Słońce znika za tumanem mlecznych chmur. Stoisz na wzniesieniu ulicy Krokodyli, skąd widać niemal całą długość tego szerokiego traktu aż do dalekich, niewykończonych zabudowań dworca kolejowego. Czujesz się jak na fotografii z ilustrowanej gazety, tak szare i tak płaskie są domy, ludzie i pojazdy. Jest tanio, bezbarwnie i śmierdzi zepsuciem.
Otwierasz starą i piękną mapę miasta z widokiem na całą dolinę Tyśmienicy, na pofałdowane przedgórza, w miarę jak odchodzą ku złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii wynurza się miasto i rośnie ku przodowi, by wyodrębnić się w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazistością widoków oglądanych przez lunetę.
Na wykonanym w stylu barokowych prospektów planie ulica Krokodyli świeci pustą bielą, jaką na kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wyrysowane są tam czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym piśmie. Widocznie kartograf wzbraniał się uznać przynależność tej dzielnicy do zespołu miasta.