Wyjeżdżasz lunetą przez oświetlony sklep – wieloczłonowy kadłub, ogromny papierowy karakon z imitacją dwóch latarń na przedzie, płoszy kupców, którzy tłoczą się i cofają przed tym ślepym papierowym smokiem. Gubiąc całe interwały czasu, wyjeżdżasz poza centrum miasteczka, tracąc kontrolę nad ciągłością dnia, przestając na nią nalegać, i rezygnując bez żalu ze szkieletu nieprzerwanej chronologii.
Ogromna misa horyzontu przesuwa się i obraca w oknie pojazdu, nalana ciemnymi, szumiącymi lasami, za którymi bieleją mury dzielnicy dyplomatycznej. Zatrzymujesz swoją wielką czarną ośmiornicę przed jednym z nich, za którym widnieje olbrzymia willa, dumnie prezentująca swój status majoratu, autonomicznego państwa w państwie. Masz przeczucie, że to tu skierowała cię Bianka, i że rozpoczynasz właśnie swoją nową przygodę.