Fala żółtawego światła sypie ci się w oczy, gdy trafiasz na znajomy rynek. Z dymnych miodów i z mętnych bursztynów nieba nad miastem rodzą się kolory najpiękniejszego popołudnia. Szarzy staruszkowie w swych ogromnych, ciężkich butach wyplątują się z tłumu i stawiają katarynki na krzyżulcach i tam, na zbiegach ulic, pod żółtą smugą nieba przekreśloną drutem telegraficznym zaczynają swą melodię: „Daisy, Daisy, ty mi odpowiedź daj”.
Ospali subiekci zdejmują szyld znad narożnego sklepu Jakuba. Na stoisku z gazetami lokalny dziennik donosi, że okręt, którym Adela wypłynęła do Ameryki, zatonął i wszyscy pasażerowie stracili życie.
Gdy wydobywane z trzewi katarynek ćwierkanie kanarków harceńskich, szczygłów i szpaków sypie się jak śrut na głowy tłumu, ktoś w samą porę wręcza ci parasol i chwyta za ramię.
– Jak pusty jest dziś świat – mówi Bianka. – Moglibyśmy podzielić go i nazwać na nowo – taki leży otwarty, bezbronny i niczyj.
W wolnej dłoni dziewczyna trzyma fotografię. Świat zaczyna wirować, gdy kątem oka, a potem już pełnym, głodnym wzrokiem dostrzegasz w tym sepiowym świecie jeszcze jeden rynek i ten sam deszcz harceńskich kanarków spadający ludziom na kapelusze. Podobna wam para spaceruje dokładnie w miejscu, w którym jesteście w tej chwili. Jednak w rysach Bianki rozpoznajesz nie Biankę, lecz siebie…