Panowi znów przychodzi ochota igraszek. Przywołuje cię i ucieka, przywołuje i ucieka. Czas, robiąc niejako węzły w upływie godzin, zdaje się połykać całe puste interwały trwania. W końcu wychodzisz na jasny placyk, na którym rżną drzewo dla szkoły miejskiej. Stoją tu w czworokątach i kubach sągi zdrowego, jędrnego drzewa, topniejącego powoli, polano za polanem, pod piłkami i siekierami rębaczy. Twój towarzysz biegnie w stronę gromady dzieciaków w wymiętych mundurkach i znika w gmachu szkoły.