Wchodzicie do zawiędniętego i nieodwiedzanego miesiącami pokoju. Ze wszystkich szpar w podłodze, z wszystkich gzymsów i framug wystrzelają cienkie pędy i napełniają szare powietrze migotliwą koronką filigranowego listowia, ażurową gestwiną jakiejś cieplarni, pełnej szeptów, lśnień, kołysań, jakiejś fałszywej i błogiej wiosny.
Patrząc się na siebie, próbujecie złapać oddech. Masz nadzieję, że tutaj wyjaśnicie sobie wszystko. – Dziękuję – mówi Bianka, siadając na łóżku. – Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, jakby sen, jakby odległe, złe wspomnienie.
Chciałbyś jej wszystko opowiedzieć i – zastanawiając się od czego zacząć – podziwiasz rozpasaną i na długo zamkniętą dla świata naturę.
Dookoła łóżka, pod wieloramienną lampą, wzdłuż szaf chwieją się kępy delikatnych drzew i rozpryskują w górze w świetliste korony, w roślinne fontanny, bijące aż pod malowane niebo sufitu rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kiełkują w tym listowiu ogromne, białe i różowe kwiaty, pączkują w oczach, bujają od środka różowym miąższem i przelewają się przez brzegi, gubiąc płatki i rozpadając się w prędkim przekwitaniu.