Następnego dnia przeniosłem stanowisko obserwacyjne na mały skwerek, do którego przylegał deptak, do którego przylegał bank. JEJ bank. Fuksjowe paznokcie urzędowały. Ja obserwowałem z ukrycia.
8 godzin spędziłem w skwarze na skwerze (może ten najgorętszy dzień lata to jednak właśnie wtedy). Z jedną butelką wody. Gazowana to była. Na szczęście. Inaczej po kilku godzinach przypominałaby ciepłe szczyny. Z hipsterskiej kawiarni za moimi plecami dobiegał dźwięk piosenki o samotności w chińskim mieście.
Siedziałem na ławce jak ostatni żul albo i nie żul. I patrzyłem – przez deptak na ukos i na nią. Patrzyłem, jak z uprzejmą wyższością uśmiecha się do bogatych klientek, dmuchanych plastikowych lal, które wpadały do banku niemal codziennie, jakby to była ich praca. Codzienny obowiązek, który po pewnym czasie zaczyna ciążyć. Przynosiły w papierkach te 10, 20, 30 tysięcy nieopodatkowanych złotych, wypłacanych dzień wcześniej z kas mężów.
Mężowie, czyli podtatusiali spoceni playboye, i ich żony panterki. A między tym wszystkim Ona – jak Anioł Zemsty o fuksjowych paznokciach.