Wchodzisz na pusty i żółty od żaru rynek, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami niczym biblijna pustynia o bursztynowo zaokrąglonych krawędziach. Pod niskimi arkadami sklepów stoją rzędem beczki po winie i pachną. Wzdłuż przeciwległej linii rynku czernieje kilka dorożek, rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemiące kraby. – Pojedziemy? – pyta woźnica z wysokiego kozła.
Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą upału, oblega kawałek muru. Nicponie rzucają o ścianę guzikami i monetami. – Rzuć guzikiem – wołają w twoją stronę. Starasz się odgadnąć dojrzałość ich króliczego umysłu i – póki co – przechodzisz dalej.
Wzdłuż kolejnej pierzei bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów kipią cierniste akacje, jak drzewa na starych gobelinach. Ich liście na wietrze odsłaniają srebrzyste podbrzusza. Na długiej ladzie, na której w dni targowe sprzedaje się kolorowe chłopskie chustki, siedzi łysy jegomość o fizjonomii światowca. Kątem oka widzisz, jak wyciąga z portfela pozginane na rogach fotografie nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozach. Podnosi na ciebie wzrok i pyta: – Może kawka u wuja Jakuba za rogiem?