Obchodzisz na palcach front willi, płosząc uśpione na schodach jaszczurki, i niedbałym krokiem przechodzisz na tyły. Wokół wyschłego, okrągłego basenu rozciąga się spękana od słońca ziemia. Ze szpar gruntu tu i ówdzie wystrzela żarliwa, fanatyczna zieleń. Wyrywasz kępkę tego zielska i chowasz do szkicownika.
Żadna gałązka nie porusza się od wietrzyka. Cisza zalega dokoła. Wszystkie okna i drzwi zaciągnięte są zielonymi storami. Powietrze nad basenem faluje z gorąca. Nagle, jakby ten zastój osiągnął punkt krytyczny, powietrze rozpada się na płatki barwne, na migotliwe łopoty. To ogromne, ociężałe motyle zajęte miłosną igraszką. Łączą się w locie, tasując w pociemniałej przestrzeni całą talię barwnych rozbłysków.
Czy to tylko szybki rozkład wybujałej aury, fatamorgana pełna haszyszu i fanaberii?