Mistrz obserwacji, czyli krakowskie „koci koci łapci” [fragment książki "Każdy inny. Wspomnienia o Jasiu Stoberskim"]
Wywiad z Adamem Macedońskim
Poznałem Stoberskiego jesienią 1959 roku, ale wzrokowo zapamiętałem go już wcześniej, kiedy tutaj na rogu, przy Drobnerówce, jeszcze wtedy istniejącym pięknym, drewnianym pawilonie, sprzedawał obwarzanki.
To musiało być we wczesnych latach pięćdziesiątych.
Niewielu potrafi powiedzieć, co robił przed debiutem, przed 55 rokiem.
Wiem, że przed wojną był przewoźnikiem na Wiśle, a potem handlował, jak większość rodaków. Mieszkał wtedy na Kawiorach, zajmował się handlem, nosił towary ze wsi do Krakowa. A zapamiętałem go, jak sprzedawał obwarzanki, bo był bardzo charakterystyczny, w okularach, z niebieskimi oczami, niski.
Opowiadał mi, że przed wojną zrezygnował z gimnazjum, bo chciał pracować nad swoim ciałem i duchem — zamieszkał wtedy na Krzemionkach w jakiejś grocie i przewoził ludzi przez Wisłę, we własnej płaskodennej łodzi. Zajmował się tym, dopóki go mieszkańcy Dębnik nie przyszli pobić w nocy, bo wydawał się im jakimś czarownikiem, który odprawia swoje gusła.
Słyszałem, że tuż po wojnie zaangażował się w budowę Nowej Huty.
Raczej nie, raczej Tadek Szaja, inny piszący kolega, tak, budował Nową Hutę, był spawaczem. Stoberski opowiadał tylko, że przed wojną zrobił rajd dookoła Polski, na piechotę, bo nie uznawał tramwaju ani pociągu. Wziął do plecaka ryż, maszynkę spirytusową, w pewnym momencie maszynka pękła i musiał jeść ryż na sucho — od tego dostał skrętu kiszek i przeleżał w krzakach gdzieś na Pomorzu, aż mu przeszło. Do swojej narzeczonej na wieś w czasie okupacji też chodził piechotą, chodził nawet do Zakopanego — dwie noce i jeden dzień, albo jedną noc i dwa dni, nocował, gdzie się przydarzyło, przy drodze. Pewnego razu doszedł do Zakopanego spocony, przeszedł przez lodowaty potok, dostał skurczu nóg, górale go wyciągnęli, położyli na strychu i tam leżał kilka dni głodny, dopóki skurcz nie minął.
Często opowiadał takie historie — jaki to twardy jest, bo miał kompleks męskości. Męskości niewyeksponowanej, bo był brzydki, a dziewczyny lubiły go, bo korzystały z jego pieniędzy, ale żadna go nie chciała. Nie miał dobrego zapachu, bo miał cukrzycę. W jego mieszkaniu strasznie śmierdziało, łagodził to jakimiś gałęziami, jałowcem, ale to nic nie dawało. Brud, smród i ciemno. Mieszkał z siostrą na Kawiorach, potem na Paulińskiej, gdzie siostra z dziećmi wzięła najładniejsze pomieszczenia, a on miał mały pokój, którego okna wychodziły na sąsiednią kamienicę. I tak w nim siedział okryty pledami, bo ciągle chory, przysypiał, pisał, przysypiał, pisał, potem wychodził, rajd robił po mieszkaniach przyjaciół, przeważnie pięknych, zamężnych już kobiet (miał wielki pociąg do kobiecego piękna). Prowadził mnie i Czycza do co bogatszych znajomych, bo byliśmy ciągle głodni, żyliśmy z tego, co wydrukowaliśmy czy sprzedaliśmy. Jasiu wiedział, czyje są właśnie imieniny, i na przykład mówił: „Chodź do tego lekarza, do jego żony”, przedstawiał nas. Bycie pisarzem w PRLu to była nobilitacja, więc ci mieszczanie nas przyjmowali, żywili.
Jak wyglądał jego pokój? On zdaje się nie potrzebował wielu rzeczy…
Mieszkał z bratem. W tym samym pokoju. Brat był psychicznie chory, nic nie mówił, tylko się modlił cały czas, bardzo przerażony — musiał mieć skrajną depresję, bardzo rzadko wychodził. Brata łóżko stało przy piecu kaflowym, blisko wejścia. Między tym łóżkiem a stroną Jasia stał kredens, zawalony różnymi rzeczami, papierami, książkami, i okrągły stół z kwiatami i drobiazgami. Jasiu miał łóżko przy oknie, a naprzeciwko niego stały półki z różnymi przedmiotami podarowanymi przez przyjaciół, na przykład popielniczkami. Miał też dużo obrazów od swoich przyjaciół, od Haliny Dąbrowskiej, malarki ze Lwowa naiwnej, bardzo wtedy cenionej. To wszystko przepadło, krewna jego przejęła te rzeczy i spaliła meble zabytkowe, bo śmierdziały. Więc — Jasiu po prawej stronie: bardzo dużo brudnej pościeli na łóżku, on na tym półleżał lub leżał i pisał, w zimie trząsł nogami, żeby się rozgrzać, używał też gazet do rozgrzewania nóg. Pamiętam wieczór autorski w akademiku, siedzimy ja, on i Czycz — i zauważyłem, że dziewczyny patrzą pod stół na nasze nogi i śmieją się, potrącają. A to Jasiu siedzący między mną a Czyczem owinął sobie nogi gazetą. Jasiu chorował na nogi, kulał i musiał je w cieple trzymać.
Z Jasiem były różne historie. Pamiętam, jak szedł Krupniczą w rozpiętym płaszczu i kapeluszu — a miał strasznie zły wzrok — i szedł przed nim jakiś profesor UJ czy AGH bardzo znany. Studenci, którzy szli do miasta, kłaniali się profesorowi, profesor wyniosły się nie odkłaniał, ale Jasiu się odkłaniał, bo nie był pewny, czy to aby nie jemu się kłaniają…
Był zaniedbany. Jego przyjaciele chcieli go nieraz ostrzyc, ogolić — włosy mu wystawały z uszu i nosa — a on nie chciał się oporządzić, uważał, że nie ubranie, tylko talent jest ważny. Przychodził do nas, to wietrzyliśmy po nim. Zawsze dostawał od nas herbatę, bułkę, masło, zupę, żył tym, co dostał, bo sam nie gotował.
A co jadł?
Zawsze miał bułkę w kieszeni. Był wobec siebie bardzo twardym człowiekiem — niewierzącym, ale świętym niewierzącym. Pamiętam, jak byłem u niego w domu spokojnej starości na Prokocimiu — tuż przed jego śmiercią — to był obraz nędzy i rozpaczy, Jasiu obsrany, ja tam nagle przyszedłem, więc pielęgniarki nie zdążyły go oporządzić. Kiedy był jeszcze w lepszym stanie, kilka dni wcześniej, opowiadał, że ojciec do niego przychodzi, oprowadza go po Krakowie, po górach. Oczywiście jego ojciec już nie żył wtedy od wielu lat. I kiedy ostatni raz u niego byłem, powiedział: „Wiesz, poprosiłem o księdza. Wczoraj całą noc płakałem nad swoim życiem i dzisiaj rano poprosiłem księdza”. Parę dni później już nie żył.
Jak wyglądały jego ostatnie lata?
Opiekował się nim Paweł Heszen, literat, bardzo porządny człowiek, który miał jeszcze wtedy willę w Prokocimiu i dał Jasiowi pokój bardzo luksusowy, z łazienką, czyściutko było, wszystkie obrazy Jasia tam przywieziono. Jaś tam mieszkał z dwa lata, ale pod koniec zaczął narzekać, bo nikt do niego nie przychodził w odwiedziny, a on był bardzo towarzyski i bez ludzi nie mógł żyć. W końcu wrócił do pokoju u siostry, bo nie mógł wytrzymać bez ludzi.
Jasiu nie potrzebował pieniędzy prawie w ogóle, żył kawą, herbatą i mlekiem, ubrania dostawał, więc pieniądze dawał dziewczynom, które go za to kochały: za to, że był dobry i za to, że im dawał pieniądze.
Stoberski był słynnym adoratorem mężatek, które pozwalały mu trzymać rękę na kolanie.
Opowiadał: „Byłem u Danusi, jaka ona była piękna, a teraz mąż ją bije”. Żył wśród kobiet i małżeństw, więc roznosił plotki, ale one nie były złośliwe, tylko o ludzkich przywarach, o nim samym też. Mówił często, że napisze całą prawdę o sobie, całą prawdę. Prawdopodobnie chodziło o jego życie seksualne, którego nie miał, a które chciał mieć. Była taka dwójka właścicieli komisów na Grodzkiej i Sławkowskiej, najbogatsi ludzie w Krakowie, którzy urządzali u siebie orgietki. Jasiu w nich brał nieraz udział. Opowiadał, że dziewczyny rozbierały po pijanemu jednego z nich, wszystko w oparach alkoholu, a Jasiu nie dał się rozebrać. Brakowało mu kontaktu z kobietami, dlatego chodził i całował, nawet moją żonę: „Tylko policzek”. Brakowało mu ciała kobiecego.
Zawsze był taki małomówny?
Mało mówił i jąkał się. Zjawiał się około jedenastej przed południem, wchodził, siadał, wyciągał chleb. „Jasiu, to dostaniesz zupy”. „A to tylko troszkę, a bo byłem wczoraj u tej, u tej, mąż mnie polubił, niezazdrosny, a ta taka ładna była, malowali ją, a teraz brzuch już ma”. Nie pił alkoholu. Może raz — u tego kompozytora i muzyka, Walczewskiego, który mieszkał przy bocznej od Krupniczej. Imieniny wtedy były. I w pewnym momencie częstują Jasia doskonałym koniaczkiem. I był tam taki lekarz. „Ile kawałków tortów zjadłeś?” „Trzy”. „Każdy taki kawałek tortu jest gorszy od kieliszka koniaku”. „Naprawdę, naprawdę?” Jasiu dbał o siebie mimo wszystko. Chciał być silny. I wtedy rzeczywiście skosztował kieliszka dobrego koniaku.
Przedstawiono mi go w 1960 roku, na ulicy Krupniczej, w Domu Literatów, jako najstarszego członka Koła Młodych Literatów Polskich. Potem zaczął przychodzić do mnie czy do Czycza, gdzie się odbywały tańce. Jasiu nie tańczył, nie brał udziału w dyskusji, ale już w grze w szczerość, w którą bawiliśmy się nad ranem — tak. Raz przyszedł do nas ojciec znajomych dziewczyn, żeby sprawdzić, gdzie jego córki chodzą. Myśmy go upili, wsadzili do szafy, a szafę odwróciliśmy drzwiami do ściany. Rano próbował wyjść, szafa się przewróciła i Szymborskiej pękł sufit. Szymborska przyleciała: „Co wy robicie?”. Ale nie poskarżyła, lubiła Czycza i uważała, że młodość musi się wyszumieć.
A te dalsze trasy, w które chodził Stoberski, miały jakiś cel?
Siebie ćwiczył, ćwiczył swoje ciało, bo chciał być ciągle młody. Miałem taką sportową sprężynę, którą naciągnąłem siedem razy, a Jasiu dwadzieścia razy. Przy dziewczynach rozbierał się do pasa i pokazywał tors — miał potężną klatkę piersiową, owłosioną już siwym włosem. Daniel Mróz, który chodził ze Stoberskim do gimnazjum, opowiadał mi, że Jasiu nie uczył się, tylko ćwiczył, a przed maturą zrezygnował i zamieszkał w grocie, gdzie trenował podnoszenie kamieni. Pod koniec życia Jaś chodził już bardzo źle, potykał się co chwilę, kulał.
Świetnie go pan znał. Mówiono o nim, że był jedną z charakterystycznych krakowskich postaci.
Tak, wszędzie chodził, wszyscy go znali, redaktor naczelny „Przekroju” Marian Eile pisał, że to jest jeden z najwybitniejszych dzisiaj pisarzy naiwnych w Europie.
• • •
Więcej o książce Każdy inny. Wspomnienia o Jasiu Stoberskim Piotra Mareckiego w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Każdy inny. Wspomnienia o Jasiu Stoberskim w naszej księgarni internetowej