Ulicą Krokodyli, w długich, koronkowych sukniach przechadzają się żony fryzjerów i kapelmistrzów kawiarnianych. Idą drapieżnym, posuwistym krokiem, niosąc w niedobrych, zepsutych twarzach nieznaczną skazę, która je przekreśla: zezują czarnym, krzywym zezem, mają usta rozdarte lub brak im koniuszka nosa.
Masz nadzieję, że znajdziesz tu jakieś zastępcze okulary, jednak gdy wchodzisz do optyka, okazuje się on jedynie fasadą, za którą kryje się zakurzona antykwarnia.
– Przepoczwarza się! Wszystko się przepoczwarza! – słyszysz, jak skulona pod witryną antykwarni, ubrana bez gustu kokota kuca z głową w dłoniach i skomle. – Wszystkie formy wiszą już luźno na rzeczach. Władze nic nie mówią, ale był u mnie jeden z ratusza – szepcze. – Powiedział, że manekiny… – w miarę jak wypowiada te słowa, niebo nad waszymi głowami czernieje.
Zanim coś powiesz, wspiera się na tobie, wstaje i wciska ci w dłoń kawałek materiału. – Zostawił to u mnie, odnajdź go! – kobieta oddala się. Na metce, najwyraźniej wyrwanej spod płaszcza lub kapelusza, wyszyta jest dziwna scena z arlekinem, kościotrupem i wygiętymi – jakby w tańcu – postaciami.