"Moja książka to autentyk, wszystko w niej zawarte jest prawdą" - Marecki rozmawia z Orszulewskim

Dariusz Orszulewski / Piotr Marecki

W postępujących mrokach Brexitu Piotr Marecki porozmawiał z Dariuszem Orszulewskim o początkach polskiej emigracji na Wyspach i o genezie dokumentujących je Zjednoczonych Sił Królestwa Utopii, będących prawdopodobnie ostatnią polską powieścią emigracyjną.

 

Piotr Marecki: Czy Zjednoczone Siły Królestwa Utopii to autentyk z czasów, kiedy Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać na Wyspy? A może plik odnaleziony na twoim komputerze po kilkunastu latach od napisania? Jaka jest historia tego tekstu?

Dariusz Orszulewski: ZSKU to autentyk, a wszystko w nim zawarte jest prawdą. Inna sprawa, że narrator jest zlepkiem kilku różnych osób, dlatego nie nadałem mu nawet imienia.

PM: Kiedy powstawała książka, w jakich dokładnie latach?

DO: Chyba między 2005 a 2010 rokiem. Początkowo praca przy niej polegała głównie na gromadzeniu notatek, które w końcu rozrosły się do rozmiaru książki. Na kilka miesięcy przed wydaniem dodałem jeszcze to i owo.

PM: Interesowałeś się wtedy innymi polskimi powieściami, zbiorami opowiadań o tematyce migracyjnej? Ciekawiło cię, jak inni przedstawili to zjawisko? Próbowałeś się odróżnić od innych narracji?

DO: Nie miałem bladego pojęcia, co się wtedy pisało o ówczesnej emigracji. Dopiero po ukończeniu książki zacząłem sprawdzać w sieci, czy pojawiły się podobne pomysły. Ostatecznie jednak niczego nie kupiłem i nie przeczytałem. Czuję się z tym trochę niezręcznie, bo osoby, które przybyły na Wyspy z innym niż moje nastawieniem, mogą mieć zupełnie inne doświadczenia.

PM: Trochę przeczysz samemu sobie, doprecyzujmy więc: czy mamy w ZSKU do czynienia z opowieścią o twoim podejściu do emigracji, czy też z doświadczeniem zbiorowym skumulowanym w bezimiennym bohaterze, bo – jak się domyślam – z tego właśnie powodu pozbawiłeś go imienia?

DO: Dla czytelnika będzie to przede wszystkim Orszulewski opowiadający własną historię, co muszę zaakceptować, ale przecież nie każdy wylądował w UK z takim samym jak mój statusem i nie każdy przeszedł to samo. Początkowo w ogóle nie myślałem o książce. Spisywałem tylko rozmowy, żeby nie zapomnieć tych wszystkich odmieńców, których spotykałem co rusz. Odrzuciłem natomiast niektóre prawdziwe wydarzenia, bo i tak nikt by w nie nie uwierzył. Po jakimś czasie uzbierało się tyle notatek, że wystarczyło już tylko przysiąść i ułożyć je w całość. W założeniu miała to być wesoła historia, raczej do poczytania niż do analizowania.

PM: Książka rzeczywiście nabita jest anegdotami, ale głównie takimi w pozytywnej tonacji, odbiegając tym samym od portretów obśmiewających nieumiejętności czy szurowatość polskiej emigracji. Skąd w takim razie bierze się śmieszność Polaków na Wyspach?

DO: Dowcip powstaje na styku kultur, w konflikcie między nimi. Choćbyśmy nie wiadomo jak mocno sobie wmawiali, ze wszyscy jesteśmy Europejczykami, to pewnych tradycji i przyzwyczajeń z dnia na dzień się nie zmieni. I te rozbieżności w myśleniu są interesujące. Czy mówimy o Słowaku we Francji, Szwedzie w Hiszpanii, Polaku w Szkocji, czy o Angliku w Polsce – zawsze pojawią się jakieś zabawne tarcia. Niestety, po kilku latach emigracji te różnice się zacierają, a szkoda.

PM: Wszystkie twoje poprzednie książki mają mniej lub bardziej eksperymentalny charakter. Ale chyba najbardziej radykalną spośród nich jest Jezus nigdy nie był aż tak blady, w której trzeba samodzielnie rozcinać kartki, żeby przedrzeć się przez tekst. Zjednoczone Siły Królestwa Utopii skrajnie różnią się od Jezusa..., wydają się przezroczyste, napisane stylem zerowym. Czy to był celowy zabieg? Chciałeś sprawdzić się w takiej formie? A może udało ci się podprogowo przemycić jakieś eksperymentalne zabiegi literackie?

DO: Obie te książki były pisane niemal równocześnie i obie nie stawiają większego oporu w lekturze, z tą jednak różnicą, że w ZSKU nie trzeba już rozcinać kartek. Dla mnie eksperyment brzmi jak coś niedokończonego, a Jezus... jest kompletny. Wszystko jest w nim poukładane. Rozumując w ten sposób, to ZSKU jest książką niedokończoną, bo nie ma w niej żadnego zwrotu, a fabula prowadzi donikąd. I tak ma właśnie być. Jezus... miał plan, a w Utopii planu nie było, panował chaos.

PM: Nie do końca bym się z tym zgodził. Twój bohater przechodzi jednak przez pewien proces. W pewnym momencie zaprasza na herbatę Brytyjkę Alison. Ta scena kończy się tak: „Wtedy doświadczyłem i pojąłem coś bardzo oczywistego, nad czym wcześniej się nie zastanawiałem. Z Alison myśleliśmy podobnie, śmialiśmy się z tych samych żartów, lubiliśmy te same piosenki. A przecież gdybym jako tako nie dukał w jej języku, to siedzielibyśmy naprzeciwko siebie bez słowa, jak niektórzy nasi pacjenci. Jej świat byłby dla mnie niedostępny, a mój dla niej obcy” – wydawało mi się, że ta scena może być odczytywana jako rytuał przejścia, wtopienia się w nową rzeczywistość, moment zyskania nowej tożsamości.

DO: To ciekawe, nie myślałem o niej w ten sposób, chodziło mi bardziej o przełamanie bariery językowej. I może jeszcze o zaskoczenie, że dzielę z jakąś kobietą z Yorkshire poczucie humoru.

PM: Z tego, co mówisz, wynika wręcz, że książka mogłaby być uznana za reportaż czy inną formę literatury non-fiction (bezforemnej na dodatek). Zatem mówiąc o gatunkowości, gdzie chciałbyś widzieć tę rzecz – między powieściami? czy formami niefikcjonalnymi?

DO: Kategorie gatunkowe zostawiam ludziom mądrzejszym ode mnie, bo dla mnie to zawsze będą po prostu prawdziwe historie podane na tyle lekko, żeby dało się je przeczytać w pociągu z Krakowa do Bydgoszczy.

PM: W jednej z recenzji ZSKU czytamy: „Pod koniec fabuła (chociaż to może za duże słowo) rozpada się w serię przesadnie luźnych epizodów, podsumowanych w ostatnim akapicie niepokojącym zdaniem (nie powiem wam jakim)”. To celowy efekt w końcowych partiach książki? Zwłaszcza jeśli chodzi o pokazanie rozwoju bohatera i jego wrastania w brytyjską rzeczywistość?

DO: Celowy, bo stopniowo postępuje rozpad bohatera. Im bardziej chce osiąść, tym bardziej się gubi. On po prostu nie wie, czego chce.

PM: No ale z drugiej strony, zostawiasz go na końcu z chorągiewką w dłoni (brytyjską, jak rozumiem), zanurzonego w utopii, po którą przyjechał, i kwitujesz: „Utknąłem w tej utopii na dobre. Zachciało mi się normalności”. Czy tego nie powinno się odczytywać właśnie jako odnalezienie przez bohatera swojego miejsca na Ziemi? Spełnienie oczekiwań? Zakończenie procesu wtapiania się w brytyjskość, który tak szczegółowo opisałeś?

DO: Nie, bo cokolwiek mój bohater odnalazł i z czymkolwiek się zżył, nie uczyniło go szczęśliwszym. Po napisaniu książki pytałem wszystkich moich znajomych imigrantów – rożnych narodowości – czy chcieliby się tutaj zestarzeć. Wszyscy odpowiedzieli, że nie, a jednak żadnemu nie chce się stąd ruszyć tyłka.

PM: O czym właściwie mówi ta opowieść? O Polakach, którzy przenoszą się na Wyspy i wiele się zmienia w ich życiu? Czy bardziej o Brytyjczykach, o wrastaniu w brytyjską kulturę i mentalność? A może o stawaniu się Brytyjczykiem?

DO: Bohaterowi brakuje spójnej tożsamości, bo nie zaobserwowałem żadnej zbiorowej tożsamości Polaków w Anglii. Poza nielicznymi wyjątkami, nie wiem, czy chcą być bardziej dumnymi imigrantami z rodzinnymi korzeniami, czy może raczej chcą prześcignąć w brytyjskości Anglików, a może chcą być Polakami, którzy z przekory nigdy nie zaakceptują niczego, co brytyjskie – z wyjątkiem funtów. To dość tragiczny dylemat i nie wiem, ilu tutejszych Polaków umiałoby sobie na te pytania szczerze odpowiedzieć.

PM: No właśnie, strasznie dużo wyniosłości wśród opisywanych przez ciebie Polaków. Strasznie się wywyższają: a to jedzenie prawdziwe jedynie w Polsce, a to Brytyjczycy tacy ignoranccy, że niby tylko jeden język znają. Polacy mówią: „Nie dorastają nam do pięt. I za to nas nie lubią” albo: „Z angolami to o czym pogadasz?”. Większość Polaków opisanych w ZSKU w ogóle się w tym zakresie nie zmienia. Podobne myśli wypowiadane są aż do ostatnich stron.

DO: Kiedy idziesz w gości, nie rozstawiasz gospodarza po kątach. To jest wyłącznie kwestia manier i wychowania, niezależnie od szerokości geograficznej. Niektórzy imigranci nigdy tego nie zrozumieją.

PM: Dla mnie ZSKU to przede wszystkim powieść o Polsce (chociaż rozgrywa się poza Polską) i o dekadzie zerowej, kiedy z lat 90., czyli dekady mocno postsowieckiej, hermetycznej, bohater przenosi się do nowoczesnego kraju wieloetnicznego. W latach 90. jeszcze nie bardzo przecież się ruszaliśmy i mało doświadczaliśmy świata innego niż polski. Nie było tanich lotów. I ten twój bohater wiezie ze sobą taką właśnie Polskę. Może dlatego serwujesz mu rozpad tożsamości, kwitowany następująco: „Kiedy pęka hermetyczność, zanika tożsamość”? Analogicznych problemów nie ma chyba Włoch, współlokator bohatera, któremu łatwiej jest zanurzyć się w brytyjskiej rzeczywistości?

DO: Część tamtego pokolenia Polaków wyprowadziła się do Anglii, co wpisało się w naszą współczesną historię – tutaj pełna zgoda. To byli przeważnie ludzie w wieku 25–35 lat. Z naszego punktu widzenia interesująca byłaby jednak opinia, powiedzmy, dwudziestolatka, który dopiero teraz przyleciał do UK, bo pozwoliłaby nam uwidocznić różnicę między tymi, którzy dobrze pamiętają lata osiemdziesiąte czy dziewięćdziesiąte w Polsce, a tymi, którzy nie pamiętają, bo dorastali później.

Czasem spotykam Anglików, których jedno z rodziców wylądowało tu po drugiej wojnie światowej, i mówią mi, że powinienem być dumny z bycia Polakiem. Mówią to łamaną polszczyzną Anglicy, to naprawdę budujące.

Jeśli chodzi o inne nacje, też mają tu różnej natury problemy. Włosi, Francuzi, Brazylijczycy, Japończycy… To nie mit, że Anglicy wydają się przedstawicielom innych narodów specyficzni i że mają swoje przyzwyczajenia i przekonania, z którymi nie wygrasz. Zwłaszcza na północy jest to odczuwalne. Próbować to zmieniać to jak uczyć mańkuta pisania prawą ręką.

PM: Co znaczy dla ciebie, że książka została wydana w czasie Brexitu? Należy w tym szukać jakichś nowych kontekstów dla interpretacji?

DO: Osobiście uważam, że nie. Przyleciałem do Anglii, zanim Polska dołączyła do Unii, więc dla mnie wygląda to tak, że wszedłem do UE, a teraz wychodzę z UE, co jest nawet zabawne.

PM: Co stoi za twoją decyzją o pozostaniu przy tytule Zjednoczone Siły Królestwa Utopii, który chyba bardziej pasowałby do książki fantasy niż do powieści migracyjnej?

DO: Tytuł rzeczywiście może mylić, tak jak ja dałem się zwieść kupując Śniadanie mistrzów, gdy szukałem przewodnika po najlepszych barach. A mówiąc poważnie, to Zjednoczone Siły Królestwa Utopii miał być w założeniu tytułem klasy B albo C. Miał brzmieć tandetnie. W 2005 r. zrobił się kocioł, Polacy przybywali do upragnionego Królestwa. Tłoczyli się w autobusach, bo taniej, ludzie bez wykształcenia, poczciwi i z chęciami; ludzie wyedukowani, ale kompletnie nieprzygotowani do życia; ludzie bez znajomości języka, za to z pretensjami i fochami albo z długami – gotowi rozciągnąć dobę do 48 godzin, byle tylko lepiej zarobić. Spora część już po pół roku przekonała się, że to utopia. Jeśli książka jest interesująca, tytuł się przyjmie, a jeśli słaba, to ciekawszy tytuł i tak jej nie uratuje. Kropka.

• • •

Więcej o książce Zjednoczone Siły Królestwa Utopii Dariusza Orszulewskiego w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Zjednoczone Siły Królestwa Utopii w naszej księgarni internetowej

• • •

Dariusz Orszulewski

(1973) Debiutował książką Ssaki się leczą (Lampa i Iskra Boża 2003). Opublikował również Schab od Armaniego (2005), Ostatni tramwaj dla śpiących za miastem (2010) i Jezus nigdy nie był aż tak blady (2013). Identyfikuje się z poetyką liberatury. Mieszka w Anglii.

Czytaj dalej

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information