte pensji przeciętnego, początkującego adiunkta na uczelni prawniczej oraz jedną dziesiątą pensji pewnego konkretnego zaawansowanego adiunkta na uczelni medycznej (pracowała nad lekami na płodność, więc ta wysokość nie była reprezentatywna dla jej grupy). Skąd to wiedziałem? W przypadku uczelni prawniczej dzięki starszym pracownikom, którzy mi to powiedzieli. Jeżeli chodzi o uczelnię medyczną, to nawet instytucje prywatne są zobligowane przez urząd podatkowy do ujawniania wobec opinii publicznej swoich trzech najwyższych płac. Ogólnie rzecz biorąc, motywem przewodnim tych uczelni jest maksyma „dziel i rządź”. Jednakże pogląd, że czyjś dochód jest sprawą prywatną ma służyć powstrzymaniu pracowników przed dzieleniem się informacjami, a w związku z tym, uniemożliwianiu wywierania kolektywnego nacisku na pracodawcę. Zjawisko to zostało podparte decyzją Sądu Najwyższego w sprawie Uniwersytetu Yeshiva5. Jak głosi wyrok, pełnoetatowa kadra na prywatnych uczelniach to pracownicy zarządzający, stąd nie mają oni prawa angażować się w kolektywne pertraktacje np. poprzez związek zawodowy. Stawką, którą w ten sposób ugrywają te uczelnie jest to, że nie nikt już nie będzie żądał czegoś, o czym nie wie, że może to otrzymać.

Jedno jest pewne, negocjacje dotyczące naszej aktualnej ceny na rynku pracy nie będą tak złożone jak te z człowiekiem, którego znałem, a który przeniósł się do jednej z uczelni z Ivy League kilka lat temu i powiedział mi, że jego nowy wydział musi pracować po godzinach, aby zapewnić mu roczny osobisty budżet na podróże w wysokości 500 tys. dolarów. Nie można ich także przyrównać do tych prowadzonych z jedną z osób, z którą pracowałem, a której umowa gwarantuje jej czas wolny i pieniądze na tygodniowe wizyty w innym mieście, aby zapewnić ciągłość leczenia z ulubionym terapeutą. Dyskusje te będą się różnić także od tych, do których przystępują co roku tysiące adiunktów oczekujących do ostatniej chwili na telefon z prośbą o prowadzenie kursów dla setek studentów, gdyż pełnoetatowa kadra jest zajęta „swoją” pracą. Dyskusje tych nie sposób także porównać z doświadczeniami studentów szukających „profesorów”, którzy uczyli ich w ostatnim kwartale, nie mają jednak biura i nie pojawią się z powrotem w tym roku. Są zapomniani przez wszystkich zainteresowanych innych niż dział kadr, który zamknął ich akta do czasu, gdy telefon znów zadzwoni po rezerwową armię kadry profesorskiej, aby pojawili się, rzucając wszystko w momencie gdy tylko są potrzebni.

A przyszłość? Poza ogromną liczbą studentów studiów licencjackich oraz profesorów kulturoznawstwa oglądających telewizyjne reality show, idea odnowy dla wielu amerykańskich uniwersytetów brzmi zachęcająco. Kilka czołowych uczelni przeszło ogromne przekształcenia w ostatnim czasie. Pierwszym przykładem był prawdopodobnie Duke University. Kampus w Północnej Karolinie, od początku związany z plantacjami, a założony i wspierany przez pieniądze pochodzące z przemysłu tytoniowego, od 1980 roku, w celu wzniesienia się na najwyższy szczebel w hierarchii uniwersytetów badawczych wydał ogromne sumy, zatrudniając ludzi z całego świata, aby poprawić swoją pozycję w rankingach. Na początku lat 90. Uniwersytet Nowojorski zdecydował się na taki sam krok. Rozpoczął wielką kampanię zdobywania pieniędzy pośród swoich powierników oraz innych, którzy byli chętni znaleźć się w towarzystwie filantropów z Manhattanu. Podążając za modelem zastosowanym w Duke University, Uniwersytet Nowojorski zdecydował, że musi poprawić swoją pozycję w dziedzinach stanowiących podstawę uniwersytetu – kierunkach humanistycznych i ścisłych. Posiadając już wysoko notowane prawo oraz medycynę, które podobnie jak centra badawcze, nie generują prestiżu akademickiego w takiej mierze, jak mogą to uczynić matematyka i historia, z uwagi na całą władzę sprawowaną przez nie na uniwersytecie i w całym społeczeństwie. Badania wykazały, że potężny napływ sławnych naukowców w dziedzinie nauk humanistycznych i ścisłych może mieć olbrzymi oraz natychmiastowy wpływ na jakość aplikacji na studia, a następnie, na samych studentów.

Przez mniej niż dekadę, Uniwersytet Nowojorski przebył drogę od bycia drugorzędną podmiejską uczelnią do stania się placówką rekrutującą pierwszorzędnych studentów ze wszystkich 50 stanów i blisko połowy świata. W jaki sposób ściągnięto profesorów? Wysokie pensje, miasto Nowy Jork, kupowanie całych wydziałów, aby utrzymać doborowe towarzystwo, niewielkie lub nieistniejące obciążenia dydaktyczne, sowite fundusze na podróże, zatrudnianie współmałżonków oraz poczucie wytwarzania zmiany. Jak ta sytuacja wyglądała dla tych, którzy byli na miejscu? Wydział prawniczy nie przejmował się tym – miał całkowitą niezależność finansową i pod względem kierowniczym, odmienną niż ta prowadzona w imię realizacji wizji dziekana. Wydział medyczny był zaabsorbowany swoją wersją forsowania kwestii narodowej: co z białymi słoniami6 (znaną także jako kwestię szpitali klinicznych). Wydziały zawodowe o niskim czesnym - na przykład pedagogiczne lub humanistyczne - zostały pominięte w realizowaniu jakiegokolwiek planu, ponieważ nie pasowały do paradygmatu i nie sprawowały żadnej bądź jedynie niewielką władzę na kampusie (poza symboliczną). Ludziom, którzy harowali na nisko notowanych wydziałach humanistycznych lub przyrodniczych, w rozmaity sposób schlebiało i denerwowało zarazem nagłe pojawienie się wielkich gwiazd i ich bagażu dusz, ciał, libido oraz loftów. Ostatnią uczelnią, która powieliła ten model jest Uniwersytet Południowej Kalifornii (University of Southern California – dalej USC). Znajdujący się w południowo-centralnej części Los Angeles, gdzie w 1992 roku wybuchła rebelia po procesie Rodneya Kinga7. Uniwersytet ten długo był bastionem bogatych, niezbyt bystrych białych studentów i kadry unikającej podejmowania tematu wielokulturowej biedy. I znowu, miał on świetne jednostki profesjonalne a także renomowany i chwalony przez wszystkich wydział sportowy, ale niewiele do zaproponowania w obszarze badań podstawowych. Skrót USC był powszechnie rozwijany jako „Uniwersytet Zepsutych Dzieciaków” („University of Spoilt Children”). Dziś już nikt tak go nie nazywa. Dzisiaj uczelnie, które najechał wyłapując największe talenty, odnoszą się do USC jako do „Uniwersytetu Skradzionych Kolegów” („University of Stolen Colleagues”). Wszystkie pieniądze uzyskane ze zwycięstw drużyny futbolowej są przeznaczane na podkupowanie najlepszej kadry w dyscyplinach podstawowych. W Nowym Jorku wyzwaniem było to, by dobrze wyglądać na tle innych szkół prywatnych, szczególnie najbliżej znajdujących się przedstawicieli Ivy League, Uniwersytetu Columbia i Princeton. Natomiast w Kalifornii punktem odniesienia są szkoły publiczne, zwłaszcza czołowe placówki systemu składającego się na Uniwersytet Kalifornijski położone w Los Angeles i w Berkeley. Minie trochę czasu zanim USC będzie w stanie konkurować na poważnie z tymi świadectwami rozwagi w publicznym inwestowaniu. Ale to się zapewne powiedzie.

Jeżeli mielibyśmy wyciągnąć z tego jakąkolwiek lekcję, to mianowicie taką, że trywialność podmiejskich kampusów i swojskich profesorów można upiększyć. Pieniądze przeobrażają uczelnie. Neoliberalni „reformatorzy” w innych krajach uwielbiają powoływać się niczym na latarnię morską wskazującą kierunek rozwoju na zdecentralizowany, mieszany, rynkowy model amerykańskich uniwersytetów. Prawda jest jednak taka, że sukces tego modelu bazuje na długiej tradycji bezinteresownego dzielenia się bogactwem klasy panującej w przypadku Ivy League oraz na konkurencyjnym i aktywnym wpompowywaniu pieniędzy przez poszczególne stany w przypadku sektora publicznego. Kiedy faktyczne koszty prowadzenia uniwersytetów są przeniesione na studentów, efekty mogą być druzgoczące. A kryzys przyczynia się do szerszego problemu narodowego gigantycznego zadłużenia osobistego. Dzieje się tak w kontekście urządzania i utowarowienia – dzisiejszych sposobów na utrzymanie hierarchii akademickiej w jankeskim stylu.

przełożył Maciej Szlinder

* W tym tekście jako urządzanie tłumaczymy termin „goverrmentality” czyli francuskie, opracowywane przez Michela Foucaulta pojęcie gouvernementalité. Michał Herer w swoim tłumaczeniu wykładów z Collage de France uzasadnia tę decyzję translatorską następująco: „W wyniku zabawnego nieporozumienia - na które wskazuje Michel Senellart w „Umiejscowieniu wykładów”, odwołując się do analogicznego przypadku tłumaczeń niemieckich – termin ten przekładano do tej pory na język polski jako „rządomyślność”. Rozwiązanie, które proponuję w zamian [urządzanie], stanowi efekt rezygnacji z dosłowności (gouvernementalité to dosłownie „rządowość”) na rzecz wierności filozoficznym sensom ewokowanym przez Foucaultowskie pojęcie. Przede wszystkim chodzi tu o sens odsyłający do pewnej dynamiki, do procesu prowadzącego ostatecznie do „dominacji tej formy władzy, którą można by nazwać «rządzeniem» nad wszelkimi innymi formami, zwłaszcza nad władzą suwerenną i dyscypliną”. M. Herer. Od tłumacza [w:] M. Foucault, Bezpieczeństwo, terytorium populacja, przeł. M. Herer, Warszawa 2010, s. 13-14. [Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].

1 Ustawa uchwalona w 1862, mająca na celu wsparcie zachodnich stanów USA i ich rozwoju edukacyjnego. Dała ona każdemu stanowi, który pozostał w Unii, grant w wysokości co najmniej 90 000 akrów z ziem państwowych. Ziemia ta była sprzedawana, a za zyskane w ten sposób pieniądze miały powstawać szkoły (colleges) o profilach inżynieryjnym, rolniczym i wojskowym. W ten sposób zainicjowano działanie ponad 70 nowych szkół, a niektóre z nich z czasem przekształciły się w funkcjonujące po dziś dzień uniwersytety.

2 Projekt badawczy z zakresu nauk społecznych począwszy od roku 1964 finansowany na amerykańskich uniwersytetach z budżetu armii Stanów Zjednoczonych. Jego celem było badanie przyczyn społecznych rebelii posługujących się przemocą oraz zidentyfikowanie działań, które mógłby podjąć rząd by uchronić się przed obaleniem przez powstańców.

3 Chodzi o imię głównej bohaterki książki dla dziewcząt pt. Pollyanna autorstwa Eleanor H. Portrer. Imię to stało się synonimem osoby pogodnej, optymistycznej, szukającej w każdej, nawet nieprzyjemnej, sytuacji elementów pozytywnych.

4 Zob. William Szekspir, Hamlet, przeł. Józef Paszkowski, Prószyński i S-ka, Warszawa, 2001. W oryginale suffering the slings and arrows, cytat z Hamleta Szekspira. Wersja angielska: Whether 'tis nobler in the mind to suffer/ The slings and arrows of outrageous fortune, Oddana w przekładzie polskim jako: Jest li w istocie szlachetniejszą rzeczą/ Znosić pociski zawistnego losu.

5Wyrok Sądu Najwyższego USA z 1980 roku w sprawie National Labor Relations Board vs. Yeshiva University. Yeshiva to prywatny uniwersytet w Nowym Yorku.

6 Określenie transakcji, w której koszty przewyższają potencjalny zysk.

7 Rodney Glen King - czarnoskóry kierowca taksówki z Los Angeles zatrzymany w 1991 roku do kontroli drogowej przez policyjny patrol, następnie brutalnie pobity. Wydarzenie sfilmował przypadkowy przechodzień. Policjanci zostali uniewinnieni, co doprowadziło do masowych zamieszek.

• • •

Edufactory – spis tekstów

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information