Drugim rozwiązaniem jest położenie się o przyzwoitej porze, żeby jutro móc udowodnić szefowi, jaką zręczną jest baristką i wykorzystać ostatnią daną jej dziś szansę na zachowanie posady, co będzie się równało z rezygnacją z wyjazdu i pogrzebaniem szans nie tylko na bliższe poznanie literata-architekta, ale też na zaistnienie w środowisku i to przy tak prekursorskim projekcie jak pierwsza polska kolaboratywna powieść hipertekstowa. Bo w to, że ktoś w końcu wyda jej wiersze, z którymi od miesięcy pukała do wszystkich wydawnictw, jakie wypluła jej wyszukiwarka internetowa, już dawno przestała wierzyć. Podobnie jak w możliwość znalezienia lepszej pracy, o czym dość brutalnie przekonała się kilka dni temu podczas rozmowy kwalifikacyjnej, której przebieg można by streścić jednym słowem: KATASTROFA. Podniesione głosy żuli z bramy naprzeciwko, którzy zaczęli żywo dyskutować na temat tego, kto teraz stawia flaszkę, wyrwały ją z zamyślenia. Zgasiła papierosa na parapecie i tknięta dziwnym przeczuciem rzuciła się do komputera. Czule pogładziła Tosię po obudowie, jakby przepraszając za niezbyt delikatne potraktowanie sprzed chwili, i zaczęła wertować raz jeszcze listę mailingową.
JEST! Jej rycerz w lśniącej zbroi, jej wybawiciel na białym koniu, jej literat z inżynierskim zacięciem zna się też na komputerach i na pewno wyciągnie z odmętów cyfrowego niebytu jej zaginione pliki! Przynajmniej to Magdalena wywnioskowała z dość lakonicznej informacji, że chciałby wykorzystać w swoim hipertekście grę, którą sam stworzył. Bez zastanowienia kliknęła w jego adres mailowy i zrobiła najgorszą rzecz, jaką można sobie w tej trudnej sytuacji wyobrazić – zaczęła myśleć. A jak Magdalena zaczynała myśleć, to na całego. Synapsy w jej babskim mózgu, pełnym wątpliwości i gdybań, przegrzewały się od nadmiaru impulsów, neurony zrzucały osłonkę mielinową szybciej niż striptizerki w klubie go-go, a istota szara ruszała w tango z białą, nie bacząc na różnice rasowe. Szczupłe palce Magdaleny, zakończone obgryzionymi niemal do krwi paznokciami, tkwiły nieruchomo na klawiaturze, podczas gdy przez jej głowę przewalało się kolejne tornado myśli w stylu: Co on sobie o mnie pomyśli? Wyjdę na totalna blondynkę. Przecież jestem blondynką. W dodatku ciemną. Ale on nie musi o tym wiedzieć. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Chyba że akurat potrzebuję. Ale nawet jak potrzebuję, to nikogo o nią nie poproszę. A potem będę narzekać, że nikt mi nie pomógł. A mężczyźni podobno lubią pomagać. A ja chcę, żeby on mnie polubił.
I ten koronny argument przeważył szalę. Duszne wieczorne powietrze wypełnił jednostajny dźwięk uderzania w klawiaturę.