Spocony roześmiany Satyr znika w wyłomie zarośniętego muru. Dobiega stamtąd zgiełkliwa mieszanina dźwięków, w której stukotom maszyn wtóruje lunatyczna, spowolniona sekcja dęta. Wchodzisz do ogromnej hali, w której wita cię, nie witając, tłum manekinów w poszarpanych ubraniach, nieco chaotycznie poruszających się po nierównej podłodze, gdzie na warstwach niezużytych naklejek firmowych rozsypują się puste baterie butelek i pojedyncze stosy garnków. Pan gdzieś przepadł.
Dwa rzędy maszyn ciągną się wzdłuż hali w stronę podwyższonego stanowiska nadzorcy. Układ ten przypomina trochę wnętrze świątyni, zwieńczone ołtarzem. W chwili gdy przechodzi ci przez głowę takie porównanie, gaworzący w niezrozumiałym narzeczu tłum manekinów wyrasta z łachmanów i przebiera się w stroje weselne.
– Przepraszam, czy jest tu biblioteka? – pytasz, chcąc sprawdzić, czy to sen, czy jawa. – Teka, eka, beka – odpowiada pierwszy z brzegu woskowy cień człowieka. Tymczasem z maszyn i ich peryferii zaczyna fermentować ciemność, która puchnie, rośnie jak na drożdżach. Garnki, butle i bańki zaczynają bulgotać, mrowić i piętrzyć w jednym, jakby wybranym przez siebie miejscu, na początku alei pomiędzy dwoma rzędami maszyn. Dudniąc dnami, flaszki, bańki i konwie gramolą się jedne na drugie, rosnąc w niebo dwoma kolumnami, które łączą się u góry ostrołukiem.
– Proszę o ciszę – odzywa się nagle zupełnie ludzki głos. – Wesele czas zacząć! – mówi niski mężczyzna, który wydaje ci się dziwnie znajomy.