Gdy tak stałem w skwarze na skwerze i patrzyłem na nią, na jej ironiczny uśmiech, którym obdarzała klientki, to jakbym czytał w jej myślach. Dokładnie takich jak moje. Nie musiała mi nic mówić. Wystarczało porozumiewawcze spojrzenie, które przelatywało gdzieś nad deptakiem i które łapałem w ostatniej chwili, tak jak się łapie motyla, który już jutro ma być martwy. Tak jak się gniecie owoce morwy czarnej.
Czułem, że ona również chce się wydostać z tej Chujozy. I bałem się, bałem jak cholera, że wśród tych wyfiokowanych paniuś lada chwila pojawi się jakiś zagubiony książę w czarnym bmw, który posadzi ją na te swoje trzysta koni i uprowadzi jak najcenniejszą zdobycz.
Nie miałem bmw. Byłem przecież Waldemarem Bezrobotnym Socjologiem. Ale miałem plan.