Gdy milkną katarynki a obłoki spiętrzają się różowo, nad wielkim sklepionym placem rynku rozwiera się ogromna, świetlana kopuła. Stajecie i wpatrujecie się w ten wirujący spektakl, rozgrywający się na gwiezdnych pustkowiach i w powietrznych labiryntach. Zapalane właśnie latarnie przetykają noc wiązkami promieni, wiążąc je od węzła do węzła.
Ludzie grupują się mimo woli w milczeniu i uzupełniają w wielki, nieruchomy finał, w skupioną scenę czekania. Na dnie wszystkich oczu jest głęboki spokój i refleks świetlanej dali, i nagle – gdy tak czekają – świat osiąga swój zenit, dojrzewa w dwóch, trzech ostatnich pulsach do najwyższej doskonałości.
Obwieszony medalami i orderami, cały różowy w pięknych malinowych trykotach biegnie przez czysty plan rynku goniec zdyszany. Sześć i siedem razy obiega on rynek i obwieszcza nadejście Bałwochwała.
I oto chwilę potem podchodzi aż na brzeg horyzontu, zamiast Mesjasza, i patrzy stamtąd na ziemię, i widzi ją tak białą, cichą, z jej błękitami i zamyśleniem, ważąc w dłoniach los genialnej epoki.